czwartek, 12 lipca 2012

Te małe różnice



1.
Toruń jest miastem dziwnym. Przekonałem się o tym już na pierwszym roku studiów, gdy postanowiliśmy się upodlić w gronie polonistów – sami faceci, trochę wódki, trochę piwa. Alkoholu oczywiście było za mało, więc dokupiliśmy kilka win i ruszyliśmy ze Starówki w stronę akademików, aby przekonać pozostałych polonistów do chlania z nami. Rodzice spali właśnie spokojnie w sąsiednich województwach, więc było o nas głośno jak o lisowczykach - nasz szlak znaczyły porozbijane kosze na śmieci, barykada ze śmieci na torowisku tramwajowym, krótka kłótnia ze strażnikami aresztu śledczego i śmietnik przerzucony nad murem. Ci, którzy do nas dołączyli z akademików, od razu odłączyli się od grupy, którą z pewnością czekają kłopoty.

Policja toruńska jest nierychliwa, ale sprawiedliwa. Dopadła nas dopiero na Bulwarze Filadelfijskim, gdzie urządziliśmy spływ bulwarnianych dekoracji Wisłą do Bydgoszczy. Takie pijackie misie patysie.

Otoczyły nas dwa radiowozy i samochód ochrony. Znikąd ratunku. Proste a celne pytanie:
- Coście zrobili z tymi dwoma kiblami?
Przez wszystkie aktywne synapsy zmęczonego alkoholem mózgu przepływała prosta odpowiedź:
- Jakie znów kible? Myśmy nie ruszali po drodze żadnych kibli.
- No, kible, dwa kible wrzuciliście do Wisły.
- Jakie kible, proszę pana?

Wtem młody policjant wziął nas na stronę i szepnął:
- W Toruniu tak się mówi na kosze na śmieci.
Wyprostował się nagle i krzyknął:
- No więc gdzie są te dwa kible?

Zrobiło się niemiło, gdy panowie policjanci postanowili rozbić wieczór zapoznawczy filologów, wybierając jednego z nas na myjkę. Lubię myśleć, że w swoich wyborach kierowali się chęcią rozbicia stada, wskazując do zatrzymania najsilniejszego osobnika, bo padło właśnie na mnie. Od sprawy się wykpiłem i impreza znalazła swój oczywisty finał w Pilonie.

2.
Torunianie mają dziwne upodobania kulinarne. Wszyscy naokoło dziwią się, że u nas można zamówić pizzę i zapiekankę z majonezem. Z początku też wydawało mi się to absolutnym szaleństwem, ale dziś nie wyobrażam sobie pizzy bez majonezu.

3.
Toruń osiągnął bezsprzecznie mistrzostwo w jednej dziedzinie – knajpy. Zapewne nigdy nie będziemy miastem z najlepszym uniwersytetem, z mocnym biznesem, błyskotliwym przemysłem kreatywnym, ale tu zawsze można iść na wrzosowisko i zapomnieć wszystko.

Filip Onichimowski – mój serdeczny przyjaciel, prozaik i barman z olsztyńskiego Sarmaty - zapytał mnie, co to jest ta cała Hipisówka. Wytłumaczyłem: „To taka knajpa, w której jest pianino, perkusja, gitary i bas i jeśli koniecznie chcesz pijany sobie pograć z obcymi ludźmi, możesz sobie pograć”. Filip zadumał się chwilę i stwierdził, że coś takiego w Sarmacie by u niego nie przeszło, mimo że nieraz zapraszali tam muzyków. Olsztyński lud z ul. Skłodowskiej-Curie i Wyzwolenia zapewne zabrałby instrumenty do domu. Choć złodzieje tam są raczej mało sprawni – nie znają się na AGD i gdy kradną czajnik elektryczny z knajpy, to zapominają o podstawce.

Olsztynian dziwią toruńskie zwyczaje knajpiane – że bez specjalnej napinki wiele knajp czynnych jest w dzień powszedni do rana, że niektóre knajpy otwierane są już o ósmej, że do wódki możesz sobie zamówić mały soczek w kieliszku, i to zupełnie za darmo.

4.
Gdy wszedłem w koszulce reklamującej olsztyńskiego Sarmatę do toruńskiej Tratwy, odezwała się pewna klientka: „Boże, co ty za menelnię polecasz? Tam wszyscy w południe już są pijani”. W Olsztynie pije się bardzo szybko, alkohol penetruje głębiej, bo inne jest tam powietrze. Trzeba zdążyć przed godz. 22, bo później nie kupi się nic nawet na stacji benzynowej. Do knajpy człowiek musi się wybierać za dnia, bo wyjście do knajpy o trzeciej nad ranem, co w Toruniu akurat nikogo nie dziwi, jest całkowicie pozbawione sensu w Olsztynie. Zapomnijmy o luksusach jak darmowa popita w kieliszku czy to, że barman wezwie za ciebie taksówkę. Olsztyn to surowa ziemia dla knajpianych pijaków.

Olsztynian po toruńskich knajpach trzeba zawsze prowadzić za rączkę, bo niechybnie przylepią się do innego towarzystwa i zagubią w akcji. Tamtejsi poeci na imprezach literackich u nas zwykle występują jako pierwsi, bo w Toruniu zachowują się jak Szwedzi w strefie wolnocłowej i generalnie gdy nie obsadzi się ich w pierwszym czytaniu, ich występ w zasadzie nie ma większego sensu.

W Toruniu gdy barman ci mówi, że impreza odbywa się do ostatniego klienta, to wiedz, że jest przygotowany, że w knajpie zastanie go nie tylko świt następnego dnia, ale także – jak dobrze pójdzie – przybije piątkę swojemu zmiennikowi.

niedziela, 1 lipca 2012

Wideofilmowanie. Tanio, okazja



W piątek byłem na „Homo Musicusie” - filmie toruńskiego reżysera Ryszarda Kruka. Za wstęp do Dworu Artusa zapłaciłem 20 zł. Gdybym znalazł w kieszeni dodatkowe cztery, mógłbym wybrać się na seans Avengers 3D w Cinema City, ale wybrałem dokument o toruńskiej scenie muzycznej. A w nim pełno znajomych: Sofa, Uniatowski, Cebo, Pchełki, Bogdan Hołownia, didżeje z eNeRDe, HATI.

Lista nieobecności jest dość długa. Nie ma nic na temat Kobranocki, Bikini, projektów muzyków z Republiki, Manchesteru, Hotelu Kosmos, Mateusza Waleriana, Pawła Wakarecego i ani jednego kompozytora muzyki współczesnej. Jest za to prof. Roman Grucza i Ergo.



Mówi się, że nie ma głupich pytań. Ta zasada całkowicie nie obowiązuje w przypadku pracy reporterskiej. Można odnieść wrażenie, że autor filmu zrezygnował z klasycznego wywiadu, który wymaga przygotowania merytorycznego i przede wszystkim nienasyconej ciekawości, a sięgnął po kwestionariusz z pytaniami typu: czym jest muzyka? czym jest dla ciebie dźwięk? jak to się wszystko zaczęło? co dalej?

Filmowcy nie zadali sobie trudu, aby przebić się przez gąszcz oczywistości i banałów. Rozmowy wydają się identyczne, muzycy doszli do podobnie niezbyt odkrywczych wniosków: że jesteśmy otoczeni dźwiękami, że muzyką jest wszystko, że ciało brzmi. Typowe artystowskie mambo dżambo. To wszystko niestety nieco przypominało rozmowę niedoświadczonego dziennikarza z prezesem Coca Coli, którego żadne pytanie nie jest w stanie zaskoczyć, bo sztab fachowców od PR przygotował mu drobiazgowe Q & A.

Właśnie głupie pytania sprawiają, że Tomasz Organek z Sofy wychodzi na kogoś, kto w wieku 35 lat dowiaduje się, że w próżni nie ma dźwięku, a Rafał Kołacki, pochodzący ze świata industrialu, folku i grind/deathu, okazuje się fanem Perfectu. Nie muszę oglądać filmu, aby wiedzieć, co lider Rejestracji robił w latach 80. Żaden z artystów nie został w tym filmie należycie przedstawiony: zamiast emocji dostaliśmy garść nieświeżych autodefinicji. Widz nawet nie dowiaduje się, jaki jest ten toruński Homo Musicus.

W zasadzie pod względem formalnym nowy film Kruk nie różni się od jego „Taksówkarza”, który tworzą fragmenty wywiadu z offu zestawione z obrazem o stylistyce weselnego wideofilmowania. Drobiazgi techniczne pogrążają doszczętnie ten film. Fragmenty skręcone są różnym sprzętem, bohaterowie są niestarannie sfotografowani, rozjaśnieni niemal do wypalenia. Mikrofon szeleścił przy rozmowie z Organkiem, głos Uniatowskiego przypominał uroczyste trzeszczenie ministra edukacji z głośnika w czasie dawnych apelów szkolnych, a Ergo usiadło za daleko od wazonu z mikrofonem. Nie wiem, jak można spieprzyć nagłośnienie filmu muzycznego. Czy można było źle nagłośnić „Buena Vista Social Club” albo Pink Floyd Live At The Pompeii”?

Doprawdy nie wiem, jaką prawdę o Toruniu i pracujących tu muzykach chciał mi przekazać Ryszard Kruk. Że wszyscy, mimo ewidentnych różnic estetycznych, myślą podobnie? Że ciężko jest muzykowi w tym mieście? Że muzyka jest tu wszędzie? Zobaczyłem film za 30 tys. zł, który wydaje się wielokrotnie gorszy od zwykłych telewizyjnych produkcji. Do tego jeszcze niespójny, kompozycyjnie i technicznie niezborny, niemówiący nic, a mimo to przegadany.

A dokumenty o muzykach robi się tak.