piątek, 28 października 2011

W Toruniu na wystawie słychać strzały


Nadszedł jednak czas, by zacząć mówić jednoznacznym głosem. Gdy badamy przyczyny tragedii w Smoleńsku z 10 kwietnia 2010 roku, jednym z obrazów, jaki staje nam przed oczami, jest sieć niejawnych powiązań i interesów, sojusz zlustrowanych i czekających na lustrację, domniemana aktywność służb specjalnych, słowem gra operacyjna teczek i wywiadów (...)


Po upadku samolotu TU 154 M, po śmierci i szybkim pogrzebie śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego i towarzyszących mu Osób, wielu naiwnym wydało się, że w Polsce nareszcie zapanuje święty spokój. Wszystko wróci do normalności i zapomnimy o groźbie sanacji, zapowiadanej przez zwolenników IV RP.


Ale po szokującej tragedii i bulwersującym śledztwie, mimo przegranych wyborów parlamentarnych, hipertrofia dowcipu w sztuce minionej dekady i banalizacja skarlałego gniewu w pop-kulturze i post-polityce w wielu „przebudzonych” wywołały wstręt i oburzenie.


W tej perspektywie „drugiego Katynia” i oskarżenia rządu Tuska o zdradę interesu narodowego przez Solidarnych 2010, dawne tymotejskie dzieła i banki gniewu nabierają nowych znaczeń zyskując na aktualności.


Zorientowani niepodległościowo młodzi zradykalizowali się po Smoleńsku, o czym świadczy choćby patriotyczne uniesienie na stadionach, które daremnie próbuje ostudzić „Gazeta Wyborcza” (upominająca się swego czasu o pamięć o Mieczysławie Bermanie) z pomocą rządu (...)


Polska, jak słusznie sugeruje w trzeciej części „trylogii” Bartana, faktycznie stałaby się „beczką prochu” w Europie i tym samym ojczyzną rozmaitych Breivików. Łatwiej byłoby wówczas Polaków zawstydzać, upokarzać i rządzić nimi. Niestety, te perfidne plany „stosowanych sztuk społecznych” wspiera obecna władza.


Potworne, bluźniercze oblicze tej „nowej plemienności”, niezdolnej szanować bohaterów narodowych, jak Piłsudski, ks. Jerzy Popiełuszko, a tym bardziej Ofiary ze Smoleńska, ujawniło się w niespotykanej do tej pory masie we wstrząsającym filmie Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego Krzyż (2010), który kończy naszą przygnębiającą opowieść.


Z analiz Sloterdijka wiemy, że problemu gniewu i dumy nie da się wyjaśnić za pomocą psychoanalitycznej redukcji, ponieważ namiętność ta jest swoista i rodzi się z potrzeby niezależności i czci. Tendencja owa kierowała ludzkością w czasach Homera, jak i rządzić chce nami za pośrednictwem Jarosława Marka Rymkiewicza.


Stajemy dziś - „przebudzeni” po Smoleńsku 2010 i niezdolni wraz ze Zbigniewem Herbertem do przebaczania w imieniu „zdradzonych o świcie” - przed silną pokusą apostazji, jak w czasach Wyspiańskiego. Jesteśmy bowiem ponownie przez Historię wystawieni na próbę: czy wytrwać w tradycji chrześcijańskiej, w której gniew jest śmiertelnym grzechem i otrzymuje legitymizację jedynie od Boga (lecz jak rozpoznać tę donację?), czy przeciwnie, nie zważając na skrupuły narzucone nam z Nieba, sami obmyślmy dla naszego gniewu stosowne uzasadnienia?


Cierpimy jako jednostki i jako Naród po doświadczeniu „drugiego Katynia” i termobarycznej eksplozji gniewu. Podlegając ekonomii tymotejskiej ekspresji, pytajmy więc siebie po parlamentarnych wyborach, po tej wstrętnej, tchórzliwej apostazji „przyjaciół Moskali”: czy ambitna, żądająca prawdy w smoleńskim śledztwie i szacunku dla siebie Polska, kontynuując przerwane tragicznie sny o przewodzeniu krajom tej części Europy, zdolna jest uchronić polski thymós przed postępującym zaflegmieniem?


Wszystkie cytaty pochodzą z przewodnika po wystawie „Thymos. Sztuka gniewu 1900 - 2011” w toruńskim Centrum Sztuki Współczesnej. To fragmenty tekstu kuratora Kazimierza Piotrowskiego.
Ilustracje pochodzą ze znakomitego bloga Dlaczego Nie Napalm, który tworzą cytaty z prawicowych forów internetowych - link
Lektura uzupełniająca - rozmowa z Kazimierzem Piotrowskim w „Gazecie Wyborczej"

czwartek, 27 października 2011

Mikołaj Bezgłowy Kurczak



Film wideo z roztańczonymi torunianami pokazał, że brakuje poważnej dyskusji o lokalnej tożsamości. Nawet starania o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury nie skłoniły mieszkańców do głębszej refleksji. Urzędnicy ograniczyli się do rzucania pustych sloganów, a ich hasła - typu „Toruń - miasto sportu” albo „Toruń - miasto pokoju” - wyręczają nas w odnalezieniu trafnej formuły prezentowania siebie. To zaklinanie rzeczywistości.

Ale zadajmy sobie nieco inne pytanie. Co to znaczy, że Toruń ma kopernikańskie tradycje? Nic. W Toruniu urodził się Kopernik - miasto i mieszkańcy od wieków o tym fakcie przypominają wszystkim przyjezdnym. Są tu jego szkoły, ulice, pomniki, fabryki pierników, rozmaite turystyczne gadżety i miejsca, w których można poczuć jak drzewiej bywało. Kopernik w Toruniu jest reklamowym gadżetem - na szczęście dość przyzwoitym, bo niektóre miejscowości w USA mogą się pochwalić jedynie Mikiem Bezgłowym Kurczakiem.



A co to znaczy, że w Toruniu kontynuowane są tradycje kopernikańskie? Bo nadal wierzymy w teorię heliocentryczną? Bo prawo o złym pieniądzu wypierającym dobry przekuliśmy w nowocześniejsze formuły ekonomiczne i się do niego stosujemy? Litości.

Podczas starań o ESK pojawiały się koncepcje nawiązujące do rewolucyjnych tradycji tego miasta. Rewolucyjnych? Kopernik w Toruniu jedynie dorastał, ale największe swoje osiągnięcia zawdzięcza wykształceniu, którego nie mógł odebrać na prowincji. Nie ma nawet jednoznacznych dowodów, że powracał regularnie do swojego rodzinnego miasta. Toruń podwyższa na ołtarze człowieka, którego wiąże z tym miejscem - powiedzmy - metryka urodzenia. Czy może być coś bardziej małostkowego?

Gdyby nie było Tadeusza Rydzyka, Toruń w Polsce nie kojarzyłby się z niczym.

Jeśli chcesz rewolucji, wyjedź.

wtorek, 25 października 2011

Moje roztańczone bezsensowne miasto



Widziałem filmik o roztańczonym Toruniu przygotowany na zlecenie magistratu. Cóż, ja mogę powiedzieć: dziewczęta ładne, ładnie się ruszają, a w tle ładne miasto. Materiał jest zdecydowanie zbyt długi, a muzyka przypomina mi sygnał oczekiwania na połączenie telefoniczne w jakimś kafkowskim urzędzie.

Ta produkcja ma wiele wspólnego z filmem Łukasza Karwowskiego - tam także ulice świeciły pustkami. Tutaj oprócz zaangażowanych i wesołych tancerzy nie ma żadnych niewinnych przechodniów. Ulice wyludnione, jakby na Motoarenie odbywało się Grand Prix albo miasto powróciło do zwyczaju publicznych egzekucji na dziedzińcu ratusza. Pomysł - nie wiem, czy w tym wypadku to dobre słowo - wydaje się banalny i mocno kiczowaty. Ach, te tęczowe literki na początku...

Jedno krótkie pytanie przecina moje synapsy, pytanie, które kwestionuje wszelkie sensy i cele: „Po co?” Po co nam taka reklamówka? Żeby torunianin mógł nasycić oko i przekonać się w jak gustownej części świata żyje? Żeby inni Polacy zobaczyli, jak ładne dziewczęta ładnie się poruszają, a w tle ładnie majaczy Toruń?

Nie mam bladego pojęcia, dlaczego powstał ten film i jaki do cholery ma związek z Toruniem. Że u nas przechodzi się przez życie tańcząc? Że w radosnych pląsach unosimy się nad toruńskimi brukami? Że ten nie zaznał życia, kto nie służył w Toruniu? Gdyby chociaż pojawił się jakiś napis, który by opowiedział, o co w tym wszystkim chodzi. Albo seksowny głos narratora albo narratorki rozjaśniłby mroki produkcji. Drugi raz ten filmik obejrzą jedynie jego bohaterowie i stadko sieciowych wankerów - ci czekają tylko, jak jakaś loli albo jailbait pokaże kolanko, aby w zaciszu domowym stworzyć własny minimalistyczny układ choreograficzny.

Propozycja: mogę zrealizować amatorski filmik o tym, jak szlachetni toruńscy mężowie obalają pół basa w reprezentacyjnych zakątkach miasta. Ich pełne pasji życie to dożywotnia zabawa.

poniedziałek, 24 października 2011

To mógłby być tekst o Warszawie dwóch prędkości



Dwa tygodnie spędzę w Warszawie. Tradycyjne coroczne korporacyjne zesłanie.

Mieszkanie na Bluszczańskiej, które z przyczyn oczywistych nazywa się kibucem, leży na klasycznym grodzonym osiedlu. Po drodze do pracy widziałem dzisiaj tłumek bezdomnych, którzy zimują gdzieś w okolicach. Mijałem uwite w krzakach mieszkanka z tapczanem i wersalką, ulubiony fotel psa i inne przedmioty, na których bliższe znajomości zawierają panowie i panie z miejscowych nizin. Nie mam najmniejszej ochoty bratać się z proletariatem.

Czekają mnie dwa tygodnie mniszego życia. 10 godzin pracy dziennie, brak internetu w domu, pornografii, bloga, głupich filmów o kotach, alkoholu. Największym wydarzeniem będzie codzienna wizyta w zakładowej stołówce. Moje zwyczaje żywieniowe w tych stronach uchodzą za dość szczególne - na obiad z miną doświadczonego bulimika zamówiłem dziś makaron z sosem i frytki.

W Warszawie zachowuję się na ogół jak typowy burak z prowincji - wszystko mi się podoba, urzeka plastyczną urodą i skalą. Ten blog przez dwa tygodnie będzie dość nudny.

środa, 19 października 2011

Literatura też się skończyła



Trwa Toruński Festiwal Książki, który dobitnie pokazuje, że literatura w tym mieście absolutnie się wyczerpała. Pamiętam, że kiedyś to rzeczywiście było wydarzenie. W ramach imprezy odbył się między innymi festiwal Proza Północy, który wypromował jedyną z niewielu kategorii krytycznoliterackich związanych z tym miastem. Największym środowiskowym eventem były konkursy jednego wiersza w Domu Muz i w Piwnicy Pod Aniołem.

Dziś program festiwalu tworzą zajęcia literackie dla dzieci i spotkania z uznanymi pisarzami – bez odkrywania jakichkolwiek lokalnych kontekstów i środowiskowych uwikłań. W tym roku trudno nawet szukać spotkania autorskiego z miejscowym pisarzem albo poetą. Ta sytuacja wcale nie wynika ze złej woli organizatorów imprezy – podejrzewam, że toruński magistrat nie ma komu zaproponować przygotowania przyzwoitego wieczoru z lokalnymi twórcami.

Historia najnowszej literatury w tym mieście jest w istocie historią zaniechań i milczenia. „Undergrunt” - ostatnie pismo literackie w Toruniu – rozpadło się w 2004 roku z powodu kłótni w redakcji i kłopotów finansowych. Następne inicjatywy tego rodzaju okazały się na tyle efemeryczne, że nawet nie zdołały zdobyć pieniędzy na druk.

Nadzieja pojawiła się, gdy toruńscy członkowie Stowarzyszenia Pisarzy Polskich ogłosili secesję z oddziału bydgoskiego i założyli własny. Dołączyli do nich pisarze bydgoscy jak m.in. Grzegorz Musiał i Michał Tabaczyński. Wkrótce jednak okazało się, że oddział nie potrafi sprawnie funkcjonować i praktycznie zawiesił działalność.

Swoje kryzysy przechodzili też twórcy. Poeta Janusz Kryszak zamilkł po tym, jak prasa ujawniła, że współpracował z komunistyczną bezpieką. Krzysztof Ćwikliński publicznie oświadczył, że nie zamierza pisać już wierszy. Cezary Dobies wybrał emigrację w Paryżu, a Wojciech Giedrys po ukazaniu się udanego debiutu poetyckiego całkowicie odciął się od życia literackiego. Miłka Malzahn jest w Białymstoku, Waldemar Ślefarski w Gdańsku.



Aktywni są młodzi poeci: Rafał Skonieczny, Tomasz Dalasiński, Rafał Derda, Marcin Jurzysta i Szymon Szwarc, jednak niewielu z nich zdołało cokolwiek wydać. Odbywający się w klubie Od Nowa Majowy Buum Poetycki, który od lat pogrążony jest w kryzysie. Nie ma środowiska, nie ma publiczności literackiej. Prosta zależność. Ostatni festiwal pod względem merytorycznym wytyczał nową ścieżkę dla festiwalu, ale mimo to poległ na całej linii. Swojej roli nie spełniły też Wolne Rynki Poetyckie, odbywające się najpierw w Teatrze Wiczy, a później w Dworze Artusa.

Lepiej nie będzie.

poniedziałek, 17 października 2011

Koniec Teatru Wiczy

Romuald Wicza-Pokojski zostanie dyrektorem teatru Miniatura w Gdańsku. Serdecznie gratuluję. Myślę jednak, że to bardzo zła wiadomość, jeśli jesteś torunianinem, widzem albo aktorem Teatru Wiczy.

Nie mam żadnych wątpliwości, że tę scenę alternatywną czeka wiele problemów, a być może nawet zawieszenie albo zakończenie działalności. Wicza przez ostatnich kilka lat pracował w Gdańsku – ta decyzja zawodowa nie pozostała obojętna dla teatru i moim zdaniem odbiła się na jakości jego spektakli.



Weźmy za przykład „Kump”, który powstał w koprodukcji z Nordic Black Theatre z Oslo. Widowisko nie wytrzymuje porównania z poprzednią plenerową produkcją torunian – z „Writers & Waiters”, przepiękną formą okazania wdzięczności środowisku, które przyjaźni się z teatrem. Był tam przegląd działań teatralnych, które składają się na oryginalny styl wypowiedzi artystycznych Wiczy. Mimodram, performance i cyrk, do tego jeszcze żywa muzyka. „Kump” powstał w kilka tygodni – toruński zespół nie miał czasu na rozpoznanie możliwości swoich norweskich partnerów. Powstało widowisko marne pod każdym względem: o całkowicie nieprzekonującej wizji plastycznej i nieinteresującej fabule, a także dość mgliście rysującym się przesłaniu. Nie da się zrobić dobrego spektaklu w trzy tygodnie.



Kolejny przykład „Ja, dyktator” - przedstawienie, które powstało w całkowicie szalonych warunkach. Do programu Fringe dostał się monodram „One Night Contract” na podstawie opowiadania Arthura Millera. Krystian Wieczyński w tym inscenizowanym monologu wcielił się w rolę tancerza, który opowiada o propozycji, jaką złożył mu Hitler. Na to przedstawienie można było nałożyć wiele ram interpretacyjnych: to historia starzenia się tancerza, dla którego ciało było jedynym narzędziem pracy; wykład, jak Amerykanie patrzyli na wojnę; przestroga przed wikłaniem sztuki w politykę.

Wicza nie mógł zabrać tego spektaklu do Edynburga, bo teatr stracił prawa do wystawiania tekstu Millera. Przepisał go na nowo, ale głównym bohaterem uczynił Charlesa Chaplina, którego hitlerowiec usiłuje przekonać do zmiany scenariusza „Dyktatora”. Pomysł karkołomny, co zauważyła brytyjska krytyka:

There are many excellent ways to begin a Fringe performance, but standing at the front of the stage in one’s underpants is seldom one of them. In this tediously long hour, Krystian Wieczynski ham-fistedly attempts to explore the similarities between Charlie Chaplin and Hitler, against the backdrop of the film ‘The Great Dictator’. Wieczynski’s strong accent makes the bizarre show even harder to follow, and his attempts to speak and move ostensibly hypnotically come across as merely irritating. Punctuated with abominable tap-dancing and worryingly incremental stages of nudity, this faux-arthouse performance manages to baffle and bore in equal measure. A waste of time, money and a perfectly good venue; any free tickets you receive should be considered overpriced.

It's a ripe area for a study of politics and art and the impact that one can have on the other. Unfortunately, this production doesn’t even come close to achieving that aim.

This is a bizarre, pretentious and deeply unrewarding take on a potentially interesting subject.

Wicza jako dyrektor teatru repertuarowego nie będzie miał czasu na zajęcie się swoim zespołem. Gdy był szefem Gdańsk 2016, do Torunia mógł uciekać przed urzędniczymi stresami. Teraz – mając w ręku dużą infrastrukturę teatralną, z 15 aktorami i dwoma milionami złotych rocznego budżetu – raczej niewiele będzie go ciągnęło do Teatru Wiczy, który nadal jest bezdomny. Obym się mylił.

Reżyser to zawód niestacjonarny, rola szefa teatru wymaga jednak zakorzenienia się w jakimś środowisku, inspirowania i dyskusji. Tego właśnie będzie brakowało jego toruńskiemu zespołowi.

Podejrzewam, że teatr w jakiś cudowny sposób przetrwa i stanie się maszynką do zdobywania dotacji na projekty edukacyjne, dzięki którym japońscy przechodnie rozwieją swoje wątpliwości związane z pisownią nazwiska „Mrożek”.

środa, 12 października 2011

Jak miło spędzić czas, gdy wątroba pracuje

Wszyscy klubowicze kończą weekend z samotnym piwem przed ekranem komputera. Czat na kacu jest zjawiskiem meganudnym: nie ma nic gorszego na świecie niż czytanie źle napisanych tekstów, rozwijających się według oczywistego schematu. Ciężka internetowa pornografia zaś raczej nie rokuje rekreacyjnie z oczywistych powodów.

Oto mój poradnik jak sobie poradzić z kacem przed kompem. Do rozwijania narracji potrzeba kilku piwek. Może być ciekawie, więc z pewnością zastanie Was poranek następnego dnia i kac uderzy z lżejszą siłą kilkanaście godzin później. Zapewne to igranie z fizjologią jest niezbyt zdrowe, ale warto spróbować, aby choć resztę wolnego czasu spędzić jako ssak naczelny.

Na początek warto się trochę pośmiać. Nic ciekawego nie znajdziemy w tym stanie na Joe Monsterze, generalnie na Joe Monsterze nie znajdziemy nic ciekawego - w ogóle, w żadnym stanie. Polski kabaret odpada: zobaczymy garstkę pajaców udających niepełnosprawność umysłową, panów przebranych za panie, panów przebranych za policjantów i dresiarzy i inne niezbyt ciekawe rolplejowe rozwiązania, na które skazuje nas wrażliwość przeciętnego polskiego artysty estradowego.

Jest stand-up. Polski od razu odpada. Najtęższym przekleństwem jest tam „kurwa”, choć język polski zna kilka mocniejszych wyrażeń. Jest typowy polski banalizm i mazowiecka nizina. Koniecznie w YouTube wpiszcie sobie nazwiska: George Carlin, Richard Pryor, Bill Hicks, Dave Chappelle, Chris Rock, Bill Maher.

Richard Pryor:


George Carlin:



Bill Hicks:



Swoją drogą chciałem namówić kilku miejscowych satyryków z pewnej znanej swego czasu kampanii, aby zastanowili się, czy nie zrobić najlepszego stand-upu w Polsce. Zaczęli myśleć o skeczach i pomyślałem, że wyjdzie z tego coś jak rozmowy Halamy o kurze, więc o sprawie błyskawicznie zapomniałem.

Klipy są dość długie, alkohol szybciej kąsa, więc pora odejść na pozycje sentymentalne. Meluzyna, Buka i Pankracek powinni wystarczyć na początek. Lepiej jednak przejść od razu w przestrzenie totalnego obciachu i przypomnieć sobie piosenkę, do której tańczyło się w świetle kolorofonów.



No ale w międzyczasie zdążyło się minąć pewną ostrą granicę – z tego miejsca prościej się upić niż zaleczyć kaca, więc trzeba wejść głębiej w sentymentalizm.

Wrestling. Najcelniejsza metafora Ameryki i wielka pasja mojej podstawówki. Na ringu Dobre walczy ze Złym: Dobre jest szlachetne i nie zna chwiejności, Złe zaś jest chaotyczne i przemyślne. Wszystko jest znakomicie oskryptowane i przećwiczone, nikt nie wypada z kayfabe nawet w realu. Większość bohaterów mojego dzieciństwa zmarło w dziwnych okolicznościach: przedawkowanie narkotyków, środków przeciwbólowych lub sterydów, choroby serca, wątroby i nerek, rak, samobójstwa i morderstwa.



Bokserska encefalopatia, która wybudza w nocy i każe zabić rodzinę. Większość z moich herosów nie dożyła do czterdziestki. Ale czego się nie robi dla dzieci?



Czas na ciężkie porno. Ale spokojnie, nie wrzucę Wam żadnych linków do kamerek z dziewczętami z rozszczepionym kręgosłupem ani do filmu z czarnym Amerykaninem, który bawi się anorektyczną Azjatką, a później nosi ją w walizce.

Jest trochę przemocy. I filmiki, dzięki którym dowiadujesz się, że nerwy optyczne utrzymują mózg na miejscu. Albo viral Nokii, ładna etniczna muzyczka i stada dzikich psów uciekających z kadru:



Moim największym odkryciem, które zwykle kończy kacowe nasiadówki przy komputerze, jest chatroulette.com. Oprócz dziesiątek penisów w wzwodzie, co jest smutną koniecznością w tym serwisie, widziałem osobisty striptiz pijanej w sztok Rosjanki, Nowozelandczyk pokazał mi hakę i uciąłem sobie przyjemną pogawędkę z najaranym Snoop Doggiem.