sobota, 31 grudnia 2011

Dobrze, że to się skończyło



Rok 2011 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia.

Rok 2011 był rokiem rozczarowań i utraty złudzeń, egoizmu, który wygrał z duchem zbiorowości, okopania się na swoich pozycjach, a nie zdobywania przyczółków na liniach wrogów. To był pierwszy rok, który Toruń przeżył bez marzeń o tytule Europejskiej Stolicy Kultury w 2016 roku. Wiele nadziei wiązałem z Turkusową Rewolucją - w tym roku wrzenie zupełnie wygasło. Rewolucja strąca głowy i zmienia hierarchie, ta jednak wybrała drogę legitymizacji ancien regime. W Toruniu marzenia o zmianie środowisko artystyczne postanowiło oddać politykom i profesjonalnym firmom zajmującym się marketingiem miast.

W Bydgoszczy jest zupełnie inaczej – środowisko podpisało z władzami miasta pakt, który nakazuje administracji ciągłe i progresywne wsparcie instytucji, organizacji pozarządowych i artystów. Wytargowało dla siebie dwa miliony złotych i wszystko wskazuje, że w przyszłym roku ten trend się utrzyma. W tym czasie Toruń postanowił zachować status quo – pobieżna lektura budżetu na 2012 rok mówi jedno: nie zmieni się nic. A jeśli w finansowaniu kultury nic się nie zmienia, kultura bieduje.

Bydgoszcz – te wyśmiewane przez torunian Kielce województwa kujawsko-pomorskiego – będzie najmocniejszym i najbardziej dynamicznym ośrodkiem w regionie. Niewykluczone, że wielu naszych artystów będzie pracowało przede wszystkim na rzecz wielkiego sąsiada.

Zastój w Toruniu się pogłębi. Turkusowe eNeRDe będzie promowało swoich didżejów. Studenci znów niczego nie zrobią. Artyści będą narzekali. Toruńska Agenda Kulturalna – spadkobierca instytucji, która pogrzebała nasze szanse na 2016 rok – wybroni się znów przed zamknięciem. CSW wyda wszystkie swoje pieniądze na jedną nieistotną wystawę i przez kolejne miesiące będzie robiła prezentacje związkowej sztuki. Do Od Nowy przyjdzie mniej widzów. Dwór Artusa, Toruńska Orkiestra Symfoniczna, Wozownia, CK Zamek Krzyżacki raz na jakiś czas pozwolą sobie na coś ciekawego. Środowiska nie będą już dzieliły konflikty, nie będzie konkurencji, nie będzie wymiany idei – będzie cichy żal nad własną małością przy pięćdziesiątce wódki w Kontrapunkcie albo w jeszcze gorszym miejscu.

Toruń stanie się zwykłym, niespełna dwustutysięcznym miastem w kraju, którego władze boją się mówić o kryzysie. Najsilniejsi wyjadą.

Gdyby przyjąć, że władze Torunia miewają równie apokaliptyczne myśli, nieco nowego sensu nabiera przyznanie najwyższego miejskiego odznaczenia Wiesławowi Smużnemu - artyście, który fetyszyzuje wszystkie ładne liczby: daty typu 12.12.12 i godziny typu 10.10. Czyżby prezydent przeczuwał, że to najstosowniejszy i ostatni moment, żeby przyznać mu to wyróżnienie?

czwartek, 22 grudnia 2011

Najświętsze słowa mojego życia



Czasami zdaje mi się, że myśl ludzka zmierza do jednego kulminacyjnego momentu.

Do tej pory myślałem, że osiągnęła ten punkt w chwili, gdy pojawiło się Battlefield: Bad Company 2. Teraz wiem, że myliłem się – jesteśmy jedynym światem, który ma Battlefield 3.

Na kciukach zrobiły mi się odciski. W ciasnych mapach używam supporta, w wolnych inżyniera. W środę przed północą zestrzeliłem swoim SU pierwszy wrogi samolot. Ciężko uwierzyć, ale koleś był gorszym pilotem ode mnie. Gra jest po prostu epicka i - przed świętami i podsumowaniami - mogę się zdobyć tylko na bałwochwalczy zachwyt nad sieciową strzelanką.

Jeśli macie BF3 i xboksa, zaproście mnie do znajomych. Jestem vertigoziggurat – na cześć tajnego levelu Quake'a bez grawitacji.

Pod choinkę dostanę Skyrim, więc czekają mnie pracowite święta.

czwartek, 15 grudnia 2011

Nuklearna zima



Pamiętam, że bałem się „Porannej wiadomości”. Mim wykrzywia się dla telewidzów, straszy ich mięsem języka, zamaskowani maszerują po hałdach, a werble dają sygnał do wystrzału. Jest schron – jak w powracającym złym śnie o pachnących trutką piwnicach w bloku przy ul. Kaliningradzkiej. Spocony mężczyzna i kobieta - z jej wszystkimi miękkimi granicami, miejscami, gdzie się wilgotna nie domyka. Zamykam oczy.

Pamiętam później kuchnię w domu na Traugutta, galaretę stygnącą na parapecie, „Białą flagę” w Radiu Olsztyn, pieczeń przewiązaną sznurkiem, gotujące się warzywa na sałatkę, matkę, jak mówi: „Ciechowski nie żyje. Taki młody człowiek”. Chociaż nie wiem, jak bym się starał, nie przypomnę sobie, czy za oknem był śnieg.

Gdy umiera Violetta Villas – królowa tandety, matka chrzestna polskiego bezguścia, symbol naszego nieudacznictwa, alegoria zmarnowanych szans i urojeń – naród płacze, szykuje państwowy pogrzeb i reprezentatywną kwaterę. O jej bezradności i heroizmie wiedzą kucharki i sprzątaczki. O jej dewocji mówią listy pasterskie, głośniki na dworcach i w windach. Tomasz Lis zacina się w połowie zdania, wzdycha, bawi się zakłopotany mikrofonem. Wstrzymuje się od głosu, nie potwierdza, nie zaprzecza. Wszyscy rozpaczają, że nie dostrzegali ewidentnych znaków – stygmatów na nadgarstkach papieży, płaczących krwią figurek Madonny.

Gdy o poecie mówi się w głównym wydaniu „Wiadomości”, to znaczy, że poeta nie żyje.



Władza należy do tego, kto trzyma mikrofon.

niedziela, 11 grudnia 2011

Nienawiść. Wersja toruńska



Raz jeszcze powtarzam - to red. Giedrys jako redaktor zajmujący się kulturą w lokalnej gazecie jest odpowiedzialny za: 1. Pokazywanie środowiska artystycznego jako skłócone, zwaśnione i drapieżnie skaczące sobie do oczu. 2. Sam podsyca różne waśnie i konflikty poprzez snucie różnych domysłów w stylu teorii spiskowej.

Grzegorz Giedrys powinien zostać politykiem i tam realizować swoje fantazje na temat urabiania rzeczywistości do swoich wyobrażeń. Nie będzie musiał dłużej udawać obiektywizmu. Albo niech już będzie tym poetą, czy dramaturgiem. Bo nie można być jednocześnie twórcą i dziennikarzem. Nie można jednocześnie wystawiać sztuki w CWCW Wicza i pisać o tym artykułów, nie można odbywać spotkań autorskich w Dworze Artusa i jednocześnie recenzować pracy dyrektora tego przybytku. Tak się po prostu nie da, a przynajmniej normalna gazeta na to nie pozwala.

Apeluję do naczelnego gazwybu o odsunięcie redaktora Giedrysa z działu kultury. Jeśli już musi być w redakcji, niech pisze o polityce, albo żużlu!

Jaką wysoką klasę bezrozumny bidoku? Boisz się ,że pozostanie ci rozdawanie ulotek na bezrobociu i wypisujesz bzdety ,żeby przypodowac się miejscowej klice? Trzeba było skończyć techniczną uczelnię ,wówczas pracy nie brakowałoby dla ciebie a tak jestes jedynie posłusznym pieskiem poszczekujacym tak jak pan nakaże.

Moim zdaniem jedyne co było wysokie na tym festiwalu i krótko po nim to wysokoprocentowy alkohol wypity m. in. przez autora artykułu a następnie wysoka ilość promili w krwi. Ps. CV do gazet nie muszę pisać ,bo w młodości chciało mi się uczyć matematyki i innych ścisłych przedmiotów. Dzięki temu nie muszę obecnie robić z siebie błazna .

gg po raz kolejny podniecony bzdetną imprezką. On sam jest gwiazdą lokalnej głupoty.

Giedrys przynosi wstyd dziennikarstwu przez brak etyki. Wykorzystuje Gazete do swych prywatnych interesow bo promuje swoich kolesiow. Ten festiwal do kompletne dno. Wydano kupe pieniedzy by grupka tandeciarzy kolesiow kolesiow Giedrysa mogla sie zabawic i skasowac pare groszy.

Giedrys skompromitowal sie ostatecznie jest calkowicie niewiarygodny

Giedrys nie kompromituj się chłopie dalej.Weż się lepiej za łopatę i buduj A-1.

Koleś jest kompletnym, wręcz doskonałym ignorantem. I do tego jeszcze robi błędy stylistyczne i logiczne. Czy ktoś wie, dlaczego go jeszcze nie wyrzucili?

O ile się nie będziemy czepiać, wyhodujemy sobie w tym mieście kolejną Smoktunowicz-Lisową i dopiero będzie. Niech Giedrys wie, że pełni wobec nas rolę SŁUŻEBNĄ, tak samo jak piekarz, hydraulik czy śmieciarz i jego widzimisię nas w ogóle nie interesuje. Jest pismakiem na posadzie gazety miejskiej i jego spaczony gust i poglądy nie stanowią meritum jego pracy - powinien sie skupić na przekazywaniu INFORMACJI a nie swoich poglądów. O stylu nie wspomnę gdyż przypomina mi on estetykę lidera formacji "Boys". Niech pan Giedrys mniej patrzy na szklaną rybę na swoim telewizorze i sztuczne owoce w oszklonym kredensie a trochę więcej w słownik Jodłowskiego/Taszyckiego...

Giedrys wez Ty sie za cos konkretnego chloptasiu bo oczerniasz ludzi którym nawet nie dorastasz do pięt!Nawet w 1% nie zrobiles tyle dla miasta i ludzi ile jego głowa oraz jego wspolpracownicy. Krytykować każdy może niczym sie nie wyrozniasz.

Tu sie nie ma czym krępować tylko pisać byle szczerze i dosadnie. W końcu nie czepiamy się bogu ducha winnego człowieka tylko świętej krowy która redaktorem stała się chyba za odpowiedniej osobie wykonanego loda.

Wszystkie cytaty pochodzą z toruńskiego forum Gazety.pl.

środa, 7 grudnia 2011

Harmony Korine z Torunia

Raz na jakiś czas ląduję w zakątku YouTube, gdzie użytkownicy zamieszczają swoje prywatne filmy. Praktycznie nikt w te strony nie zagląda. Czasami ktoś je podlinkuje w jakimś serwisie z internetowymi dziwactwami i wideo na chwilę zyskuje popularność.

Z wielką ciekawością śledzę profil jednego z użytkowników, który zamieścił już ponad 300 filmików. To nie są materiały przygotowane przez profesjonalistę. Autor z pasją dokumentalisty rejestruje toruńskie imprezy klubowe i domówki. To świat spoza turystycznych haseł, bez makijażu, retuszu i montażu. Filmy doskonale pokazują, jak wygląda weekendowe życie Torunia poza modnymi i jasnymi knajpami. Jego produkcje zaludnia przedziwny bestiariusz postaci: są imprezowiczki, dzieciaki popisujące się przed kamerą, zmęczeni klubowicze i studenci.

Myślę, że profesjonalnemu reżyserowi i montażyście bez trudu by przyszło ułożenie tego materiału w spójną fabularnie całość. Długie godziny spędziłem na tłumaczeniu Marcinowi Gładychowi i Sebastianowi Płocharskiemu, jak wyobrażam sobie film według mojego scenariusza. Okazuje się, że film jest gotowy i czeka na swojego reżysera.



















czwartek, 1 grudnia 2011

Studencki czwartek (proza)



Czwartek w kulturze studenckiej jest dniem szczególnym. Studenci mniej chętnie piją w piątki, bo wtedy miasto muszą dzielić z mieszkańcami. A to zawsze niepotrzebne, groźne i złe. W czwartki wszyscy się otwierają na studencką brać – kuszą ją magicznymi zniżkami, wstępem wolnym, nowymi heteryckimi i gejowskimi drinkami. To w zasadzie najgorsza klientela, która oszczędza na napiwkach, kupi jedno piwo i dwanaście słomek.

Tak jak nakazuje tradycja, niektórzy zaczną pić w wynajętych mieszkaniach lub w akademikach. Ale na miasto iść trzeba. To wielka czwartkowa kompulsja – nikt o zdrowych zmysłach nie będzie przecież obciążał studenta jakimiś nieistotnymi wykładami w piątek, a jeśli obciąży, to na liście puszczonej wśród słuchaczy zbierze mało wpisów.

Studenci to z pewnością najbardziej przeszacowana grupa społeczna. Wiele się od nich oczekuje, niewiele dają w zamian. Dobrze czują się w niewoli uczelnianego feudalizmu. Najgorsi są ci z akademików. Wszyscy chodzą w kapciach, wszyscy trzymają gdzieś elektryczne czajniki i grzałki, wszyscy walczą na swój osobisty sposób z żółtaczką i czerwonką w WC i snują się po korytarzach z ręcznikami we włosach. Studentki przed snem nakładają na siebie pomady i mazie, brunetki co trzeci dzień się depilują, blondynki co tydzień. Pod prysznicem wokół palca może ci się owinąć znoszony kondom. Krany ktoś pourywa, w spłuczce chłodzi się piwko, a pisuary zawsze są zatkane papierem toaletowym. Brzydzę się tą subkulturą.

Brzydzę się jej opowieściami. Że Igor z polonistyki obudził się ze skórką jabłka we włosach, a chłopacy wcześniej przecież mu powtarzali, że wódki nie należy zakąszać jabłuszkiem. Że Piotr z prawa na kacu totalnie się rozszczelnił, tak że koledzy z pokoju nie wiedzieli, czy dzwonić po hydraulika, czy na pogotowie. Że Ania z szóstki ma swoje ulubione seksualne krzesełko w palarni na półpiętrze. Że Asia na zawsze pozostawi odciski swoich dłoni na ścianie pod prysznicem - w to samo miejsce wgniatało ją kilku mieszkańców ze starszych roczników.

Brzydzę się jej opowieściami, zwłaszcza tymi zmyślonymi, które atakują w różnych lokalnych wariantach. Że w dziesięciopiętrowcu w campusie była taka impreza, że z ósmego piętra wywalili faceta w tekturowym pudle z napisem „Misja na Marsa”, a gdy przyjechała policja, funkcjonariusze znaleźli drugie oplombowane pudło ze studentem i napis „Misja ratunkowa”. Że młody prawnik miesiąc leczył połamane ręce po tym, jak dozorca zauważył, że trzęsie się, trzymając się słupu uczelnianego radiowęzła; podejrzewał, że zamknął obwód, a w rzeczywistości próbował usunąć źdźbło trawy z buta. Że w campusie grasuje seryjny morderca, który usuwa studentom narządy wewnętrzne. Że ich profesor powiedział studentce, by odpowiadała na jego pytania zza drzwi, bo tak jest brzydka. Że profesor był tak rozgarnięty, że zostawił dwójkę dzieci w autobusie i oddawał się rozmyślaniom aż do pętli.

Brzydzę się tymi opowieściami. Jak studentki mówią, że boją się świra z prawego skrzydła akademika, który po pijaku zwykł chodzić z nożem po korytarzu. Aby dojść do pokoju, wbijał go w ścianę i sunął po niej, dopóki nie znalazł swoich drzwi. Nieszczęśliwie kochał się w pewnej studentce, która kiedyś nad ranem zobaczyła nóż wbity w numer na drzwiach.

Brzydzę się opowieściami. Miesiączki mieszkających w jednym pokoju po pewnym czasie się zrównują. Ta, która dominuje, panuje również nad nocą, czasem i miesiącem. Miesiączka tej słabszej się przesuwa, kobieta niepokoi się. Brzuch twardnie, wyobraźnia nakazuje przeżywać jej młodości nad ranem, pochylać się nad muszlą, czytać ulotki załączane do testów ciążowych, szanować swój poranny mocz. Miesiączka tej silniejszej jest jak zegar, ona właśnie niezmiennie oddziela to, co kategoryczne, od tego, co małe, słabe i kruche.

Zepsucie się rodzi właśnie w kolonijnej atmosferze, bo jest pani, która wszystkiego pilnuje. Pani, której trzeba się bać - nocna portierka, dzienna portierka, kierowniczka akademika. I ten radosny cichy zepsuty seks prosto w oczy, gdy na łóżku obok śpi koleżanka, przemycanie się z pokoju do pokoju. I liczenie, w ilu siatkach na śmieci po sobocie radośnie czerwienieje lukrowana prezerwatywa.

Wszystkie studentki wydają się bardzo do siebie podobne. Mają te same przyzwyczajenia, te same pasje, tak samo się z nimi rozmawia, tak samo zyskują przy bliższym poznaniu, do ich ciasnych cipek trzeba się przedzierać przez miliony uprzedzeń. Ale w końcu się otwierają przed tobą i dopuszczają do siebie. Wszystkie są identyczne.

Ta obrzydliwa subkultura w czwartek wydawała się nie do uniknięcia. W Tratwie, położonej niemal na brzegu Wisły, dało się jeszcze wytrzymać. Najciekawiej jak zwykle było przy barze. Mimo stosunkowo wczesnej pory barmani byli już mocno wcięci. Z lewej strony blisko siebie trzymali stałych bywalców, z prawej zostawili trochę miejsca dla tych, którzy chcieli coś zamówić w tradycyjny sposób. Miłosz i Broda tego wieczora pracowali jedynie nad kolejnymi kieliszkami żołądkowej gorzkiej z mlekiem. To bez wątpienia najbardziej sfrustrowany lokal w mieście – z barmanami chleją dawne nadzieje lokalnej awangardy muzycznej, przyszli wzięci biznesmeni, niedoszli emigranci, którzy postanowili jednak wrócić do kraju, gdzie na nich czekał wiernie Tratwowy alkoholizm.

Pokal uprawiał swoje spiskowe wizje. Opowiadał, jak kiedyś wylądował w zachodnich Niemczech na jakimś pustkowiu. Wtem niedaleko niego zatrzymał się czarny nieoznakowany SUV. Wypadło z niego czterech wysokich facetów w czarnych garniturach.
- Znalazł się pan na terenie tajnego nieistniejącego ośrodka badań rakietowych – cytował nam Amerykanina.
Pokal urwał opowieść i przeszedł do wniosków.
- I dlatego w całej gminie, landzie czy co tam oni mają, nie słychać było ptaków. Owadów też.
Biedny barman coraz silniej osuwał się w szaleństwo. Gdyby Janusz Korwin-Mikke stwierdził, że Adam Michnik, Tadeusz Mazowiecki i Donald Tusk to humanoidalne jaszczury, z pewnością by w to uwierzył - i w jąkaniu, zmęczonym sapaniu i sepleniącym syku rozpoznałby pierwsze oznaki bolesnej transformacji w gada.

Ten wieczór w Tratwie niestety należał do reggae. Połowę lokalu zdominowali miłośnicy jamajskiego folkloru. Wśród nich Królowa Rege. Arystokratycznie znudzona. Niepokojąco piękna. Długie do połowy pleców proste jasne włosy, głębokie niebieskie oczy, genialnie uwyraźniona rzeźba obojczyków zdradza pełne i niepokorne piersi, tylko ta mała blizna nad górną wargą, która nie szpeci, a przydaje jej głosowi delikatnego ciepła. Dzięki tej przerwie w skórze wyglądała na niedoskonałe dzieło natury, która zawstydziła się, że stwarza taką doskonałość, i pozostawiła na Królowej Rege jedną prawie niedostrzegalną skazę. Przeczysta. Immaculata wśród najgorszego brudu i programowego zaprzaństwa.

Od kilku lat widzieliśmy ją w towarzystwie faceta, który śpiewał w miejscowym potentacie na rynku reggae. Kochała go, choć szczerze ale skrycie gardziła jego największą pasją – głupkowatemu bieganiu w miejscu przed mikrofonem i śpiewaniu wysokim głosikiem z fatalnym jamajskim akcentem komunałów o miłości, słońcu i Jah. Gangsta rasta soldzia junajt, ło joj – zajawiał na początku koncertu, a nastolatki bez seksu i charyzmy łkały w swoich zalęknionych małych serduszkach z nieproduktywnej miłości do niego.

Brzydzili ją. Nieustannie pachnieli paczuli, a ten zapach kojarzył się ze śmiercią – nadmiarem wieńców i wiązanek w domu zmarłego.

Kiedyś jej Jarek był słodkim chłopcem, który swoją ruską gitarę z wielką naklejką WOSP zarzynał kolejnymi wykonaniami Whisky moja żono, Bieszczady jakie cudne, Pójść na wrzosowisko i zapomnieć wszystko. Postanowiła być jego, gdy po gwałtownej chwili ciszy po Obławie przeszedł w konfesję Bluesa o czwartej nad ranem.

Ale raz wypuściła go na Woodstock do Żar i Jarek na zawsze się zmienił. Został frutarianinem (który mimo wszystko jadł ryby, bo uznał, że to owoce morza), długie czarne włosy skręcił sobie na jabola w dredy (ten punkowiec nieudolnie przypalił mu końcówki, włosy śmierdziały spalenizną jeszcze przez kilka tygodni), zaczął pachnieć inaczej (przeklęte olejki paczuli jak kondukt żałobny), nosić słoneczne trójkolorowe dodatki (a tak lubił czerń, zdarzało się, że przyciemniał sobie włosy i paznokcie, aby swojemu ogniskowemu graniu nadać odpowiednio dramatycznego sznytu). Do tego ci odrażający ludzie, którzy tak zapomnieli się w pielęgnowaniu własnej indywidualności, że zdecydowali się czcić tego samego naćpanego bożka, słuchać jednej muzyki, nosić się identycznie, a ich żołądki i jelita trawiły różne niepopularne kiełki, zboża, strąki i tłuszcze.

Żołnierze Jah wznosili kolejne toasty. Królowa Rege, udając entuzjazm, uderzała w szkło. Oczy Jarka napełniały się wtedy bezgraniczną miłością do Królowej Rege.

Jazzgod. Od wejścia uderzył znajomy zaduch. Żadna wentylacja nie pomoże, żadne najnowsze szwedzkie wynalazki z branży klimatyzacyjnej, gdy do małego lokalu wepchnie się 200 osób. Ściany w Jazzgodzie pokryte są potem, w tych warunkach rozwijają się nieznane biologii gatunki grzybów.

Dziewczyny w bluzkach na ramiączkach, chłopcy w podkoszulkach. Na parkiecie temperatura wydaje się najwyższa. Nieco spokojniej jest za barem, który nieco tłumi hałasy sali tanecznej, ale i tam trzeba podnosić głos albo nachylać się do rozmówcy. Ale nie wszyscy postanowili zacząć czwartkową imprezę w lokalu. W podwórku za Jazzgodem trzech studentów w pośpiechu opróżniało puszki z piwem. Nie chcieli przepłacać.
- Szybciej, szybciej! Tu są chyba kamery! - dopingowali się nerwowo.

Studentki bez żenady popisywały się nowymi tatuażami. Dziewczęta raczej nie orientowały się w zawiłej symbolice tribali na ramionach, łydkach, plecach, dłoniach. Studentka filozofii ponad kostką wytatuowała sobie żółwia - nie zrozumiała, dlaczego zaproponowałem jej, aby na drugiej nodze narysowała sobie Achillesa. Jej tatuaż akurat nie wyszedł. Ten, kto go robił, pisał jakby na zatłuszczonym papierze. Skóra dawała się przebić, ale nie trzymała pigmentu.
- To prawdziwy tatuaż? - próbowałem go zmyć śliną. Dziewczynie się to podobało, ale odeszła do swojego towarzystwa.
Podobno kobiety noszą się nieskromnie, kiedy jajeczkują. W Jazzgodzie miesiąc unosił się nad głowami większości studentek. Założyły tak przyciasne spódniczki bez halek, że przez materiał widać paski od stringów. Inne założyły tak ciasne spodenki, że odciskał się ich - jak to mawiają Amerykanie - camel toe.

Na tym tarłowisku czułem się obco i staro. Wszystkich tutaj tylko interesują kierunki studiów, roczniki, muzyka, alkohol, imprezy, inne knajpy. Gdy absztyfikanci słyszą, że rozmawiają z polonistkami, uważają na język. Gdy rozmawiają ze studentkami z ekonomii, stawiają im alkohol. Prawniczkom mówią, że z prawem to najchętniej mieliby problemy.

Tutaj nawet klasyczni padlinożercy są podlejszej jakości. Aby zdobyć naiwne serce panny z prowincji, muszą obmyślić sobie nową biografię. Ten wysoki i wysuszony opowiadał, że jest chory i wkrótce umrze. Prawie cztery lata temu zwiastował sobie jedynie dwa tygodnie życia. Cudownie ozdrowiały mówi tę historię coraz to innym dziewczynom. Ubarwia ją czasami tym, że zajmował się kiedyś przemytem broni i że został ciężko ranny w strzelaninie z czeską służbą graniczną. Wiadomo, czescy pogranicznicy są surowi ale sprawiedliwi.

Ten za to ukończył internetowy kurs uwodzenia. Aby zdobyć wymarzoną kobietę, przy stoliku naśladuje każdy jej gest. Jeśli ona podnosi szklankę do ust, on też podnosi. Jeżeli odpala papierosa, robi to samo. A przede wszystkim uważnie słucha partnerki i mobilizuje ją do kolejnych wyznań. Znajoma opowiadała mi, że kiedyś musiał przechodzić próbę zdecydowanego podrywu i zaproponował jej alternatywę: rozmowę o seksie albo o cegłach. Rzecz jasna, wybrała cegły. Nasz absolwent szkoły uwodzenia - na jej nieszczęście - okazał się nudnym technikiem budowlanym.

Około północy studenci stali się melodramatyczni i coraz ostrzej rzucali się na zwierzynę. Alkohol wreszcie zadziałał. Kilku wyszło na zewnątrz, żeby ochłonąć. Niektórzy opuścili lokal, nie wytrzymawszy tempa. Około pierwszej część osób zeszła z parkietu. Niektóre pary zaszyły się w co ciemniejszych miejscach, aby tam odnaleźć chwilę intymności. W ich zachowaniu było mimo wszystko wiele taktu. Ale nie zawsze tak to wygląda. Barmani, gdy kończą tu pracę, idą do Milesa. Kred - wkurwiony szukał soku bzowego dla jakiejś panny - często skarżył się na kretynizm studentów, ich wrodzone bałaganiarstwo, które objawia się na przykład pozostawianiem swojej bielizny intymnej w najróżniejszych nietypowych zakątkach klubu.

Po chwili parkiet zapełnił się. Ale o dziwo - zdecydowaną przewagę liczebną mieli na nim gimnazjaliści. Nadmiar alkoholu wyraźnie sprawił, że nie chcieli spędzić dalszej części nocy samotnie. W tych swoich staraniach wyglądali komicznie. Podpity młodzieniec wymachiwał przed twarzami dziewczyn chudymi ramionami, układając z nich nieznane figury geometryczne.

Zabawa stała się coraz bardziej rozpaczliwa. Wreszcie na parkiecie doszło do drobnej przepychanki. Ale konflikt został szybko zażegnany. Niektórzy faceci rzeczywiście podrywali, tak jakby dopiero co wyszli z koszar i kilka dni wcześniej odstawili dietę zasobną w brom. W kilkunastu osaczali ofiarę.

O takiej porze zdarzają się sytuacje dramatyczne. Wkurwiona porzucona laska przyjęła kiedyś w toalecie dwanaście studenckich i licealnych kutasów.

W Milesie było spokojnie - zaraz mieli się tu zwalić wszyscy niedopici po imprezach w innych klubach. Paweł Performer umówił się z Ulą z Suwałk. Dzień wcześniej piliśmy z jej znajomymi przy jednym stoliku.

Kojarzę jedynie, że pięknie sprawił się Miles, żeby przywiązać do siebie Suwałki. Ich pierwsza noc w lokalu owocowała w niespodzianki. Słyszały, że to artystyczny lokal i że czasami można tutaj spotkać prawdziwych artystów. Dziewczyny nie dowierzały. Po chwili, jak na zawołanie, przyszedł Mazowiecki z teczką na szkice. Za nim wpadł szef miejscowego ZPAP-u. Był pijany i każdego metalowca targał lekko za włosy. Potem do lokalu zawitał grajek uliczny z wiecznie ogorzałą twarzą. Znały go, więc przekonały się zupełnie do cyganeryjnego charakteru tego miejsca. Agnieszka z Suwałk była niegdyś harcerką, więc intonowała pieśni znane tylko jej zastępowi. Opowiadały o przyjaźni, intymności i harcerskiej uczciwości.

Paweł zauważył, że siedząca przy nim Ula spływa powoli po krześle. Objął ją, aby nie zsunęła się pod stolik. Dziewczyna z wdzięcznością spojrzała na niego i prawie przez sen umówiła się z nim na następny dzień. Miała taką uroczą właściwość, że gdy była już wstawiona, lewe oko uciekało jej na bok. Drugim sygnałem jej upojenia była krzykliwość. Zezując na salę, wykrzykiwała: „Pal gumiaka”, czyli prawdopodobnie najtęższe suwalskie przekleństwo. Marta zaś na lewo i prawo rozdawała tajemnicze uśmiechy. Była naprawdę ładna – długie, proste włosy, duże oczy. Jej drobne palce były lekko sine od nadmiaru biżuterii. Byle pierścionek z cyrkonią zaciskał się na jej palcu. Potem zaczęła oddawać się. Najpierw dyskdżokejom, bo byli modni, potem gitarzystom lokalnych zespołów, bo występowali na juwenaliach. Jedynym ratunkiem dla tych improduktywek z Suwałk jest znalezienie sobie bogatych i cierpliwych małżonków.

Ale tego dnia Paweł zauważył, że do lokalu weszła Cycata, i od razu porzucił pijaną Ulę. Poszedł do niej i nawiązał kontakt. Spytała się go pewnie o jakość swojego biustu, bo już po chwili performer podtrzymywał jej piersi. Znajome z Suwałk doniosły jej zaraz o tym, więc musiałem wytłumaczyć kolegę. Cycata stała się porzuconą przez chłopaka kuzynką artysty. Była meblem, który w dowolne miejsce można było przenieść. Mogła zagrać każdy rekwizyt. Cycata nie mówiła. Łatwo robiono z niej męczennicę, kogoś, kto potrzebuje pocieszenia.

A Suwałki były obciachowe. Jedna miała narzeczonego i nie miała zasad. Jedna chciała nie mieć zasad i nie miała narzeczonego. Jedna chciała narzeczonego, ale miała zasady. Wszystkie zasady i tak w końcu wzięły w łeb. Były na czwartym roku i nie chciały wracać do Suwałk. Były małomiasteczkowymi grupis, chociaż z początku nie oddawały się nikomu. Przyznawały się do znajomości z wszystkimi ludźmi pełniącymi funkcje publiczne. Kręciły się zawsze koło barmanów i obsługi. Przeszły na „ty” z ulicznymi gitarzystami. Czasami przychodził do Milesa ich znajomy, który w czasie występów na Szerokiej przymocował sobie do nogi tamburyno. Wyglądało to tak, jakby Paul McCartney przymocował do nogi swoją żonę. W lokalach bluesowych, dyskotekowych czy jazzowych zamawiały zawsze Stare Dobre Małżeństwo. Wszyscy się z nich śmiali. Nikt nie rozumiał ich dobrego samopoczucia. Nawet dość mocny komentarz nie wywoływał w ich umysłach najmniejszego poruszenia. Próbowały zgrywać uduchowione, a tak naprawdę były zwykłymi vivami. Chciały być wyraźne, a były mdłe jak palmale lajty.

Wszędzie czyhały studenckie pułapki matrymonialne. Weźmy na przykład taką Dominikę z rusycystyki. Karierę rozpoczęła od związku z nauczycielem rosyjskiego w liceum – 55-letnim panem domu, którego uważała za swoją wielką nastoletnią miłość. Na studiach oddawała się tylko świrom. Ten pierwszy ją bił, drugi śledził, wyzywał, założył podsłuch w akademiku, pobił kolegę z roku, z którym zagadała się na korytarzu. Trzeci postanowił, że rzuci się dla niej z mostu. Za pierwszym razem zablokował ruch w całym mieście, gdy policjanci bezskutecznie łapali go po całej przeprawie. Za drugim wpierdol spuścili mu wkurwieni do białości kierowcy, którzy znów musieli czekać godzinę w korku. Czwartemu w akademiku urządziła detoks – leczyła go z amfetaminizmu, więc na przemian się pocili w siebie, na przemian leczyli z kaca. Jednocześnie sypiała też z wykładowcami ze swojego kierunku. Nie miała też nic przeciwko z romansowaniem z tymi, którzy uczyli na innych wydziałach.

Spała też z Filipem - gdy po południu ocknął się w jej łóżku, czekał na niego tradycyjny obiad: ziemniaki tłuczone, schabowe w migdałowej panierce z plastrem sera i buraczki z cebulką. Wiedział, że Ruska Dominika zarzuca na niego swoje pluszowe sieci, że licznik jej wybił cztery lata na studiach. Nie dał się lasce. Zjadł i uciekł. Ruska Dominika bawiła się w najlepsze w Milesie. Do wszystkich kawałków miała taką samą choreografię – kiedy barman wybierał coś spokojniejszego, zwalniała jedynie tempo kroków.

Unikać należy też bywalczyń klubów studenckich, które trzymają się w kilkuosobowych grupkach. Uważają się za istoty całkowicie niezależne, ale gdy choć jedna z nich znajdzie sobie studenta, one też chcą mieć swojego. Gdy jedna z nich żegna studenta, inne chcą je wesprzeć w panieństwie i porzucają swoich studentów. Uważają się za lepsze od nołnejmsów i neutralsów, lasak tanich i niewydepilowanych. Chcą wyszczekać się za młodu, żeby później wiedzieć, kiedy szczekać.

Generalnie są do niczego. Liczą, że w drodze zawodowej pomoże im dyplom uniwersytecki i kilka wolontariatów – liberalna gospodarka ceni darmową siłę roboczą. Rozpaczliwie zachowują się w okolicach czwartego roku. Bo co się stanie, gdy im matrymonialnie się nie powiedzie? Pokończą te swoje niepraktyczne studia, z których i tak nic nie wyniosą, i wrócą do siebie. Do wsi, do gminnych kin, w których nowością jest „Titanic”.

Więc ciężko pracują, aby wstydu nie było, aby zadowolić rodzinę, która dała im pięcioletnie memorandum na brak kasy i poszukiwanie faceta z kasą. Na piątym roku mają już swoich wymarzonych grubych facetów z latynoską bródką i w tajemnicy przed nimi biorą regularnie kwas foliowy, aby ich pierwsze dziecko urodziło się bez dodatkowej pary chromosomów.

Nie wolno być z nimi, bo to oznacza prawdziwe kłopoty. Ich wyszczekanie nie raz sprawiło mi problemy z dresiarzami, którzy nie mają poczucia humoru, ale wiedzą, że dziewcząt nie powinno się bić. Chętnie pobiją za to ich chłopaków. Wtedy jest źle.

Proste pytanie: ilu z nas, panowie, w czasie podobnej sytuacji nie chciałoby krzyknąć: „Dobra. Bierzcie dziewczynę i zostawcie mnie spokoju”?