poniedziałek, 6 lutego 2012

Drugie narodzenie Olsztyna



Do miast rodzinnych wraca się w święta. W święta można wyjść z domu, zobaczyć, jak zmieniło się otoczenie, kiedy się tu nie było. Co nowego powstało, co rozsypało się w proch.

Ludzie się nie zmienili – gdy wszyscy wokół bogacili się albo biednieli, oni zostali tacy sami. Z tą samą alkoholową rezygnacją w oczach, z olsztyńską sennością w mowie i geście, ze szczerą odpowiedzią „Nic nowego” na grzecznościowe i retoryczne pytanie: „Co tam?”

Tak jakby czas zatrzymał się w ostatnich latach liceum i zakonserwował szkolne gwiazdy socjometryczne. Które robią kariery jako pracownicy w firmach swoich ojców albo jako przedstawiciele handlowi z samochodem i prawem jazdy kategorii B. Których zastaje poranek następnego dnia w podłej knajpie prawie w centrum miasta. Olsztyn jest właśnie takim fajnym kumplem z liceum, któremu się nie powiodło. Bo gdy wszyscy wokół bogacili się albo biednieli, on w ogóle się nie ruszył z miejsca.

Najgorszy w tym mieście jest fatalizm. Olsztynianie przypominają trochę skazańca, którego prowadzi się na szafot. Mimo tego, że ma okazję do ucieczki i nawiązania równej walki z przeciwnikiem, będzie spokojnie szedł. Bo taki jego los.

Władza go rucha, on nie ruszy władzy, bo nie ma sensu ruszać władzy. Po co zmieniać władze, jak przyjdą po nich kolejne władze? Być może będą gorsze. Po co protestować, gdy prezydent ogłasza tak wielkie cięcia w budżecie kultury, że unicestwia kilka instytucji i cennych przedsięwzięć artystycznych? Ratusz i marszałek zabrali nam wszystko i nic nie mamy? Widać byliśmy za mało obrotni w tych okrutnych czasach. Dobrze, że dali święty spokój, że nie czepiali się. Mogło być gorzej. Dziękujmy za to, co mamy. Inni mają jeszcze mniej. Nie upominajmy się o nasze.

W Olsztynie „społeczeństwo obywatelskie” brzmi jak slogan z programu grantowego Fundacji Batorego. Samorząd wybiera się z obrzydzeniem, bo ani się obejrzymy, a nasi wybrańcy przestaną się mieścić w kategorii „My”, a trafią do szufladki z napisem „Oni”. Nie ma się zresztą co przejmować polityką – weźmy sobie do serca słowa tego Niemca Bismarcka: „Ludzie nie powinni widzieć, jak się robi kiełbasę i politykę”. Bardzo ciekawa postawa w świecie, w którym wszystko jest polityczne. Niech tam sobie Oceania walczy z Eurazją, a Wschódazja z Oceanią. Za chwile się to wszystko pozmienia tak, że będziemy wiedzieli, po której stronie walczymy. Nie zabierajmy głosu, zróbmy to dla naszego dobra i milczmy.

Olsztynianin w swoim mieście czuje się jak w przedpokoju. Albo się wchodzi w nie głębiej, albo się je zostawia. Możliwe, że to spadek mentalny po tym, że większość mieszkańców nie wywodzi się z tego regionu. Ten emocjonalny bagaż przekazany przed dziadów przesiedleńców ze Wschodu, ta skaza w DNA, przekazywana nam jako zbiorowa mądrość pokoleń, skutecznie powstrzymuje olsztynian przed rozgoszczeniem się w Olsztynie. Tak jakby ktoś zakodował w mieszkańcach, że na wszelki wypadek nie należy się tutaj zakorzeniać, bo znów ktoś może załomotać kolbą w drzwi i dać pięć minut na wyprowadzenie najcenniejszych dzieci. Nie ma się co specjalnie przyzwyczajać, przyjdą dawni właściciele albo jeszcze gorsi, bo nowi.

Władze lubią władzę. Lubią formować się i rozformowywać. Reorganizować urząd pod pozorem remontu. Albo remontować pod pozorem reorganizacji. Rzesze urzędników niespecjalnie lubią zmiany. Przyjdzie nowe i będzie chciało nowego. Spróbuje modyfikować system, ale zrazi się po pierwszych niepowodzeniach.

Władza jest przemyślna. Literatura wspaniale się rozwija, wspaniale sobie radzi bez ingerencji państwa, więc zetnijmy jej dotacje. Muzycy coraz lepiej sobie poczynają, nie rozwijajmy infrastruktury koncertowej, wystarczy zamkowy amfiteatr. Pozarządówka chce rozmawiać o przyszłości miasta, zadeklarujmy gotowość do rozmowy, ale nie przesadzajmy z entuzjazmem. Inwestować można w papiery, na kulturę daje się jałmużnę, dla świętego spokoju.

O Olsztynie na ogół jest cicho, nie mówi się o nim w ogóle. Czasami jakiś zbłąkany artysta wspomni publicznie o nagrodzie na spotkaniach zamkowych, czasami ktoś dostrzeże pisarzy albo muzyk wygra w głośnym konkursie telewizyjnym. O wszystkich, którym się powiodło poza granicami miasta, mówi się źle. Najtrudniej się znosi sukcesy przyjaciół.

Gdy wszystko wokół bogacą się albo biednieją, miasto zostaje z zerowym balansem. Jest takie jak znajomy, który był matrymonialną rewelacją na giełdzie towarzyskiej w liceum. Jest niezmienne, jak prababka wilniucząca sobie z duchami na krzesełku w przedpokoju. Jak zapomniany członek rodziny, którego nie daje się wyprosić z imprezy.

Olsztyn przywieziony w bydlęcym wagonie poddaje się bez walki. Zna swoje wady, ale jest z siebie zadowolony. Musi się znaleźć ktoś, kto znajdzie choćby pęknięcie w tym kokonie i poprowadzi nóż do światła.



Tekst pojawił się na portalu Kultura Olsztyna, któremu zależy na przyszłości mojego rodzinnego miasta.

2 komentarze:

  1. Ich bin Niemand. Mein name ist Niemand.

    OdpowiedzUsuń
  2. Co byłoby w Olsztynie? Już mnie to nie interesuje. Olsztyn jest dla mnie bezimiennym miastem, nieokreśloną przestrzenią, w której znajduje się mój dom, któremu nie nadaję nawet wyższego, pozacielesnego wymiaru. Nie istnieje dla mnie takie miasto jako centralny punkt, miejsce zaczepienia, punkt wyjścia jakiejś historii. Nie interesują mnie jego ulice, kultura, historia, w tym sensie jest on ziemią niczyją, zasiedlaną tymczasowo przez ludzi, z którymi się nie spotykam poza wyznaczonymi miejscami i w z góry określonych okolicznościach typu praca, przedszkole, knajpa. Zasiedlając te miejsce, próbuję jedynie zawłaszczyć dla siebie kawałek gruntu, bo ulicami Olsztyna chodzą gromady nieumarłych wybierających nieumarłych do władz czy to miasta, czy to spółdzielni, czy choćby rady rodziców. Każdy człowiek jest tu samotną wyspą, bo jest to zwykły cmentarz, nawet nie cmentarzysko. Dlatego bezimienni lubią w nim mieszkać, na takim cmentarzu można pomilczeć, spotkać się okazjonalnie, nawet wódki się napić, ale życia w nim nie znajdziesz. Ta cisza odpowiada, pasuje, choć takich, którzy z nią próbują współistnieć z własnego wyboru, a nie zostali przez nią wchłonięci i godzą się z nią z niedającego się odgadnąć powodu, jest niewielu. Żywi poznają żywych, ale nie chcą współdziałać, bo przywiodło ich na tę pustą ziemię tej pustki umiłowanie. Jeśliby szukać literackiej alegorii, to Olsztyn byłby miastem ślepców z powieści Saramago. To miasto jest jak Gazeta Olsztyńska, nie nadaje się do czytania, bo nie ma w niej treści, tylko ciągi znaków, reklam i nekrologów, uformowanych w rzędy z nędznego, zanieczyszczonego farbą papieru. Takoż i nie nadaje się ani na rozpałkę, ani do podcierania się, bo ów papier farbuje. To miasto jest jak dzisiejszy Jacek Podsiadło, bezimienny, niczyj, nie boski, nie wiadomo, gdzie i czy w ogóle jeszcze istnieje. To miasto jest spełnieniem fatalistycznego proroctwa Kononowicza Krzysztofa: niczego w nim nie będzie. I dlatego tak bardzo lubię w nim mieszkać – ja, nikt, arcyszczęśliwy, jeszcze nieumarły; choć już pomału wykreślany z ewidencji nędzny, przeciętny epigon Marcina Świetlickiego. Wykreślony zupełnie (a to już niedługo), będę się czuł tutaj jak w raju. To moja ziemia obiecana, nigdy i nigdzie nie czułem się lepiej. Jeżeli się stąd przeniosę, to tylko na inny cmentarz.

    Przemek Zawal

    OdpowiedzUsuń