sobota, 25 lutego 2012
Joanna Scheuring-Wielgus zmienia status związku na „to skomplikowane”
Joanno, umówmy się najpierw na bezpieczne słowo,
zróbmy to dla twojego dobra. Bezpieczne słowo,
coś jak „turkusowa rewolucja”, które w porę skończy zabawę.
Umówmy się, że pewnych granic nie należy przekraczać,
Toruń w nomenklaturze porno to zła dziurka.
Jak dorośniesz, zrozumiesz, że polityka to nie są „Nowości”.
Polityka to jesteśmy my, tu, na tym wysypisku śmieci.
I powiesz temu miastu:
„Wstań, Toruniu, wstań z kolan i otrzyj usta.
Przełknij ślinę gorzką jak nikotyna,
przełknij coś, co tylko odbywa się i milknie”.
Zróbmy coś z tym miastem.
Niech nad Collegium Maius zawiśnie żałoba,
niech telebimy na pl. Rapackiego ogłoszą narodowe rekolekcje.
Spokój na stadionach, spokój u Rymanowskiego,
poważne telefony do Miecugowa.
Cejrowski znów staje się państwowcem,
Sekielski milczy, Semka przeprasza na wizji,
zapłakana Olejnik, Lis zakłopotany czeka, aż uratują go reklamy,
Michnik znów pisze o Mickiewiczu.
Masz czterdzieści lat.
Śmierć w tym wieku już nikogo nie dziwi.
Tylko ona wszystko odmienia i naprawia,
odbywa się i milknie,
jest ostatecznym słowem w ludzkiej dyplomacji,
jest najczulszym z boskich gatunków zniszczenia.
Co może stać się kobiecie po czterdziestce?
Demoniczne opętanie przez Margaret Thatcher?
George Soros pod postacią dokuczliwego poltergeista porozrzuca pranie?
Noam Chomsky jako chupacabra z Bielan?
Michał Zaleski i Waldemar Przybyszewski, gdy słyszą „Sto lat” dla ciebie,
gdy słyszą te słowa, przewracają się w grobach.
Wiersz napisany z okazji 40. urodzin Joanny.
środa, 22 lutego 2012
Syndrom oblężonej twierdzy
W Toruniu powstało stowarzyszenie Teraz Most, które zamierza dać odpór fali ataków na inwestycję stulecia. Termin „powstało” jest w zasadzie mało precyzyjny – stowarzyszenia o tej nazwie próżno szukać w KRS. Możliwe, że Teraz Most to tylko oficjalna nazwa na cały zbiór tajnych związków i organizacji, które zamierzają walczyć z Hecerem – na wpół mitycznym internautą przedstawianym przez swoich przeciwników jako Człowiek, Który Chce Wstrzymać Toruń.
Hecer ulega specyficznej metempsychozie. Jest figurą doskonałego wroga. Bywa Toruniem Bez Hałasu, Wojciechem Giedrysem, Platformą Obywatelską, czasami multiplikuje się i staje się ośmioma mieszkańcami ulicy Świerkowej. Antytoruńskie zło ukrywa się pod wieloma mylącymi nazwami, ale jego czar pryska, gdy tylko prezydent wymieni jedno z jego imion.
Most, odkąd zaczęła się jego budowa, nie wymagał wsparcia politycznego – nie trzeba było skrzykiwać posłów, profesorów, członków rady prezydenckiej i społeczników. Toruńscy urzędnicy twierdzą, że inwestycja jest przygotowana w zgodzie z wszelkimi standardami i absolutnie nic nie sugeruje, że przedsięwzięciu cokolwiek grozi, ale jednak zaplecze polityczne Michała Zaleskiego zamierza sięgać po wyjątkowe środki jak np. szukanie poparcia społecznego, zbieranie podpisów, działania PR. Skąd ta potrzeba – hmmm – spontanicznego oddolnego ruchu, który zwalczy wrogą reakcję? Chęć przypodobania się pryncypałowi? Może przewidywane realne zagrożenie inwestycji – w jej merytorycznym i finansowym kształcie? A może po prostu przygotowanie gruntu do cudownej interwencji politycznej, która uratuje miasto z wielkiej, choć urojonej opresji?
W jaki sposób stowarzyszenie będzie zabiegało o to, żeby most JEDNAK powstał w Toruniu? Chce działać radykalnie, błyskotliwie i brawurowo.
Możliwe, że to zwolennicy akcji bezpośredniej, wychowani na doświadczeniach kontrkultury końca lat 60. Na ulicy Świerkowej w Toruniu pojawi się żywy łańcuch albo siedzący protest, ale gdy te metody zawiodą studenci z pieśnią zespołu H5N1 na ustach wyjdą na ulice i z trzydziestek szóstek, jedenastek i dwudziestek dwójek wyrośnie na moście płonąca barykada. Można złamać kilku ludzi, ale nie złamie się idei.
Możliwe, że postawią na agresywny PR. Sekretarki wszystkich rządowych i unijnych instytucji nie nadążą z odbieraniem korespondencji i ogłoszą mailowe bankructwo. Hasła wspierające toruńską inwestycję dostaną najlepszy czas antenowy, nazwiska ojców założycieli staną się tagami w Pudelku, ich poczynania przejdą do niejednej miejskiej legendy, nawet kucharki i krawcowe będą śpiewały ballady o ich buncie. Zakłopotany Tusk będzie musiał na nowo skonstruować rząd. Spece od marketingu będą zastanawiali się, jak zarobić na Nowych Oburzonych.
Anonymous zmieni swoje hasło na to
Na ogół jednak ludzie, którzy opracowują strategie społecznej manipulacji, źle kończą.
piątek, 17 lutego 2012
Jak obrabować podatnika
Zapanowała moda na filmy promujące miasta. Szczególnie w Toruniu, który reklamuje Toruń kilkoma takimi produkcjami – na ogół za pieniądze podatników. Zaczęło się od raczej nieciekawego filmu w reżyserii Łukasza Karwowskiego, który wkrótce da się poznać jako twórca kolejnej zupełnie nieśmiesznej polskiej komedii „Kac Wawa”. Filmowiec pokazał miasto wyludnione, którego mieszkańcy gromadzą się jedynie z okazji meczu żużlowego na Motoarenie.
Później ktoś zrealizował wideo o roztańczonym Toruniu. Idea słuszna, wykonanie przyzwoite, ale założenie, że Toruń powinien się chwalić roztańczoną młodzieżą wydaje się dość głupkowate. Nie można też zapomnieć o fatalnym lip dubie w wykonaniu studentów UMK, który powstał za dotację unijną, czyli też z naszej kasy.
Urzędnicy dają się nabrać na hasła o promocyjnym potencjale takich produkcji. W przypadku lip dubu przynosi to zupełnie odwrotny efekt niż zakładany – film był dość powszechnie wyśmiewany jako zupełna porażka. To skok na kasę podatników.
Niedawno w sieci pojawił się klip „Toruń – miastem festiwali”.
Przyzwoicie zrealizowana produkcja, z żywymi mieszkańcami, ale znów hasło wydaje się nieco głupkowate. Nie jesteśmy Edynburgiem, żeby się pod tym podpisywać. Nie mamy nawet przyzwoitego letniego festiwalu teatralnego – następcy świętej pamięci Bulwaru. Lato jest u nas martwe. W nieco mniejszym Olsztynie program kulturalny w wakacje wydaje się ciekawszy i bardziej zróżnicowany pod względem gatunkowym. Twórcy zapomnieli też o Kontakcie – najważniejszym festiwalu odbywającym się w Toruniu.
Czekam na film o „Toruń – city of sports”, realizujący kolejne hasło naszych oświeconych urzędników. A tymczasem, drodzy czytelnicy, polecam wideo promujące ideę BiT City, czyli szybkiej kolei miejskiej między Bydgoszczą a Toruniem. Autorzy wygrali internet.
Później ktoś zrealizował wideo o roztańczonym Toruniu. Idea słuszna, wykonanie przyzwoite, ale założenie, że Toruń powinien się chwalić roztańczoną młodzieżą wydaje się dość głupkowate. Nie można też zapomnieć o fatalnym lip dubie w wykonaniu studentów UMK, który powstał za dotację unijną, czyli też z naszej kasy.
Urzędnicy dają się nabrać na hasła o promocyjnym potencjale takich produkcji. W przypadku lip dubu przynosi to zupełnie odwrotny efekt niż zakładany – film był dość powszechnie wyśmiewany jako zupełna porażka. To skok na kasę podatników.
Niedawno w sieci pojawił się klip „Toruń – miastem festiwali”.
Przyzwoicie zrealizowana produkcja, z żywymi mieszkańcami, ale znów hasło wydaje się nieco głupkowate. Nie jesteśmy Edynburgiem, żeby się pod tym podpisywać. Nie mamy nawet przyzwoitego letniego festiwalu teatralnego – następcy świętej pamięci Bulwaru. Lato jest u nas martwe. W nieco mniejszym Olsztynie program kulturalny w wakacje wydaje się ciekawszy i bardziej zróżnicowany pod względem gatunkowym. Twórcy zapomnieli też o Kontakcie – najważniejszym festiwalu odbywającym się w Toruniu.
Czekam na film o „Toruń – city of sports”, realizujący kolejne hasło naszych oświeconych urzędników. A tymczasem, drodzy czytelnicy, polecam wideo promujące ideę BiT City, czyli szybkiej kolei miejskiej między Bydgoszczą a Toruniem. Autorzy wygrali internet.
piątek, 10 lutego 2012
Ekshumacja katarzynki
To niewątpliwie najbardziej osobista i najbardziej wielowarstwowa z książek autora „S@motności w Sieci”. Nieżyjąca matka (Irena Wiśniewska) pisze z czeluści piekielnych do swojego ukochanego syna Janusza na Facebooku.
Powieść zaczyna się od urodzin Hitlera, które właśnie odbywają się w piekle, a później jest już tylko ciekawiej. Znajdziemy tu oryginalne rozważania o pochodzeniu człowieka, o Bogu, sztuce, tajemniczej chemii ludzkich uczuć. Dowiemy się, dlaczego za każdym razem, kiedy jest w Moskwie, Janusz L. Wiśniewski odwiedza grób pewnej młodej kobiety...
Piekło Wiśniewskiego to dobrze zorganizowane miejsce, gdzie Facebook jest en vogue, a informacji szuka się na stronach www.skype.hell i www.google.hell, popularna jest wikipedia.hell, a w telewizji ogląda się kanał Hell24. Po sferach piekielnych spacerują (poza führerem i generalissimusem) m.in. Pinochet, Milošević i bin Laden, Einstein, Freud i Curie-Skłodowska, Klimt, Picasso i van Gogh, Baudelaire i Hemingway, Leśmian i Wojaczek.
Wiśniewski przedstawia swoją autorską teorię tzw. bogonów, czyli cząsteczek boskich, które współtworzą materie wszechświata. W magnetyczny sposób opisuje metodę, jaką kochankowie mogą wyekstrahować z krwi i zobaczyć łączące się łańcuchy swoich DNA.
Autor porusza temat swojego życia w Niemczech. „Synuś. Bo Ty Niemcem nigdy nie będziesz, prawda?” - pyta go zza grobu matka. Ona sam w ostatniej chwili nie wsiadła w styczniu 1945 r. na pokład statku Wilhelm Gustloff, tym samym unikając śmierci podczas bombardowania...
Fragmenty opisu książki „Na fejsie z moim synem” Janusza Leona Wiśniewskiego pochodzą ze strony Empik.com.
Któregoś dnia młody mężczyzna i młody kobieta – załóżmy, że będą to studenci polonistyki – pod osłoną nocy staną z łomami przy Dworze Artusa. Przeprowadzą ekshumację katarzynki Janusza Leona Wiśniewskiego – autora takich zdań:
Ale róże ciągle lubię i gdy już się uspokoję tego 31 stycznia i gdy wieczorem piję herbatę z rumianku i słucham jego ulubionego Cohena, to myślę, że on jest właśnie jak róża. A róża ma też kolce. I myślę, że można płakać ze smutku, że róża ma kolce, ale można również płakać z radości, że kolce mają róże. Kolce mają róże. To jest ważniejsze. To jest znacznie ważniejsze. Mało kto chce mieć róże dla kolców... Ale przy Cohenie ma się takie myśli. Bo on jest taki przeraźliwie smutny. Rację ma ten brytyjski krytyk muzyczny: do każdej płyty Cohena powinni dodawać darmowe brzytwy. Wieczorem 31 stycznia potrzebuję herbaty z rumianku i właśnie Cohena. To przy jego muzyce i przy jego tekstach mimo tego jego sztandarowego smutku najłatwiej jest mi poradzić sobie z moim własnym.
poniedziałek, 6 lutego 2012
Drugie narodzenie Olsztyna
Do miast rodzinnych wraca się w święta. W święta można wyjść z domu, zobaczyć, jak zmieniło się otoczenie, kiedy się tu nie było. Co nowego powstało, co rozsypało się w proch.
Ludzie się nie zmienili – gdy wszyscy wokół bogacili się albo biednieli, oni zostali tacy sami. Z tą samą alkoholową rezygnacją w oczach, z olsztyńską sennością w mowie i geście, ze szczerą odpowiedzią „Nic nowego” na grzecznościowe i retoryczne pytanie: „Co tam?”
Tak jakby czas zatrzymał się w ostatnich latach liceum i zakonserwował szkolne gwiazdy socjometryczne. Które robią kariery jako pracownicy w firmach swoich ojców albo jako przedstawiciele handlowi z samochodem i prawem jazdy kategorii B. Których zastaje poranek następnego dnia w podłej knajpie prawie w centrum miasta. Olsztyn jest właśnie takim fajnym kumplem z liceum, któremu się nie powiodło. Bo gdy wszyscy wokół bogacili się albo biednieli, on w ogóle się nie ruszył z miejsca.
Najgorszy w tym mieście jest fatalizm. Olsztynianie przypominają trochę skazańca, którego prowadzi się na szafot. Mimo tego, że ma okazję do ucieczki i nawiązania równej walki z przeciwnikiem, będzie spokojnie szedł. Bo taki jego los.
Władza go rucha, on nie ruszy władzy, bo nie ma sensu ruszać władzy. Po co zmieniać władze, jak przyjdą po nich kolejne władze? Być może będą gorsze. Po co protestować, gdy prezydent ogłasza tak wielkie cięcia w budżecie kultury, że unicestwia kilka instytucji i cennych przedsięwzięć artystycznych? Ratusz i marszałek zabrali nam wszystko i nic nie mamy? Widać byliśmy za mało obrotni w tych okrutnych czasach. Dobrze, że dali święty spokój, że nie czepiali się. Mogło być gorzej. Dziękujmy za to, co mamy. Inni mają jeszcze mniej. Nie upominajmy się o nasze.
W Olsztynie „społeczeństwo obywatelskie” brzmi jak slogan z programu grantowego Fundacji Batorego. Samorząd wybiera się z obrzydzeniem, bo ani się obejrzymy, a nasi wybrańcy przestaną się mieścić w kategorii „My”, a trafią do szufladki z napisem „Oni”. Nie ma się zresztą co przejmować polityką – weźmy sobie do serca słowa tego Niemca Bismarcka: „Ludzie nie powinni widzieć, jak się robi kiełbasę i politykę”. Bardzo ciekawa postawa w świecie, w którym wszystko jest polityczne. Niech tam sobie Oceania walczy z Eurazją, a Wschódazja z Oceanią. Za chwile się to wszystko pozmienia tak, że będziemy wiedzieli, po której stronie walczymy. Nie zabierajmy głosu, zróbmy to dla naszego dobra i milczmy.
Olsztynianin w swoim mieście czuje się jak w przedpokoju. Albo się wchodzi w nie głębiej, albo się je zostawia. Możliwe, że to spadek mentalny po tym, że większość mieszkańców nie wywodzi się z tego regionu. Ten emocjonalny bagaż przekazany przed dziadów przesiedleńców ze Wschodu, ta skaza w DNA, przekazywana nam jako zbiorowa mądrość pokoleń, skutecznie powstrzymuje olsztynian przed rozgoszczeniem się w Olsztynie. Tak jakby ktoś zakodował w mieszkańcach, że na wszelki wypadek nie należy się tutaj zakorzeniać, bo znów ktoś może załomotać kolbą w drzwi i dać pięć minut na wyprowadzenie najcenniejszych dzieci. Nie ma się co specjalnie przyzwyczajać, przyjdą dawni właściciele albo jeszcze gorsi, bo nowi.
Władze lubią władzę. Lubią formować się i rozformowywać. Reorganizować urząd pod pozorem remontu. Albo remontować pod pozorem reorganizacji. Rzesze urzędników niespecjalnie lubią zmiany. Przyjdzie nowe i będzie chciało nowego. Spróbuje modyfikować system, ale zrazi się po pierwszych niepowodzeniach.
Władza jest przemyślna. Literatura wspaniale się rozwija, wspaniale sobie radzi bez ingerencji państwa, więc zetnijmy jej dotacje. Muzycy coraz lepiej sobie poczynają, nie rozwijajmy infrastruktury koncertowej, wystarczy zamkowy amfiteatr. Pozarządówka chce rozmawiać o przyszłości miasta, zadeklarujmy gotowość do rozmowy, ale nie przesadzajmy z entuzjazmem. Inwestować można w papiery, na kulturę daje się jałmużnę, dla świętego spokoju.
O Olsztynie na ogół jest cicho, nie mówi się o nim w ogóle. Czasami jakiś zbłąkany artysta wspomni publicznie o nagrodzie na spotkaniach zamkowych, czasami ktoś dostrzeże pisarzy albo muzyk wygra w głośnym konkursie telewizyjnym. O wszystkich, którym się powiodło poza granicami miasta, mówi się źle. Najtrudniej się znosi sukcesy przyjaciół.
Gdy wszystko wokół bogacą się albo biednieją, miasto zostaje z zerowym balansem. Jest takie jak znajomy, który był matrymonialną rewelacją na giełdzie towarzyskiej w liceum. Jest niezmienne, jak prababka wilniucząca sobie z duchami na krzesełku w przedpokoju. Jak zapomniany członek rodziny, którego nie daje się wyprosić z imprezy.
Olsztyn przywieziony w bydlęcym wagonie poddaje się bez walki. Zna swoje wady, ale jest z siebie zadowolony. Musi się znaleźć ktoś, kto znajdzie choćby pęknięcie w tym kokonie i poprowadzi nóż do światła.
Tekst pojawił się na portalu Kultura Olsztyna, któremu zależy na przyszłości mojego rodzinnego miasta.
piątek, 3 lutego 2012
Czarne czarne serce (proza)
Wiesz, dziewczyno, że to się nie uda? Nie przetrwa. Masz 18 lat. To nie jest na zawsze, nie jest do końca. Rana po nim będzie długo krążyła w twoich żyłach. Po co to wszystko? Po co zaczynać?
Słuchaj mnie. Słuchaj. Ta historia nie różni się od innych historii. To spotkanie, to pierwsze spotkanie, odkąd o sobie zaczyna mówić się „my”, obrasta w mitologię. Zawsze. Nie wiedział, jak zacząć. Po prostu wzięłam go za rękę.
Czułam się przy nim cała z pluszu. Doskonale znany spektakl. Znasz? Puzderka, pudełeczka wyściełane aksamitem, śmieszne pocztówki, szczeniaczki i koteczki, marginesy zeszytów pokryte jego inicjałami, pierwsza próba podpisu jego nazwiskiem, torebki po perfumach, różowe koperty i woniejący lawendą różowy papier, odcisk ust na białej kartce papieru, breloki w kształcie serca, całą noc rozmawiałam z nim w myślach, bileciki z nutami i miarą „dolce”, serce z gąbki starannie przyklejone do bileciku.
Pamiętam figurki z masy solnej. Figurka łosia z rewolwerem w dłoni. Zawsze kupował mi badziewie na urodziny, na kolejne rocznice. Nieważne było, czy drogie czy tanie; ważne, że zabawne i słodkie. Wchodził się do sklepu z badziewiem i brał szkaradną figurkę, te najbardziej szkaradne nadawały się do tego najlepiej. Dawał mi, a ja mówiłam, że słodko, i cieszyłam się, i stawiałam obok innych szkaradzieństw z masy solnej. Cała kolekcja urodzin i rocznic. Cała kolekcja walentynek.
Kolekcja listów.
Najdroższa ma! Właśnie niezwykle aktywnie uczę się języka angielskiego. Mister Nauczyciel wypisuje na tablicy niejakie phrasal verbs prawdopodobnie tylko po to, aby nam to powtórzyć. Przepisałem i wracam do roboty po stokroć przyjemniejszej - do wyznawania Tobie miłości.
Dzisiaj jest trzydziestego września i jak nakazuje tradycja obchodzimy naszą dziewiątą miesięcznicę. Kochanie moje najdroższe - nawet nie wyobrażasz sobie jak bardzo Cię uwielbiam, bardziej od wszystkiego na Ziemi.
Jeszcze raz muszę Ciebie przeprosić za swoje pismo. Najprawdopodobniej będę musiał Ci przeczytać ten list, a jego sens wytłumaczyć, ponieważ jednocześnie odrabiam angielski i piszę do Ciebie. Nie mogę się doczekać Ciebie: Twojej słodkiej i całuśnej buzi, nie mogę się doczekać Twojego uśmiechu, dotyku i głosu. Uwielbiam, gdy szepczesz do mnie słowa miłości. Uwielbiam ten wzrok, jakim mnie obdarzasz - taki ciepły, serdeczny.
(Przerwa na angielski) Napisałem już dziesięć zdań z phrasal verbs. Są beznadziejne np. „Mój pies zaatakował mnie”, „To policja go zabiła” i tym podobne bzdury.
Kocham Cię.
P. S. Zapomniałem nadmienić, że Cię kocham.
I ten intymny język też stracisz. Ten sekretny kod, którym nazywaliście rzeczy, ludzi, siebie. Tinko tinko, fiutałek, otki, spatki, spańki, słodka dziurka, niuniek i niuńka, pisiuńka, Misianio, kurtałka, motyle, butałki, nóżunie. Wszystkie części ciała. Wszystkie części garderoby. Wszystkie imiona. Ten intymny świat umiera. Śmierć języka jest gorsza niż śmierć narodu.
Pierwszy, który widział moje włosy łonowe. Gdy sprawy zaszły wystarczająco daleko, po prostu powiedziałam: „Następnym razem po prosty weź kondomy, ok?”
Pamiętam tamtą pościel, pamiętam nawet koc. Niebieski, miły w dotyku. Pachniał później moim wnętrzem. Odcisnął się na nim mokry kontur ciała. Święty całun, tak go czcił. I te chwile kiedy mama krzątała się po kuchni, te chwile kiedy ojciec wchodził do domu, brzęcząc znajomo kluczami. Kiedy w niepokoju, jeszcze złączeni, słuchaliśmy, czy ich ciężkie kroki nie zbliżają się do nas. Ta cisza między nami.
Pierwsza wspólna kąpiel jest zawsze później niż seks. To bardzo intymne. „Chcesz żebym zrobiła to buziom?” - chciałam go ośmielić, choć sama nigdy tego nie robiłam. Pomyślałam, że trochę infantylności nie zaszkodzi. „Opowiedz, jak było”. Lubiłam, gdy opowiada.
Pamięta ten lęk. Na pewno. Ten pierwszy lęk, najbardziej niszczycielski, który burzy w jednej chwili cały świat. Przez kilka dni dojrzewał do przypadkowego ojcostwa. Nie musiał dojrzewać.
Studia. Szczęśliwie się złożyło, że wybraliśmy filologię w Toruniu. Ja byłam lepsza z gramatyki, on z literatury. Dawaliśmy sobie radę. Razem pracowaliśmy do egzaminów. Ja robiłam notatki, on mi wykładał literaturę i pomagał w pisaniu.
Najdziwniejsze jest to, że choćbym nie wiem, jak starała sobie przypomnieć, nie mogę nic powiedzieć o dwóch latach, które poprzedziły nasze rozstanie. Wcześniej wszystko odbywało się w jakimś rytmie. Z czasem przestałam go czuć. Wszystko było takie oczywiste. On był.
Nie mogliśmy się już na siebie patrzeć. Unikałam go. Wstydziłam się za niego. Najgorsza rzecz ze wszystkich - wstydzić się za kogoś. Swój wstyd zawsze lżej znieść. Wstyd za kogoś upokarza dwie osoby. Nie przyznawałam się do niego. Raz gdy pojawił się na wydziale, pochyliłam głowę. Nie odbierałam telefonów. Mówiłam, że spałam.
Lista usprawiedliwień wydłużała. Nie dziś. Jutro. Muszę poczytać, powtórzyć materiał, będę zmęczona. Moi znajomi są w sąsiednim pokoju, jest cicho, ludzie usłyszą, muszę się umyć, boli mnie coś tam w środku.
Nie będziecie mogli na siebie patrzeć. Do każdej rozmowy będzie potrzebny pretekst. Będziecie zmęczeni. Będziecie. Jak stary nawyk z dzieciństwa, który trzeba z siebie wyplenić. Jak ssanie kciuka, jak obgryzanie paznokci.
Przez pięć lat, które przeżyłam w stałym związku, nauczyłam się tylko, jak rozstawać się w złym stylu. „Ja tu siedzę i czekam, a ty gdzieś tam sobie życie układasz, gnoju” - krzyczałam, gdy mi opowiedział o niej. Nie wiem, dlaczego ale wtedy poczułam, że muszę się ubrać na biało. Cała.
Płakałam, gdy ktoś obcy poznawał moje ciało. Bo wiedziałam, że wszystko skończone i nie ma nadziei. To było coś poważnego. Tak wtedy mi się wydawało. Później unikałam siebie w lustrze. Pierwszy raz. Długo po wszystkim się myłam. Nazajutrz gdy wstałam, umyłam się znów. Wiedziałam, że nie jestem czysta. Ale moje ciało wiedziało, że za każdym następnym razem spotkanie z innymi ciałami będzie przychodziło łatwiej. Bo wierzy w swoją niewinność - tak silnie, jak nie uwierzy kiedyś w swoją śmierć.
Dziewczyno, oni wszyscy później chętnie ciebie przyjmą - z wszystkimi twoimi nawykami i ulubionymi pozycjami. I w niektórych twoich gestach odczują niepokojącą obecność innych mężczyzn. To proste, tylko trudno o tym mówić: że tamci się nad tobą pocili, że wypełniali w ten oczywisty sposób, że w lustrach byłaś później inna, w lustrach trochę obca, że odtąd było łatwiej, że mniej bolało, że czuło się to bardziej w środku. Że poruszali się w mięsie oswojonego zwierzęcia.
Po co to wszystko? Po co zaczynać te proste historie? Masz 18 lat.
Dobrze, już dobrze. Już, już. To bajka. Tu nic nie jest naprawdę. To bajka, w której w końcu wylądujesz w małej chatce ze swoim księciem.
Za górami za lasami w czarnym czarnym lasie stał czarny czarny dom. Czarne czarne drzwi broniły do niego dostępu. Za czarnymi czarnymi drzwiami mieszkała chora chora dziewczynka. Wychodziła na skraj swojego czarnego czarnego snu. Patrzyła swoimi czarnymi czarnymi oczami w czarne czarne niebo. W dłoniach szorstko ściskała czarne czarne serce.
środa, 1 lutego 2012
Puste plastikowe kubeczki
Muszę się Wam do czegoś przyznać. W zeszłym roku wcale nie miałem zamiaru iść do wyborów. W przedwyborczą sobotę byłem wręcz pewien, że nie zrobię tego, co zwykle robiłem: zatykałem nos i głosowałem. Teraz w jednym przypadku wybrałem Ruch Palikota. Obiecuję poprawę i nie będę brał więcej udziału w tej zabawie, bo zostali mi tylko korwiniści, Pawlak i PiS. Na wszystkich swoich wybrańcach zawsze solidnie się rozczarowywałem.
Ruch Palikota to partia spektaklu, która bez mediów nie ma ani siły, ani reprezentacji. A gdy tylko prasa albo telewizja głębiej się przyjrzy temu – zapewne efemerycznemu - zjawisku na polskiej scenie politycznej, wychodzi cała miałkość tej formacji. Postulaty rozdzielenia państwa od Kościoła zakrzyczą jałowym sporem o krzyż na sali plenarnej sejmu. Dyskusję nad ustawą o związkach partnerskich zepsują zupełnie nierealnymi w tej konfiguracji politycznej hasłami o emancypacji gejów i lesbijek. Nie prościej byłoby stworzyć ramy prawne, które byłyby do przyjęcia przez sejmową konserwę, a później przy lepszej koniunkturze wprowadzić zapisy o związkach partnerów jednej płci? Zepsuli klimat wokół tej ustawy na tyle, że w najbliższej przyszłości nie da się nic z tym zrobić. Zapomnijmy o depenalizacji marihuany – skutecznie zdołali zniesmaczyć do tego pomysłu pozostałych posłów.
Najważniejsze, że będą pajacyki w „Szkle kontaktowym”.
Jeszcze gorzej Ruch Palikota prezentuje się na szczeblu lokalnym. Odnoszę wrażenie, że toruńscy członkowie tej partii wygrali nagrodę pocieszenia w jakimś konkursie na najlepsze wystąpienie publiczne. To zbieranina ludzi, których nazwiska nic nie mówią nawet osobom, które doskonale orientują się w małostkach lokalnego życia politycznego. Działacze o temperamencie politycznym kontrolerów biletów, maczystowskie wicewąsy, puste plastikowe kubeczki, które na konferencjach prasowych zawsze składają palce w piramidkę, bo tak podejrzeli u Balcerowicza.
Ruch Palikota w Toruniu nie błysnął jak dotąd pomysłem na miasto. Nie opowiedział się po żadnej ze stron, wstrzymuje się dyplomatycznie od głosu. Tworzy nieustannie lokalne struktury, formuje się. Aleksander Weiwer, szef toruńskiego RP, w wypowiedzi dla „Gazety Wyborczej” zaznaczył:
W radzie miasta pewnie zastąpimy SLD. Najbliższa jest nam Platforma, ale nie mogę wykluczyć koalicji z prezydenckim Czasem gospodarza. Trudno mi sobie wyobrazić za to sojusz z PiS-em.
A to oznacza, że niespecjalnie różnią się od SLD, najbliższa pod względem ideowym jest dla nich PO, co oczywiście nie powstrzyma ich przed dzieleniem się władzą z prezydenckim ugrupowaniem. Trudno im sobie wyobrazić sojusz z partią Kaczyńskiego, ale – hej – czego się nie robi dla stołka wiceprezydenta?
Głupio się patrzy na dorosłych ludzi, jak idą z drabiną przez miasto, niosąc z udawanym entuzjazmem maskę, o której istnieniu dowiedzieli się w sobotę.
DOPISEK:
Palikotowcy nie zastanowili się, komu zakrywają twarz maską Guya Fawkesa. Po co zasłaniać Kopernika, który był znacznie większym rewolucjonistą niż twórca nieudanego spisku prochowego? Palikotowcy mogli spokojnie wykorzystać postać patrona Torunia do uświadomienia mieszkańcom, czym w istocie jest ACTA. Bo kontrola nad własnością intelektualną nie jest wcale rzeczą nową. Gdy żył i pracował Kopernik, Kościół miał niemal wyłączność na kopiowanie i dystrybucję książek. Rzym wpisał dzieło Kopernika na indeks, aby zapobiec jego dystrybucji. Pamiętajmy też, że za przekład i egzegezę Biblii karano w tych czasach śmiercią. Palikotowcy, gdyby chwilę pomyśleli, dopiekliby klerowi, przypomnieliby światu Kopernika i ostrzegliby torunian przed ACTA.
Subskrybuj:
Posty (Atom)