piątek, 12 sierpnia 2011

Kobiety o martwych duszach (fragment prozy)



Łososiowe pięty. Znamię w zgięciu kolana. Kremowe babcine majtki. Otłuszczone plecy. Biustonosz jak sznurek w szynce. Wargi niedojrzałe jeszcze, anemiczne. Kark, na którym z zimna unoszą się włoski. Sukienka czerwona jak krwotok z zasuszonymi korpusami letnich owadów. Torebka na ultrakrótkim pasku. Pasek cały w aluminiowych sprzączkach. Butki naostrzone w szpic.

Nad ranem nie czuje się żenady. Nie ma wyrzutów sumienia. Nie ma wstydu. Nad ranem czujesz się jak morderca, który za wszelką cenę chce pozbyć się ciała. Obudzić? Wyprosić za drzwi? Zawinąć w dywan? Rozpuścić w wannie? Udawać, że notuje się numer telefonu, a piszesz małymi literami: „idź już, idź, idź”? A gdy zapyta, co zanotowałeś, zmyślasz jakiś numer i udajesz rozkojarzenie; ona znów powoli wymawia cyfry i tym razem cudem je zapamiętujesz, choć wcale nie masz takiego zamiaru? Nie patrzeć jej w oczy, chociaż wiesz, że ona rozpaczliwie poszukuje twojego wzroku? Zmyślasz pytanie: „Kiedy się zobaczymy?”

To nie jest filmowy schemat. To smutna rzeczywistość. To zawsze boli. Ta pewność, że widzicie się po raz ostatni, że ona po raz ostatni stoi w progu twoich drzwi, a za drzwi nie odprowadza jej czułość i troska, tylko własny wstyd.

Tego dnia miałem rozpocząć wielką rywalizację z Pawłem Performerem. To był zakład o przekonanie - o kasę dżentelmeni się nie zakładają - o to, kto wyciągnie więcej lasek w tygodniu. Jego pomysł.
Paweł tego potrzebował. Znów go rzuciła dziewczyna - rzutka brokerka nieruchomości. Tym razem miała mocny dowód jego zdrady. Performer święcił sobie piątek, a jego narzeczona sprowadziła do domu ojca hydraulika, bo z toalety aż się przelewało. Stary rozkręcił kibel i wyciągnął czarną wkładkę higieniczną. Dziewczyna performera przełknęła ślinę i przeprosiła ojca za własne bałaganiarstwo. Wiedziała, że w swojej kolekcji nie ma czarnej bielizny. Paweł próbował się jakoś z tego bałaganu wykręcić - twierdził, że zapewne papier przyszedł z góry i zatkał cały pion. Pech chciał, że ich mieszkanie mieściło się na ostatnim piętrze. Performer przypomniał sobie, że weekend pod nieobecność narzeczonej ściągnął do domu pannę Gotyk Na Dotyk. I to czarne gówno musiało się dostać w jakąś przeklętą cyrkulację.
Brokerka lubiła głośne rozstania. Od razu zadzwoniła na 997. Bastardzi pojawili się po chwili. Performer oddał się bez walki. Funkcjonariusze - dopiero po wielu minutach jego usprawiedliwień - zrozumieli punkt widzenia Pawła i nawet zaczęli mu trochę współczuć.
- Jakby co - powtarzał mi później Paweł. - Jebane wkładki w ogóle się nie rozpuszczają. Gotyk na Dotyk to sabotażystka. Zrobiła to celowo.

Performer Paweł musiał długo główkować nad tym zakładem, bo od razu do Milesa, w którym zwykliśmy się kulturalnie poniewierać, przyniósł mi system ocen. Za studentkę filologii, pedagogiki, politologii, historii, stosunków międzynarodowych i socjologii dostawało się po punkcie. Więcej można było zarobić na mniej popularnych wśród klubowiczek kierunkach. Za nadzieję na inteligentkę techniczną zdobywało się trzy punkty. Malarstwo, grafika, rzeźba - jako że są to sztuki wyzwolone - dawały nam po dwa punkty. W tej samej kategorii mieściła się konserwacja zabytków, bo to szlachetne zajęcie. Dodatkowo można było zdobyć punkt za to, że dziewczyna wykazała się dyplomem ukończenia szkoły wyższej; dwa - za doktorantkę; trzy bonusy za - doktora; po pięć za panią z habilitacją i studentkę teologii.

Niedziela zapowiadała się na dzień, w którym mogłem włączyć się do rywalizacji. Miałem ostrego posobotniego kaca. Chlanie na kacu ma w sobie coś z melancholii, poza tym możesz dużo wypić, ale nic ciebie nie ruszy. Technika rwania w takich warunkach jest prosta. Do zjazdowni przychodziłem zawsze koło pierwszej w nocy i oczekiwałem na stopniowe wyludnienie się innych knajp i na stopniowo zaludnienie się zjazdowni. Laski niedopite, ciągnące za sobą sfory wygłodniałych facetów, którymi już zdążyły się znudzić w poprzednim miejscu.
Przy wejściu na główną salę Milesa delikatnie wyprzedziłem jakąś pannę.
- No ej, jestem kobietą - zaprotestowała kobieta.
- Jeśli myślisz, że przepuszczę ciebie w drzwiach, dlatego że masz cycki, to się grubo mylisz - pojechałem feministycznym sloganem.
Dziewczynę absolutnie zatkało.
- Ale mi się należy. Typowy facet.
- Daruj sobie seksistowskie komentarze – rzuciłem, a kobieta stała chwilę i głośno łapała powietrze, jakby zastanawiała się co powiedzieć.
Dziewczyna - jak się później miało okazać - miała na imię Ola. Dwie sylaby.

A tymczasem w Milesie zapanował klimat charakterystyczny dla przełomu. Kobiety mają to do siebie, że urzeka je magia liczb i dat. 31 grudnia to dla nich nie tylko okazja do napicia się w strojach wieczorowych. Ten dzień ma po prostu szczególne znaczenie. Wtedy kobiety postanawiają, obiecują sobie, decydują, nie wahają się. Wtedy też powstaje najwięcej nowych związków, stare związki dojrzewają lub rozpoczynają agonię. Nic nowego nie ma prawa narodzić się w starym roku, a nowy rok całą zabawę zaczyna na nowo. To dziwne przyzwyczajenie umysłu naszych pań w zasadzie przydałoby się też mężczyznom - ci zawsze w tym czasie tylko kombinują, co zjeść i jak wypić alkohol, aby wytrzymać dłużej od kolegów.
W czerwcu ten fenomen powtarza się, ale ma zdecydowanie łagodniejszy przebieg. Studentki dopracowywały już plany na wakacje i wszystko, co zrobiły, wpisałyby w poczet zakończonego roku akademickiego. Zaraz, gdy wracały do swoich domów, przechodziły twardy restart.



Wszystko w Milesie świadczyło, że kobiety były w tym nastroju. Obsługa była autentycznie przerażona. Pijana przy barze ocierała się piersiami o blat. Specjalnie usiadła koło wentylatora, aby podniosły się jej sutki. Kilka stolików od baru siedziała laska z jakimś oblechem i albo się z nim sklejała, albo długo patrzyła mu w oczy, śliniąc palce. Barman Marek dyskretnie przekazał mi wiadomość, że kilka godzin wcześniej dokładnie na tym samym miejscu dziewczyna pozwoliła sobie włożyć palce w spodnie i jeszcze specjalnie wygięła się w stronę baru.
- Żeby nie było, powiedziałem tamtemu, kto ją obracał, że to Grypa. A ona, jak się napije, to od razu łaps za rozpór. Tylko się uśmiechnął i zostawił pieniądze - relacjonował mi z dumą barman.

- Cześć - rzekło wtem coś z najciemniejszej strony baru.
Jacek Informatyk. Siedział przy barze, w jego najciemniejszym kącie, i metodycznie zadawał sobie śmierć. Do śmierci się przybliżał, bo śmierć go wolała. Ze śmiercią przeszedł na ty. To ona mu kazała zamknąć firmę, zlikwidować sklep komputerowy, w którym regularnie odsypiał chlanie do rana w Milesie. A jeśli chodzi o komputery, był absolutnym magikiem. Jak doskonały wewnętrzny zegarmistrz słyszał, co źle gra w systemie i go naprawiał. Zmieścił vistę na jednym cd.
Oficjalnie został mu tylko rok życia. Dziewczęta lubią tragedie. Chciały go tulić i zapisać się w jego ostatnich wspomnieniach. Tylko ten skurwysyn wcale nie zamierzał umrzeć. Zdarzało mu się dusić na oczach wszystkich w knajpie. Często przyjeżdżało po niego pogotowie, ale tylko po to, aby wokół niego wzrosło napięcie dramatyczne. Lekarze u niego diagnozowali kolejne nowe choroby; później diagnozowali choroby, które pokonały jego dawne choroby. Gruźlicę wybił astmą, astmę wykończył zapaleniem trzustki, trzustkę zaleczył wątrobą, tę w końcu zamienił na zapalenie zatok. Był jak szczur, który nosi w sobie wiele chorób, ale nie choruje. Alkohol świetnie go konserwował. Mimo swoich trzydziestu lat zachował młodzieńczą twarz, na które jego intensywny pijacki tryb życia nie zostawił rysy. Był Dorianem Grayem.
Kobiety. Gardził nimi wszystkimi i kochał je najszczerszą romantyczną miłością. Lubił stan zakochania. Nienawidził tego, jak związek opuszczał pierwszą szczenięcą fazę. Gdy zakochiwał się na zabój, kilka dni później można było go spotkać już z inną kobietą. Dla każdej z nich stawał się nowym człowiekiem, niczego nie obiecywał, nie wyznawał. Po kilku tygodniach stawały się już obce. Nie odpowiadał na telefony, nie otwierał drzwi. Kobiety były jego sportem ekstremalnym. Na bezczela umawiał się z czterema w jednym lokalu o jednej godzinie i patrzył, jak zabiegają o jego uwagę. On wprowadzał je w knajpiany i towarzyski obieg. On je psuł, sprowadzał na złą drogę, wprowadzał w zaklęty krąg kolejnych ulotnych związków, przelotnych romansów, uzależniał od Milesa. One tak naprawdę czekały, aż ktoś je wyprowadzi z tego złego miejsca, ale nikt taki się nie pojawiał.

Dobrze z nim usiąść i pogadać. Był niebezpiecznie przenikliwy. Nie skończył żadnych studiów, choć kilkakrotnie starał się zostać socjologiem. Miał niesamowity dar przewidywania stosunków dyplomatycznych w perspektywie kilku miesięcy. Czasami podejrzewaliśmy go o dar jasnowidzenia, podsuwaliśmy mu po pijaku 49 cyfr Lotto, ale nic z tego nie rozumiał. Zanim padał na twarz, przemawiał:
- Dagestan, listopad, seria zamachów, konflikt graniczny.
A był dopiero lipiec.
- Darfur.
- Gdzie to jest?
- Zacznie się jutro. Za dwa miesiące będą mówili o tym wszyscy.
Był politycznym sejsmografem. Bez wysiłku potrafił wskazać, który zakątek globu się zatrzęsie i zapali.

Mój organizm bał się tego człowieka. Buntował się przeciwko niemu. Picie z nim oznaczało wejście w absolutną noc bez dnia. Totalne maratony trwały nieraz trzy tygodnie. Był nadjoginem - żywił się tylko kaloriami z alkoholu. Trzy piwa na przebudzenie, trzy piwa na śniadanie, trzy kolejne na obiad i kolację. Niezliczone ilości alkoholu wlane siebie w Milesie.
Wielokrotnie zgrzeszyłem przez niego. Byłem tym, który urabia dziewczynę, aby poszła z kimś do łóżka. Prowadziłem z Jackiem sokratejskie dialogi - moją rolę było wieczne zdziwienie, pochwały dla jego wypowiedzi i paradoksów, gdy na chwilę opuszczał bar. W zasadzie każdy widział tego rodzaju sytuację, że mężczyzna za pomocą innego mężczyzny tak manipuluje kobietą, aby ich historia swój smutny finał znalazła w łóżku. W kobietę wlewa się komplementy i alkohol, dopóki nie złamie się ich woli. Z całą odpowiedzialnością można nazwać to gwałtem, choć nie ma w tym przemocy. Ja w tym współuczestniczyłem nieraz i nigdy nie zastanawiałem się nad konsekwencjami.
- A ten Paweł, ten twój artysta, to chory chory człowiek - zaczął Jacek Informatyk. - Biegał wczoraj całą imprezę za jakąś grubaską i powtarzał wszystkim naokoło, że ona ma wspaniały rodowód. Rozumiesz coś z tego?
- Nie - skłamałem.

Już wtedy byłem pewien, że przegram zakład z Performerem. Po kilku imprezach nawet uznana rzeźbiarka o dwóch dyplomach artystycznych, skrzypaczka z Bydgoszczy po kilku kursach mistrzowskich, magisterce z teologii i doktoracie z socjologii nie pomogłaby mi w zwycięstwie. Paweł Performer łapał same kombosy. Absolwentka konserwacji (otwarty przewód doktorski) i zarazem studentka chemii; absolwentka historii sztuki (otwarty przewód doktorski) i zarazem studentka etnologii i teologii. A to był dopiero początek listy.

A oto przy barze znów stanęła obrażona na mnie Ola - moja szansa na nawiązanie walki z Performerem. Paliła tak cienkie papierosy, aż żyły jej wyszły na wierzch na szyi, aż te żyły pociemniały, jakby płynęła w nich autentyczna smoła.
- Sorry - przeprosiła barmana, który właśnie odstawiał naczynia do małego zlewu pod barem. - Sorry, czy moglibyście załatwić papier do damskiej toalety?
- „Sorry” mówi się, jak co zbroiłaś. W kontekście toalety nie brzmi to szczególnie estetycznie - powiedziałem.
Olę znów zatkało. Jacek i barman Marek wybuchli śmiechem. Dziewczyna odeszła zawstydzona.
- Koleżanko, on zawsze drażni się z tymi, które mu się podobają - krzyknął za nią informatyk.

W Milesie robiło się tłoczno. W towarzystwie dominowały kobiety. Wszystkie boleśnie dotknięte przez to miejsce. Na końcu ich życiowej tragedii, klęski towarzyskiej, niezawinionego kurewstwa zawsze był mężczyzna.

Przyszła Partycja - tak mówił na nią Jacek Informatyk. Wyglądała jak postać z japońskiej kreskówki o wielkich oczach zmaltretowanego psa. Studiowała równocześnie socjologię i politologię (tylko dwa punkty w skali Pawłowej). Cierpiała na jakieś drobne zaburzenie psychiczne, ale zawsze czyniła z tego wydarzenie publiczne. Modernistyczne omdlenia, romantyczne padnięcie z omdleniem, barokowe napady paniki, średniowieczna ekstaza religijna. Była szalenie chuda. Z twarzy ładna. Niektórzy mówili, że jest anorektyczno-anorgazmicznym typem kobiety. Jacek opowiadał, że to informacja dalece nieprecyzyjna.
Przyszła Krystyna - studentka bibliotekoznawstwa z małej wsi. Gdy denerwowała się, dostawała szczękościsku. Codziennie wytrwale ostrze noża kreśliło na jej brzuchu tajemne wzory. To ona je prowadziła. Obrysowała krwawo swoje ciało. Zaznaczała na nim wszystkie pulsujące tętnice i żyły. Ubierała się tylko w golfy, bo kiedyś na jej pięknej szyi przejęzyczył się ogień.

Emilia. Prawdziwy anioł, który zszedł na ziemię. Gdy wchodziła do Milesa, zapadała cisza. Kobiety od razu jej nienawidziły. Była zbyt doskonała, zbyt pełna, rozświetlona, zbyt symetryczna. Tylko raz w życiu byłem dumny, że ktoś się do mnie dosiadł. Siedziałem wówczas z Józefem Punkowym Prozaikiem i Filipem, a ona zajęła miejsce zaraz obok mnie. Chłopaki ze zdumienia nie byli w stanie się przedstawić.
Słuchała Kata, co powinno od razu ją zdyskwalifikować. Na pierwszym spotkaniu zachwycała się tekstami.
- Szatan, Szatan. Jest panem zła. Trzy szósty, szóstki trzy, mój i ludzi znak - cytowała mi czule.
- To znak diabelnej mocy piekielnych ksiąg, to jad i wąż, to wieczny zew prawdy, to noc, to pierwszy bunt i proch. Czarne zastępy dusz kpią z marności ciał - pouczała.
- A w nocy szatana przyjąć dłoń, w piekielnym wirze przeżyć szał. Pędzić, pędzić wśród ognistych ciał. Prędzej, prędzej - wodziła na pokuszenie.
Za wszelką cenę starałem się zmienić temat rozmowy, choćby na Tiamat, choćby na Samaela i inne demony. Jak ratunku zacząłem wypatrywać nawet w jej słowach motywu deathmetalowego Vadera, żeby tylko zostawić w spokoju tę Katowską grafomanię. Dziewczyna nie dawała się jednak przekonać.



Czułem, że może z tego coś być. Między nami nic nie było. No może jeden krótki manual. Jednocześnie jednak coś mnie od niej odpychało. Nie doskonałość, ale to, że była bóstwem o moralności szmaty. Nie prowadziła się źle, tylko dawała się źle traktować. Odeszła od kogoś, bo ją dotkliwie pobił. Później spotykała się z jego najlepszym przyjacielem, który był absolutnie w niej zakochany. Gdy pierwszy raz przyszli do Milesa, on - spokojny student chemii - rozpłakał się na widok, jak wszyscy klubowicze go podziwiali za Emilię. On też jednak zaczął się nad nią znęcać.
Przywitaliśmy się czule jak przyjaciele i na tym skończyłem rozmowę. Nie chcę mieć nikogo na sumieniu, źle się prowadzę, ale nie chcę nikogo popchnąć za krawędź mostu. Zwłaszcza siebie. Emilia to żadna zabawa. Nawet Jacek Informatyk poczuł, że jest w niej zbyt wiele śmierci.
A gdybym uległ? Może zaprowadziłaby mnie do lokalu, do którego drogę można znaleźć tylko po pijaku, gdzie alkohol i zakąski podaje sam szatan - mężczyzna z dwiema źrenicami w prawym oku? Wycierając szklanki w brudny fartuch, mówiłby do mnie: „Mam serce po prawej stronie, dlatego krew o niemal niewyczuwalnej woni siarki krąży we mnie w przeciwnym kierunku”?

W tym gronie trudno było nie zauważyć Józefa Punkowego Prozaika, który marzył o założeniu grajndowej kapeli Córka Józefa Fritzla. Przywitał się z nami i od razu przysiadł się do Cycatej. Dziewczyna w zasadzie nic nie mówiła. Za każdym razem, kiedy zjawiała się w Milesie, była już pijana. Nikt nie widział jej, jak zamawiała piwo, nikt nie widział, jak piła. Ciągnął się za nią sznur wygłodniałych samców, którzy prędko zauważali, że dla niej jeszcze większa ilość wlewanego w nią alkoholu jest bez różnicy. Potykała się, przewracała. Mówili, że studiuje historię, że po jej głowie chodzą tysiące dat, statystyk i faktów. Że może jak każdy historyk ma już swój ulubiony okres w historii, swoją ulubioną wojnę albo sposób prowadzenia polityki zagranicznej.
Mówiła jedynie: „Powiedz, że mam ładne piersi”, a w momencie głębokiej refleksji egzystencjalnej: „Jestem kurwą”. Coraz więcej barów pozostawało dla niej zamkniętymi. Ochrona z Misia przestała ją do niego wpuszczać po tym, jak nakryto ją, gdy w toalecie robiła loda jednocześnie dwóm facetom. Gdyby zobaczyli, jak robi to tylko jednemu facetowi, pomyśleliby, że przeszkodzili komuś w wyjątkowo intymnej chwili. Gdy jednak złapali ją na obsługiwaniu dwóch, pomyśleli, że jej tempo nawiązywania bliskich znajomości jest zbyt szybkie jak na mieszczańskie zasady tego lokalu.

Metoda na szybki sukces towarzyski w Milesie jest jedna - gdy widzisz osobę, z którą łączy ciebie o wiele więcej, porzucaj wszystko, co nudne i przeinwestowane. Józef od razu porzucił Cycatą, gdy zobaczył Mirkę, studentkę germanistyki.
Poznali się na klasycznej domówce. Skończyli w łóżku. Mirka była absolutnie nieprzytomna. Józef delikatnie językiem dotknął jej cipki. Nie zareagowała. Zasnęli razem. Nad ranem powiedziała mu, że ma kogoś, że to wszystko nie ma sensu. Nie zrezygnował. Ilekroć się do mnie zbliżyła w Milesie, padałem ze śmiechu. Nie wiem, jak Punkowy Prozaik mógł ją zrozumieć.

Mirka przyszła do klubu z jedynym w mieście Indianinem. Inka studiował chemię przed milionami dekad i jakoś tak się złożyło, że osiedlił się w naszym mieście. Do Milesa wnosił zapach nieświeżej paczuli i oliwkową skórę, której chciały zasmakować wszystkie łatwe dziewczęta. Nawalona Mirka wydała się łatwym celem, zwłaszcza że kiedy się nawaliła w trupa polski stawał się jej drugim językiem. Inka w takich chwilach stawał się mistrzem mowy polskiej.
Pomyślałem, że siądę obok nich bez żadnego słowa. Mirka od razu to skomentowała:
- Ej, no sory, no ja-jego, no co za gościu, nie? Ej! No joooo! Sory, nie? Ej, w ogóle wiesz, nie? No ja-jego? No jo, jo!
Punkowiec zaraz się przysiadł do mnie i Inki, który zmienił kolor na jakiś trudny do zdefiniowania odcień zielonego. Zapewne ze wściekłości.
- Ej, no kurwa, ja-jego. No ja pierdolę, o, kurwa. No ej - mówiła Mirka.
- Co, muzyka chujowa? - tłumaczył punkowiec.
- No ja pierdolę, kurwa. No jo.
Józef wziął ją pod rękę i poszli wyprosić u barmana inną muzykę. Leciało właśnie „Besame mucho”.
W Ince wzbierała złość.
- Ej, se-se-se-se-se-se - mówił coś po indiańsku.
- Co?! - spytałem grzecznie.
- Se-se-se-se-se-se-se-se, kurwa - zakończył jak chrześcijanin.
- Jeszcze raz. Wolno i wyraźnie!
- Podejdzie on tu, to ja mu kwas na oczy. Żeby wiedział, kto jestem.
- A nie wie?
- Umiem zrobić mieszankę i rzucę ją na oczy.
- I co, zmniejszysz mu głowę, kurwa jego mać, tymi swoimi indiańskimi zaklęciami?
- Kurwa. Obleję kwasem.
- Powiedz mi lepiej, skąd jesteś.
- Peru.
- Co to znaczy besame mucio?
- Całuję cię mocno.
- Miłość, chłopie, miłość. Wyluzuj.

Wtem za rękę złapała mnie Ola.
- Zatańczymy?
- OK - nie protestowałem.
Wybrała znakomity moment na taniec, bo w piosence zostało tylko kilka pełnych taktów. Zaproponowałem, żebyśmy znaleźli gdzieś swoje miejsce.
Najpierw dowiedziałem się, że w Toruniu studiuje grafikę i że jest z Ciechanowa. Kolejna okazja do złośliwości. łnie niewinnie spytałem ją, czy przez to miasto przepływa jakakolwiek rzeka. Ona odpowiedziała, że „Łydynia”. Spytałem znów niewinnie: a skąd taka nazwa? Była lokalną patriotką. Wytłumaczyła, że królowa Bona, przekraczając tę rzekę, obmyła z kurzu swoje stopy i łydki. Stąd.
- A jakby się ona w tej rzece podmyła, to czy ta rzeka nazywałaby się wówczas Piździawa? - rzekłem spokojnie.
Olę znów zatkało.
- Już, już, spoko. Żartowałem.
- Nie lubię, gdy ktoś ze mnie robi idiotkę. A nie wiem, może ja tam jestem naiwna, w to nie neguję. Ale nie jestem na pewno idiotką, żeby mi coś suponować.
Szybko okazało się, że w istocie jest idiotką. Cały czas używała kilkusylabowych wyrazów ze słownika wyrazów obcych. Musiało się jej trafić jakieś przedwojenne wydanie, bo używała słów, które już mocno przebrzmiały. Czułem się jak w laboratorium językowym. Jak na przyspieszonym kursie języka. Nie mogła zrozumieć, że erudycja nie polega na jak najszerszym słownictwie, tylko na tym, co się z tym słownictwem robi. Bo - powiedzcie - czy nie wybuchlibyście śmiechem, słysząc komplement o perfumach: „Takie piękne wapory”?



Muzykant znów wykopał trupa. Przyprowadził jakąś rudą czterdziestkę, całą w czerwonym lateksie. Powiedziałem mu, że gdy widzę ją, ciśnie mi się na usta jedno pytanie: „Ile?” Muzykant nie zrozumiał.
- To sympatyczna dziewczyna – powtarzał uparcie.
Jest artystą obciachowcem. Utrzymuje, że miał ponad 120 kobiet. Dane nigdy nie są aktualne. Chciałby być homoseksualistą, a został pianistą. Nie śpiewa po polsku, bo ma lekką wadę wymowy. Z każdym, z kim rozmawia, przechodzi na „ty”. Jeśli mówi „Grześ”, myśli o Ciechowskim. Jak mówi Maciek, chodzi o Maleńczuka.
Do sławy dotarł dzięki sukcesom towarzyskim w „Big Brotherze”, mimo że odpadł jako jeden z pierwszych uczestników w 50. edycji programu. Później przez lata numerem popisowym Muzykanta były „Kaczuszki”. We wspólną trasę po festiwalach artystycznych zabrał go Paweł Performer. Grajek jako biesiadny artysta zdobył już niemal wszystko w mieście. Grał we wszystkich knajpach, grał z dwoma kabaretami, grał na wieczorze autorskim poetki, która jest Świadkiem Jehowy.
Na szczęście udało w końcu mu się podpisać kontrakt z mejdżorsem. Dzięki temu uratował od śmierci kilka popowych wokalistek, z którymi zaśpiewał w duecie. Krytyka zgodnie orzekła, że oto narodził się wielki głos w polskiej muzyce rozrywkowej. Całe miasto za nim oszalało. Wobec znajomych zawsze był OK. Nie zmienił swoich miejskich zwyczajów. Po ostrym chlaniu zawsze zamawiał pikantnego kebaba w tureckiej dzielnicy. Z wszystkimi się witał, z wszystkimi żegnał. Napił się, kiedy było trzeba, zapalił.
W Warszawie był gorącą partią i panie odkrywające literki w nocnych teleturniejach chciały z nim się pojawiać na gorących imprezach. Zawsze je ze sobą zabierał. Potem nadeszła kolej na prezenterki ze stacji muzycznych, one zawsze chciały przedostać się do prasy kolorowej. Muzykant nie miał charakteru i nikomu nie odmawiał. Był na promocjach nowych tytułów, numerów, zapachów, ciuchów, kredek do oczu, płyt, filmów, pól golfowych, logotypów, nazw, tanich kredytów, leków przeciwbólowych, narzędzi ortopedycznych. Był świadkiem otwarcia dziesiątek marketów w Ostródach, Rumiach, Człuchowach, Tucholach, Ząbkach. Całował się z Mandaryną, zaraz gdy rozwód piosenkarki się uprawomocnił. Demolował pokoje w drogich hotelach, ochrona wynosiła go z uroczystych rautów i premier, policjanci zamiast mandatów za picie w miejscu publicznym prosili go o refren i autograf.

Wszyscy mu wybaczali, bo artystom wybacza się wszystko.

Szybko przestał być znakomitą partią. Wytwórnia nie darowała mu kontraktu. Płyta powstawała aż w trzech studiach w Polsce. Pracował przy niej cały sztab muzyków sesyjnych, które majdżors ściągał z rozmaitych dżobów i wykon. Zatrudnił nawet producenta odpowiadającego za natarcie drugiej fali szwedzkiego dance na początku lat 90. Młody Muzykant rzadko pojawiał się w studiu i grymasił na skomplikowane aranże. Gdy już coś nagrał, producent darł się.
- It’s too raw! It’s a complete disaster, you Soviet motherfucker!
Premiera płyty opóźniała się całymi miesiącami. Ktoś mądry w wytwórni pomyślał, że w zasadzie cały potencjał promocyjny związany z „Big Brotherem” się w jego przypadku wyczerpał i że nikt nie wyda pieniędzy na reklamę materiału nieznanego piosenkarza. Menadżerzy dali więc Muzykantowi wolną ręką, aby się realizował na festynach, ale przypomnieli mu o zasadach kontraktu.
- Nasza umowa wygasa we wrześniu. Zapewne nie czytałeś albo nie zrozumiałeś, że możemy bezterminowo ci ją wydłużyć? Jest opcja.
- Naprawdę?! - ucieszył się Muzykant na myśl, że w końcu nagra wymarzoną płytę.
- Tak. Zapewne nie doczytałeś, że nic ci za to nie musimy płacić. No i zwalniamy ciebie z obowiązku nagrań.
- Znam prawników! Nie zrobicie tego! - buntował się młody artysta, gdy doszły do niego słowa pana z wytwórni.
- Skoro tak uważasz, przygotowałem listę podstawowych kosztów, jakie ponieśliśmy w związku z produkcją płyty i trzech wideoklipów promujących nagranie. Znalazłem jeszcze kilka punktów w twoim dossier z kilku miesięcy, które w pewnym sensie naruszają prawa właściciela majątkowych praw autorskich. Też to zliczyliśmy. Masz jakieś pytania? Chętnie odpowiem.
To był koniec. Wytwórnia skutecznie zatrzymała jego karierę i przyblokowała kontrakt z innym wydawcą.
- Na co jeszcze czekasz? - uśmiechnął się pan od majdżorsów. - Spierdalaj!
Muzykant biegł przez mrok na Warszawą Centralną. Potykał się co rusz. Jakby obcy, jak cień. Wszystko z niego drwiło. Podejrzewał, że rozmowa z wytwórnią pójdzie gładko, w głowie miał tyle pomysłów na swoją przyszłość. Młoda zmarnowana gwiazda bez dorobku, którą system muzyczny zepchnie do miejsca, gdzie jego talent się narodził i na dobre wybuchł - do barów z karaoke.
W Milesie mógł się poczuć jak w domu. Jako stały gość miał zniżkę i mógł sobie tutaj zamawiać na kreskę. W zasadzie niczego nie musiał kupować. Wszyscy mu stawiali. Łatwe dziewczęta chciały poznać, jak to jest z gwiazdą. Te, które już przeleciał, przychodziły do Milesa. Na początku robiły mu sceny, jednak szybko musiały się pogodzić z zupełną matrymonialną porażką. Nikt nie mógł go zatrzymać.



Tatiana - Białorusinka, która chodziła krok w krok za Muzykantem, usiłowała sobie wmówić, że wcale nie żałuje znajomości z piosenkarzem. Dziewczyna więcej niż skomplikowana. Na piątym roku studiów została rozwódką. Pochajtała się z obiecującym politykiem ze Słupska. Razem przez jakiś czas wychowywali syna. Mąż odszedł od niej od razu, gdy dowiedział się, że zdradziła go z Muzykantem.
Nic jej się nie udało. Wiza skończy się za kilka tygodni. Syn dla niej skończył się, bo tak mówi wyrok sądu. Przez pewnego fiuta z socjologii skończyły się marzenia o doktoracie. Co teraz?
Zapamiętać za wszelką cenę drobiazgi. Jak światło układa się na twarzach w Milesie. I twarz Muzykanta, która gra dla niej po raz pierwszy. Wybiera kawałki, które od miesięcy chodzą jej po głowie. Jakby w jej głowie zamieszkał, jakby po niej sam chodził. „The Carnival Is Over” Dead Can Dance, „Fell on Black Days” Soundgarden, „Street Spirit” Radiohead, „Free As A Bird” The Beatles. Tamtego wieczoru uśmiechnął się do niej, tak że wiedziała - historia nas kiedyś zbliży do siebie.
Zapamiętać wszelkie drobiazgi. Radosny seks w pokojach hotelowych w całej Polsce. Czerwony dywan. Zdjęcie w jakimś szmatławcu z podpisem: „Kim jest ta tajemnicza blondynka?” Wszyscy chcieli ją znać.
Zapamiętać drobiazgi. Przyjaciel jego menedżera. Prawnik. Miał załatwić aneks do kontraktu. Młody kazał się jej z nim przespać. Zamknęła oczy. Mocno. Był tylko cieniem, który tłusto przesuwał się nad jej ciałem.
Drobiazgi. Światła jarzeniówek na korytarzu szpitalu miejskiego w Mińsku, sucha jak popiół dłoń matki w jej dłoni, wolny i spokojny głos białoruskiego pielęgniarza, czteromiesięczna Klaudynka obraca się w niej po raz ostatni. Dziecko cud, z twarzą, ciałem i umysłem po mamie, z głosem po tacie, który zagwarantuje Polsce i Białorusi Eurowizję za 20 lat. Roztwór soli rozpuścił jej dziecko i jej duszę raz na zawsze.

Niedaleko baru Józek trzymał głowę Mirki na kolanach i delikatnie głaskał ją po włosach. W oczach miał łzy.
- Błagam cię, nic nie mów. Nic nie mów, proszę... - szeptał.
Nic nie mówiłem.
Atmosfera wieczoru była tak gorąca, że zdążyłem Oli rozpiąć stanik. Generalnie zyskuję przy bliższym poznaniu.
- Cierpliwości, naucz się mną cieszyć - mówiła mi, gdy obejmowaliśmy się w najciemniejszym kącie Milesa.
- Kurwa mać, nudzę się.
- Ciesz się tą chwilą - powtarzała. - Musisz nauczyć się cierpliwości.
Wyszliśmy. Objęci. Lało. Całowaliśmy się pod okapami, w bramach, na klatkach schodowych. Mieszkała blisko. Pora wymiany numerów telefonów.
- Nie możemy się kochać - zastrzegła mi po drodze. Długo milczałem.
- Dlaczego?
- Nie powiem…
- No dlaczego?
- Znowu będziesz się śmiać.
- Obiecuję, że nie będę.
- Spodnie mi zafarbowały...
Kto by to wytrzymał? Kto by wytrzymał, gdyby dziewczyna - nieco naiwna i dziewczęca, ale nie zwierzęca w swojej naiwności - by wam to powiedziała? Pocałowałem ją tylko w czoło i obiecałem, że następnego dnia się zobaczymy. Kto by to wytrzymał? Nie będziemy się kochać. To, co mielibyśmy zrobić, trudno nazwać kochaniem.
- Do zobaczenia, pani graficzko.
- Graficzko komputerowa nawet.
- Zaraz. Ty studiujesz grafikę komputerową? Gdzie? Tu? To chyba nie na uniwersytecie?
- Nie, jest taka szkoła, prawie jak uczelnia, bo wykładowcy... Ja po liceum...
I byłoby zero punktu. Nie bawił mnie ten buracki zakład. Wracałem do Milesa całkowicie rozbawiony. Pomyślałem sobie o jej udach pełnych sinych zacieków, o jej konduktorskiej bieliźnie brudnej od deszczy, które zaskoczyły ją od wyjścia z Milesa, aż do wejścia do jej klatki.

Józka już w Milesie nie było. Barman Marek mi powiedział, że kazał sobie zadzwonić po taksówkę. Chciał odwieźć Mirkę do domu. Dziewczyna była tak pijana, że zapomniała adresu. Prozaik namówił ją, aby wskazała drogę kierowcy. Wkurwiony do białości taksówkarz przewiózł ich kilka kilometrów, wysadził na pętli autobusowej, już praktycznie za miastem. Było już rano i pracownicy miejscowego przewoźnika zaczęli sprzątać po piątku. Z wiaty ściągnęli kosz na śmieci, sumiennie odnotowali brak kolejnej szyby, brak szczebla w ławce dla pasażerów i naderwany rozkład jazdy. Mirka próbowała z nimi rozmawiać, jednak nikt nie dojrzał jej starań. Zasnęła. Zaraz po robotnikach na przystanek zaczęli się stawiać inni robotnicy, kasjerki z marketów, panie z mięsnego, kioskarka otworzyła skrzynkę z prasą i zaczęła rozstawiać gazety po kiosku przylepionym do przystanku. Mirka spała.



Punkowiec czuł się samotny. Jego wymarzona kobieta śpi z głową na jego kolanach. A on nic nie może zrobić. Są razem, ale zaraz przestaną być. Mirka przypomni sobie, gdzie mieszka i pójdzie do swojego Mietka. Ten człowiek definicję buraka przeciągnął pod samą jej granicę.
Zaspani spokojni mieszkańcy patrzyli na nich z czułością. Józek w końcu wydobył od niej adres. Mirka trochę przetrzeźwiała. On zastanawiał się, co zrobić, co powiedzieć. Podała mu rękę i zniknęła za czarną czarną szybą w czarnej czarnej klatce schodowej. Punkowy Prozaik słyszał, jak jej kroki się od niego oddalają. W końcu ucichły. Była bezpieczna.
W mieszkaniu na Mirkę czekał już jej chłopak, który starannym policzkiem ułożył ją do snu.

Gdy wróciłem do Milesa, Jacek Informatyk chwiał się na nogach, zabrał dwie napoczęte paczki papierosów, kilka zajumanynych zapalniczek i rzekł:
- Tel Awiw. Kolejka miejska. 50 trupów.
Na moim miejscu siedziała blondynka z koleżanką. Jeśli przyjąć, że trawienie zaczyna się w jamie ustnej, chłopak jej towarzyszki zdążył już wchłonąć pół języka. Blondynka się nudziła. Spotkałem ją pod toaletą
- A co ty tutaj robisz? - zapytałem.
- Czekam.
- Tyle nas łączy - rozmarzyłem się.

Gdy wróciłem z toalety, usiadłem koło niej i od razu zaczęliśmy się całować. Przy stoliku zapanowała tak gorąca atmosfera, że panienka i facet obok poszli skonsumować swoją namiętność do toalety. Najgorsze jest to, że w ogóle nie zauważyłem, jak rozpięła mi spodnie i jak jej stanik znalazł się w rękawie. Barman zjawił się przy naszym stoliku i głośno syknął. To był sygnał do odejścia. Na korytarzu okazało się, że jej majki znakomicie komponują z moją koszulką.
Zaprowadzenie jej do domu wydawało się zadaniem ponad moje siły. Ocierała się o wszystko, jej piersi rozlewały się po murach, kratach w zamkniętych oknach wystawowych, latarniach, skrzynkach z trupimi główkami. Podniosła po prostu bluzeczkę i nagim ciałem ocierała się o ściany. Bez wątpienia lubiła ból. Była tak w tym momencie zajęta sobą, że z pewnością nie zauważyłaby mojej nieobecności.



I po drodze mogłem sobie to wszystko tak wytłumaczyć, tylko tak:

Jesteśmy padlinożercami. Zostają dla nas tylko resztki. Nie mamy najpiękniejszych na świecie kobiet. Zostają tylko przypadkowe ochłapy. Próbujemy coś z nich utkać, mając dalej złudną nadzieję, że coś z tego przetrwa, że coś nas przeżyje i ocali. Jesteśmy padlinożercami i kiedy sytuacja tego wymaga, wypieramy się wszystkiego. Chcemy to przeczekać. Nie pamiętając twarzy i zdarzeń, myląc ze sobą imiona. Interesują nas kobiety o łatwych i martwych duszach. Zwierzęta zmęczone, słabe, kalekie.

3 komentarze:

  1. Tragifarsa taka. Dobrze wsiąka.

    OdpowiedzUsuń
  2. chętnie poczytałabym wątek o zakładzie uzględniającym stałość związku partnerki:
    rok bez zdrady partnera - punkt;
    dwa lata... - dwa punkty;
    i tak... do woli;
    plus jakiś bonus za dziewicę;

    wymówka z zafarbowanymi spodniami - niezła, skoro łyknięta;
    będę tu czasem zaglądać;
    ale

    ps. less is more

    OdpowiedzUsuń