piątek, 28 września 2012

Prekariusze z Hipisówki, Tratwy i Kadru

Marek Szczepański z Kontrapunktu na Facebooku napisał: „Hipisówka i Kadr wystarczą na to miasto, prowincja to prowincja i tyle, ESK 20116, może do tego czasu Toruń się powiększy i będzie miał większe potrzeby niż w tym momencie”. Rozumiem w pewnym sensie jego rozgoryczenie, bo ten wpis pojawił się z okazji zapewne ostatniego wernisażu w tym lokalu.

Można było się spodziewać, że sztuka zniknie z tego miejsca. Ostatni raz w Kontrapunkcie pojawiłem się zaraz po otwarciu wystawy zdjęć właściciela klubu. Przyszedłem nieco później niż zwykle, licząc na to, że rozochocone współczesną fotografią towarzystwo namówi mnie na kilka szybkich przy barze. To był jeden ze smutniejszych wieczorów w Kontrapunkcie – w klubie był jedynie Marek. Nie widziałem kwiatów, koreczków, sałatki greckiej, mozzarelli z bazylią, napoczętych butelek soffi i sangrii, wernisażowej półmenelskiej mafii, która cmoka z uznaniem nad każdą pracą, dzierżąc w dłoniach po kilka kieliszków wina.

Jest kilka możliwych wytłumaczeń takiej sytuacji: miasto rzeczywiście ma gdzieś współczesną fotografię, klub stracił klientelę i nie potrafi rozpropagować swoich wydarzeń. Niewykluczone, że zagrały wszystkie te czynniki, choć raczej trudno mi uwierzyć w pierwszą z tych przyczyn. Szkoda Kontrapunktu, bo to naprawdę przyzwoite miejsce.

Toruń jest prowincją. Nasze marzenia są prowincjonalne, biedne i małe. Nasze sukcesy przypominają osiągnięcia rekordzisty z Księgi Rekordów Guinessa, który nie radzi sobie w żadnej klasycznej rywalizacji, więc sam wymyśla sobie konkurencje. Mamy największy i najnowocześniejszy stadion na świecie, na którym występują idole całej Polski B: Zielonej Góry, Tarnowa, Gorzowa, Leszna. Nasze CSW – jedyna wybudowana od podstaw w powojennej historii Polski galeria sztuki współczesnej – służy jedynie budowaniu CV jej kuratorki. Sala koncertowa, która pochłonie 200 mln zł, stanie się pomnikiem gigantomanii, braku wizji i programowej pustki. Będziemy mieli najdłuższy w Polsce most, który na lata pogrzebie budżet miasta. Mamy w końcu największy dług w kraju – 842 mln zł.

Jest jedna zasada: znaj proporcją, mocium panie. Tylko wierny wyznawca Kontrapunktu mógłby wymienić jego nazwę w szeregu z wielkimi knajpami, które przestały istnieć, bo klienci – albo władze – odwróciły się od kultury. Kontrapunkt ma niewiele wspólnego z miejscami, które definiowały przez jakiś czas życie artystyczne w Toruniu. Nie się go porównać z Centrum Wolnego Czasu Wiczy, Piwnicą Pod Aniołem i Jazzgodem. Na litość boską, to nie jest drugi Mózg.

Nie zrozumcie mnie źle: Kontrapunkt w dwa lata zrobił znacznie więcej dla młodej fotografii w Toruniu niż niejedna miejska galeria, dziesiątki urzędników od kultury, ZPAF, a nawet CSW. Pojawiło się u nas miejsce na sztukę eksperymentalną, alternatywną, istniejącą na marginesie głównego nurtu.

Markowi na Facebooku wtórował Jacek Chmielewski: „Za co ludzie lubią Hipisówkę, Dwa Światy, nie mówiąc o Tratwie czy Kadrze? Nie wiem za co. Za okropną muzykę? Że są piłkarzyki, kurz, gdzie jest bajzel, dzicz, gdzie włażą za bar, gdzie barman jest jakimś aktorem, co fikołki robi, i gdzie się bezstresowo chleje do rana i można się zeszmacić?”

Skomentować da się to tylko w taki sposób:



Klub upada, a wina spada na miasto i jego niewyrobionych mieszkańców, zupełnie nieprzygotowanych na spotkanie z wysmakowaną sztuką współczesną, poszukującą muzyką elektroniczną i wyszukaną kartą kaw. To w gruncie rzeczy pisowska retoryka – zamknąć się w wysokiej wieży, skoszarować się i okopać, a wszelkich innostrańców wyzywać od prowincjuszów albo lemingów.

Kontrapunkt widocznie nie mieści się w marzeniach toruńskiej klasy średniej o idealnym piątkowym wypoczynku.

poniedziałek, 24 września 2012

Nienawidzę Polaków

Nienawidzę Polaków w grach sieciowych. Na początku wydawało mi się to wspaniale, że mogę w ojczystym języku porozmawiać z innymi graczami w Battlefield 3. Jest źle. Całość bardzo przypomina Modern Warfare, gdzie przez całą rundę drze pałę jakiś dziewięcioletni Irlandczyk, który wyzywa wszystkich naokoło od pedałów. Słychać tylko bluzgi. Komunikowanie emocji, bez komunikowania informacji.

Polacy to samotne wilki – nawet jak zakładają grupę, nawet jak są w zespole i używają team speaka. Samotny wilk nie powie ci, że za rogiem czai się snajper, nie wskaże czołgu, nie podrzuci amunicji i apteczki. Woli spędzić grę w gnieździe artylerii przeciwlotniczej na drugim końcu mapy albo jako strzelec w czołgu ukrytym zaraz za najodleglejszym wzniesieniem.



Polacy grają bardzo nie fair. Wykorzystują błędy w grze, nabijają sobie gdzieś punkty w kątku, czają się z karabinem snajperskim, aż ktoś sam wejdzie w celownik.

Raz koleś nie mógł dostać się do mojego czołgu, więc udekorował go kilkoma ładunkami C4. Jeden strzał w taki pojazd załatwia sprawę. Liczyłem, że zaraz ktoś go zabije, że ładunki znikną. Minęło kilka sekund i czołg wybuchł. Na ekranie wyświetlił się komunikat: „Pech”.

Innym razem wszedłem do śmigłowca szturmowego Havoc jako strzelec. Pilot nawet nie podniósł maszyny. Próbowałem z ziemi wskazywać cele, strzelałem, a on nadal stał. Gdy wyszedłem, moje miejsce zajął jakiś koleś. Helikopter podniósł się i zanurkował prosto w pokład lotniskowca.

A gdy już wejdę na pokład helikoptera, na pewno zobaczę, że w pewnym momencie straci wysokość i jeśli w porę nie zmienię miejsca, rozbiję się. Polacy używają takiego sprzętu jako Taxi Grosik.

Polacy to camperzy. Lubią się zaszyć, gdzieś przycupnąć z boku i napierdalać z 500 metrów ze snajperki. Nie bawią się we wskazywanie przeciwników, nie stawiają markerów. Ci marzyciele idą za siódmą górę, za siódmą rzekę, ukrywają się za pagóreczkiem, aż tylko widać ich łeb. Strzelają. Raz uda im się kogoś powierzchownie zranić, ale i tak na ogół giną dziesiątki razy, zabijając jednego zabłąkanego nieszczęśnika.

Polski patriotyzm przywdziewa w Battlefield groteskowe szaty. Nicków nie powstydziłaby się brygada świętokrzyska, a mottem co drugiego serwera jest pisowskie „Polonia restituta”.



Najlepiej gra mi się z obcokrajowcami. Najczęściej jestem w drużynie z 21-letnim Szkotem Aleksem, który mieszka w małej rybackiej wsi. Akcent ma przeokropny. No ale da się z nim porozmawiać o Imperium Brytyjskim, wojnie o Falklandy, Winstonie Churchillu, który zaraz po wojnie chciał, aby Brytyjczycy płacili za służbę zdrowia, który wspaniale i metaforycznie mówił o Żelaznej Kurtynie, ale sam ją przecież ją Europie zafundował. Da się pogadać o tajnych rokowaniach niemiecko-amerykańskich w czasie wojny i lądowaniu Hessa na wyspach.

Alex zadał mi jedno pytanie: czy gdybym miał taką możliwość, zagłosowałbym za niepodległością Szkocji. Bez wahania odpowiedziałem: „Tak”. Całkowicie go to zdumiało, bo secesja to wymysł lokalnych nacjonalistów. Tłumaczyłem mu długo, że Polak zawsze na takie pytania odpowie „Tak”.

21-latek, który myśli, że haggis jada się u nas na święta, tylko składniki są inne. 21-latek, który mówi, że mało u nich dziewczyn na wsi, że nie chce zostać rybakiem, ale taki czeka go los. Który przyznaje mi się, że pracował z Polakami w logistyce, a tak naprawdę jeździ pustym wózkiem widłowym po magazynie.

Polacy tymczasem mówią, że kurwa. Na banerze ich serwera łopocą husarskie pióra, dwa orły szarpią polską flagę, biały orzeł trzyma w pazurach AK-47, biel i czerwień leją się i dekorują. Są ostrzeżenia przed camperami, gliciarzami, kolesiami zabijającymi w spawn poincie, przejmującymi wozy wroga, zamieniającymi swoje samoloty i jeepy w broń kamikaze. Ale to wszystko jest po to, żeby admini mogli się powyżywać na biednej hołocie. Zabijesz opa, dostajesz kopa. Rozszalejesz się w metrze z M16A3, wykopią ciebie na ryj, bo statystycznie to niemożliwe, żebyś tyle zabijał i tak mało ginął.



Byłem raz nawet na serwerze, który reklamował się jako „nauka latania”. Ilekroć wzbiłem się w powietrze, admin krótką serią posyłał moje Suchoje w diabły. Latający Polak, As, biało-czerwony baron, nieodrodny syn Dywizjonu 303.

Polskie stroszenie się w husarskie pióra, nadymanie się i pierdzenie, szlachecka finezja i ziemiańska duma. Im większy kretyn, tym większymi literami wpisuje sobie PL albo VIP w nick. A gdy taki Seba VIP, Jebaka_PL albo Polish Pride przechodzi na obcy serwer, ginie kilka razy z rzędu – i to niemal od razu, jak typowy Kołolski z amerykańskiego filmu. Taki mięśniak bez mózgu, który tylko słucha rozkazów i marnuje miejsce w bojowym helikopterze, bo i tak dosięgnie go pierwsza kula.

czwartek, 6 września 2012

Jak to było z tym "Undergruntem"



Na imprezach "Undergruntu" pojawiali się goście z Olsztyna. Raz wzięty olsztyński prozaik postanowił kupić sobie trochę piwa na drogę w Iławie. Gdy wbiegł na peron, jego pociąg właśnie odjeżdżał, a wraz z nim dokumenty, bilet i reszta kasy. Historia milczy, jak udało mu się dotrzeć do Torunia na festiwal.

Zasada była jedna: poeci z Olsztyna muszą czytać pierwsi na spotkaniu. Źle jest od samego początku, ale woleliśmy nie wyobrażać sobie sytuacji, kiedy mieliby czytać w finale.

Robert Ostaszewski, gdy prowadził festiwal Proza Północy, usiłował rozerwać publiczność konkursami, w których nagrodą były książki. Zwycięzcy byli obrzucani nową prozą polską. Ostaszewski, co należy podkreślić, był konferansjerem. Z dziesięciu metrów potrafił ustrzelić polonistkę.

Aleksander Madyda z toruńskiej polonistyki dostawał na ogół dwa egzemplarze. W pierwszym nas recenzował – podkreślał wszelkie błędy w tekstach, zaznaczał uwagi na marginesach i zwracał go redakcji. Drugi podobno lądował u niego na półce.

Z propozycją pisania do nas felietonów zadzwoniliśmy z Mariuszem Gajkowskim do Jacka Kuronia. Zgodził się wstępnie, ale powiedział, że jest tak schorowany, że jego żona będzie musiała i tak to wszystko przepisywać. Uczulił, że negocjacje będą długie, ciężkie i skazane na niepowodzenie. Nie negocjowaliśmy.

Tak wyglądał nasz awanturniczy debiut – grudzień 2000.



Dużo grafomanii i wygłupu. Mariusz źle akcentuje i mówi głupoty. Filip robi dziwny szoł jako konferansjer. Wojtek czyta tysięczny wiersz o seksie. Magdalena Dampz mówi o tym, że kozaki zerżnęła z niej Bridget Jones. A gra i śpiewa Maciej Duszyński. Cóż, mieliśmy 20-21 lat. Niektórzy mieli się gorzej.

Radio Sfera postanowiło uczynić Mariusza i mnie reporterami. Mieliśmy zrobić reportaż z Majowego Buumu Poetyckiego. Złapaliśmy może z pięciu gości. Paweł Dunin-Wąsowicz śpiewał piosenkę o Lou Reedzie, poeta olsztyński nazwał drugiego poetę olsztyńskiego "Litwinem Chujowskasem”. Wszystkim zadawaliśmy pytania, w których odpowiedzi brzmiały (kolejno): „Undergrunt”, „Undergrunt”, bracia Giedrysowie. Nieco inaczej wyglądała rozmowa z Radkiem Łukasiewiczem z Pustek, który opowiadał mi o tym, jak działa dziwne urządzonko, które coś tam, coś tam indukuje i gitara miło brzmi. Później zmęczyła nas praca reporterska i zaczęliśmy robić wywiady sami ze sobą. Sprzętu nie zgubiliśmy, minidiski gdzieś na szczęście przepadły.

Raz na okładce wydrukowaliśmy nie te nazwiska, co trzeba. Łamacz wlał nazwiska poetów, których zaprosiliśmy do następnego numeru. Lekturę każdego wydania zaczynaliśmy od wyliczenia błędów, w pewnym momencie krótka ramka z przeprosinami i sprostowaniami stała się odrębną stroną.

„Fa-art” nazywał nas „literackimi hunwejbinami”. Rozrabialiśmy. Generalnie cały czas wokół nas były jakieś dziwne kwasy. Znęcaliśmy się nad słabszymi od siebie.

W tych dawnych dzikich czasach nikt za bardzo nie wiedział, czy nie wypada nie odpowiadać na maile. Odpowiadali więc wszyscy: niezależnie, czy byli Mrożkiem, czy profesorem z Krakowa. Niektórzy nie wiedzieli, jak nas kulturalnie spławić i wysyłali nam teksty. Zdobyliśmy czołówkę polonistyki: Czaplińskiego, Śliwińskiego, Jarzębskiego, Balcerzana.

Najgorzej wspominam pierwszą schizmę redakcyjną, kiedy z pisma odeszli Wojtek i Marcin Cielecki. Uparliśmy się z Mariuszem, że powinniśmy puścić kilka tekstów, o które w rzeczywistości nie było warto walczyć. Przekonaliśmy ich, ale postanowili więcej już z nami nie pracować. Wojtek wrócił do redakcji w czasie słynnego przewrotu pociągowego, kiedy Giedrysy obaliły redaktora Gajkowskiego, pozostawiając mu funkcję prezesa. Marcin wybrał dzikie i samotnicze życie poety bez pisma. I wyszedł na tym bardzo dobrze.

Najwięcej błędów popełnia się w czasie korekty.

Naszym najbardziej kosztownym wybrykiem było wydrukowanie zdjęć śrubek i nakrętek na najdroższym papierze na świecie. To pochłonęło chyba z 1/3 kosztów druku jednego z numerów. Zrobiliśmy to, bo mogliśmy tak zrobić.

Nakład każdego numeru "Undergruntu" ważył ok. 800 kg.

Byliśmy pionierami książkowego piractwa, zamieszczając tłumaczenia z elegancką formułą: „All the possible efforts have been made to contact with the copyright owners...”

Gości przyjmowaliśmy na ogół w łóżkach, to znaczy: w łóżkach leżeli redaktorzy, petenci siadali w ogrodowych krzesełkach. U starszych czytelników budziło to zrozumiałą panikę.

Regularnie pojawiał się u nas opiatowiec z chorą nogą i młody poeta, który skończył w szpitalu w Świeciu, gdzie wywołał bunt. Nauczyliśmy się zamykać drzwi na klucz po tym, jak w środku nocy z Milesa przyszli do nas amatorzy poezji dworskiej.

Stażystki chciały u nas zdobywać zawód.

Mariusz kiedyś otworzył drzwi kolesiowi w garniturze, który przyniósł wiersze swoich pracownic. Panie najęły się jako panie do towarzystwa. Rymowały. Nie wydrukowaliśmy, choć Mariusz trochę się bał, że zaraz ktoś przyjdzie odpiłować mu nogę.

„Undergrunt” nie pomógł nam w studiach, raczej rozkosznie nam w nich przeszkadzał. Bycie redaktorem młodego pisma literackiego chyba nigdy nie było sexy. Pewien wikary z podiławskiej wsi przeleciał w naszej redakcji studentkę chemii. Bez naszej wiedzy.

W siedzibie redakcji w dziwnych okolicznościach znalazły się: uliczny śmietnik (ale wypucowany), krzesełka barowe, dziesiątki skomplikowanych formalnie kufli z piwem (chowaliśmy je, gdy na imprezie pojawiali się barmani), mosiężna tabliczka z napisem „Konsulat honorowy Republiki Czeskiej”, a także ulubiony fotel nieznanego nam psa, po którym redakcja długo leczyła się z napaści pcheł. Poza tym było zimno, okna zakrywaliśmy kocami, na środku pokoju przez kilka miesięcy stał odkurzacz – nikt przez ten czas go nie ruszył, bo to groziłoby odkurzaniem.

Zanim właściciel kamienicy, w której mieszkaliśmy, został popularnym mecenasem toruńskiej kultury, postanowił rozprawić się z plagą pijaków szczających mu na wycieraczkę i drzwi wejściowe. Pod drewnianą podłogą przeciągnął odsłonięte kable z prądem, które raziły prądem wszystkich, co postanowili ulżyć sobie w bramie. Ten człowiek przeszedł długą drogę: od instalatora elektrycznego pastucha na kutasy do hojnego dobroczyńcy.

Raz w redakcyjnym pokoju zgubił się pewien znajomy. Kilkanaście minut szukaliśmy jego dzwoniącej komórki pod stertą papierów i ubrań. Znajomy wstał jakiś czas później z tej sterty i sam odebrał telefon. Podejrzewaliśmy, że ten nasz kumpel wzorem Lolka z „Bolka i Lolka” mógłby się zgubić w rękawie kurtki.

„Undergrunt” zakończył się beztrosko i leniwie. Bez kłótni, bez rozdrapywania ran. Miasto dawało coraz mniej kasy, skończyły się studia, zaczęło się bezrobocie, wyjazdy do Anglii.

Długi za ostatni numer spłacały nasze matki.

Za nagranie dziękuję Dawidowi Skoblewskiemu

wtorek, 4 września 2012

Poeta z rewolwerem w kieszeni

Dobre wieści dla toruńskich poetów i pisarzy. Pod auspicjami UMK powstanie pismo literackie „Inter-”. Nie dajmy się zwieść fatalnemu tytułowi i patronowi, po którym raczej niewiele można się spodziewać. Po prawie dziesięciu latach Toruń doczeka się periodyku literackiego. Były próby: coś usiłował zmontować Cezary Dobies, nad własnym wydawnictwem pracował też toruński oddział Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Wszystko zakończyło się na knajpianym rysowaniu makiet i zamawianiu tekstów u przypadkowych autorów.

Większości zespołu redakcyjnego „Interu” nie znam. Wszystko prowadzi poeta i doktorant Tomasz Dalasiński, który dobrał sobie grono współpracowników godnych zaufania m.in. Rafała Derdę, Magdalenę Gałkowską, Karola Maliszewskiego, Szymona Szwarca, Pawła Tańskiego. Jest też rada redakcyjna. Nie lubię specjalnie rad redakcyjnych, ale w tej jakoś uspokaja mnie obecność Aleksandra Madydy, Macieja Wróblewskiego, Dariusza Brzostka i Radosława Siomy.

Plany są ambitne: powstanie biblioteka z trzema seriami – poetycką, prozatorską i krytyczną. Szkoda, że na razie „Inter-” nie doczeka się wersji papierowej – papier to nadal coś.

W końcu pojawi się jakiś następca „Undergruntu” - mam nadzieję, że zupełnie inny i lepszy. Pismo, które prowadziliśmy z przyjaciółmi, miewało dobre i złe chwile. Bywało redagowane podle, bez pomysłu, zdarzały się pomyłki i redaktorskie błądzenie w ciemności. Mieliśmy po 22-23 lata, gdy pismo osiągnęło największą poczytność, więc większość rzeczy zwalaliśmy na młodość i amatorstwo. No i chyba właśnie to wszystko sprawia, że archiwalne wydania przeglądam ze wzruszeniem i wściekłością. Bo zawsze można było to zrobić inaczej i lepiej.

W Toruniu ruszy literatura. Poeci i pisarze znów będą chodzili po mieście z podniesioną głową, z rewolwerem w kieszeni. Wokół pisma wyrośnie tłumek sympatyków i hejterów, a nic czytelnika lepiej nie łączy z redakcją niż bezinteresowna nienawiść i zazdrość. Wrócą środowiskowe kwasy, obmowa na stronie, złośliwe recenzje pod pseudonimem, pijani poeci połamią sobie nosy na spotkaniach, a kobiety najpierw będą kręcić się wokół pośledniejszych publicystów, aby po ich głowach i łóżkach wspinać się do redakcyjnych Jaggerów i Morrisonów.



W mieście zapanuje „Intergrunt”.