sobota, 20 sierpnia 2011

Ostatni taki wolny Giedrys

Zapewne wielu z Was nie wie, że na świecie istnieje jeszcze jeden brat Giedrys. Oprócz Wojciecha, który pracuje w Gazecie Pomorskiej, jest jeszcze Tomasz, który został w moich rodzinnych stronach. W przeciwieństwo do starszych braci nie wybrał burzliwej kariery filologa polskiego, ale spokojny i dostojny los pana od IT. Od filologicznej skazy rodu jednak daleko nie uciekł, bo jego bogdanka jest nauczycielką polskiego. Bardzo dobry wybór.

W sobotę jadę na ich ślub. Jestem – jak się zdaje – jednym z ostatnich przedstawicieli tego szlachetnego rodu, który wybrał życie w grzechu, bez sakramentów, jak jakieś zwierzę. W mojej niedojrzałej głowie ulągł się przesąd, że małżeństwo jest z gruntu złe i w jakimś sensie nieuczciwe. Przypomina mi w pewnym sensie religię, która zakłada, że nie będziemy moralni bez Boga albo jakiejkolwiek instancji wyższej, że generalnie pozabijamy się, jeśli nie oddamy się pod opiekę zazdrosnemu bóstwu, które – ot tak – może nas skazać na wieczny ogień. Raczej podła motywacja do czynienia dobra. Małżeństwo opiera się zaś na założeniu, że nie będziemy sobie wierni i nie będziemy się kochać, o ile nie zawrzemy stosownej umowy przed urzędnikiem państwowym albo kapłanem.

Ale to nie performatywne magiczne gesty kapłanów i urzędników mnie odrzucają od małżeństwa. Najgorsze są wesela, które męczą mnie od samego początku. To jedyna radosna sytuacja społeczna, w której picie alkoholu jest dla mnie niewysłowioną męką. Już Pierwsza Piosenka jest popisem bezguścia młodych, którzy całują przy Feel i Paulli, a gdy chcą błysnąć klasą każą na siebie patrzeć przy „Every Breath You Take” Stinga – hymnie wszystkich stalkerów i prześladowców na świecie.

A gdyby na przykład zatańczyć do tej piosenki?



Później przypominają sobie o mnie ciotki, które z chwili na chwilę stają się coraz bardziej rozochocone i chcą mnie zaciągnąć na parkiet. Jeśli jest didżej, który od czasu do czasu coś zaśpiewa, akompaniując sobie na weselnym parapecie, da się to jeszcze wytrzymać. Gorzej jest, jak pojawia się zespół przebrany za Skaldów. Będzie: „Cudownych rodziców mam”, „Mój piękny panie, ja go nie kocham”. „Wszyscy święci balują w niebie”. Państwo młodzi mogą być praktykującymi rastafarianami albo miłośnikami grind/death, ale zawsze na wesela zaproszą disco polo.

I trzeba się bawić przy czymś takim:



Przed weselami powinienem zjeść dwudaniowy obiad, bo wiem, że czekają na mnie co najwyżej ziemniaki z masłem i tony pamiętającej zeszłotygodniową zabawę sałatki greckiej. Tego rodzaju imprezy to nie jest rozrywka dla wege. Będę głodował. Rozmowy też nie są zbyt ciekawą perspektywą. Jako ostatni z rodu, który nie zrywa ze swoim stanem, usłyszę sakramentalne pytanie, kiedy moja kolej.

Wesela staną się absolutnym koszmarem, gdy przyjdzie pora na zabawy: przewlekane jajka przez nogawkę partnera, taniec z balonikiem, łapanie wolnego krzesła, przekazywanie butelki między nogami, rozwiązanie ustami krawata zawiązanego na udach, liczenie orzechów dupą, przelanie wódki z rozporka do szklanki, mosty pod nogami pań – i wiele innych głupich i upokarzających rozrywek.



Nie zrozumcie mnie źle, na weselach całkiem dobrze sobie radzę - czasami mnie zmuszą do męskiego kankana i łapania muchy, chętnie rozmawiam z rodziną, tańczę i wygrywam te upokarzające i głupie konkursy.

Najlepiej się bawiłem na imprezie w Człuchowie. Pan młody był żołnierzem. Podejrzewałem, że będzie to typowe trepskie wesele z chlaniem aż do rozpuszczenia się narządów wewnętrznych, potężną bijatyka armii z miejscowymi i interwencją żandarmerii. Dymić usiłował za to człuchowski policjant z wąsem, któremu wojskowi nie podeszli. W sali siedziałem w sektorze gości, ale żadna butelka w naszą stronę nie poleciała. Trepy okazali się młodą polską kadrą oficerską z północnej Polski – kulturalni i wykształceni ludzie, którym dopiero po kilku dużych wódkach wymsknęły się najlżejsze koszarowe żarty.

Gdy stężenie alkoholu we krwi osiągnęło optymalny poziom, zaczęły się poważne rozmowy. Większość z tych młodych ludzi za kilka tygodni miała jechać do Iraku – to był czas, kiedy skończyło się przeprowadzanie irackich staruszek przez ulicę i kontrolowanie kontrabandy na targowiskach jak to ładnie pokazał dokument „Babilon.pl”, a zaczęła kolejna bitwa o Faludżę. Nikt nie mówił o tej wojnie jak o wielkiej conradowskiej męskiej przygodzie. Ci, których czekało irackie piekło, byli autentycznie przerażeni, ale wiedzieli, że nie mogą z tej misji zrezygnować, jeśli marzą o karierze w wojsku.

Dobrze wspominam też polsko-niemieckie wesele w Olsztynie.



Część mojej rodziny wolała wybrać Niemcy niż powolne toczenie swojej kulki w Polsce. Jeden z kuzynów postanowił poślubić Ślązaczkę w kraju ojców. Przyjechała za nim banda niemieckich funfli, którzy przekroczyli granicę z gustowną kuleczką haszyszu. Dyskretnie ją sobie toczyli na deskach przystani nad Uklem.

Niemal zawsze rozmowy z Niemcami schodzą na ekumeniczne wspominanie wspólnie spędzonych chwil naszych narodów. Jak nakazuje tradycja, oni zaczęli, a rozmowa skończyła się tym, że tłumaczyłem tym upalonym do cna wesołkom, jak wyglądało powstanie warszawskie: rysowałem wręcz przed nimi w słowach szlaki powstańczych przegrupowań i odwrotów. Było miło – przydało się w końcu słownictwo z Panzer General i Command & Conquer.



Wesela są zawsze intensywne, a po nich następują ciche, niemal konfesyjne poprawiny. Opatrywanie ran, liczenie szkód, pakowanie żarcia do domu.

Wszystkiego dobrego, Karolino i Tomku!

1 komentarz: