piątek, 4 listopada 2011

Wiele się działo, nie powiem



Warszawa. Przez dwa tygodnie w bloku na Bluszczańskiej nie widziałem ani jednego sąsiada. W nocy słychać głosy, ktoś na syntezatorzy gra jakieś upiorne industrial electro. Winda czasami jeździ samotnie między parterem a czwartym piętrem. 31 października pod drzwi podszedł mały kościotrupek i wiedźma, miałem tylko kitkata, nie było czym się dzielić.

Gdy szedłem Bluszczańską, obok dwóch bezdomnych leżał ich kolega. - Co on tak leży? - zapytałem. - Zmęczony - odpowiedzieli. W Warszawie widziałem bezdomną w mini w towarzystwie bezdomnych, którzy wyglądali jak bezdomni. Opowiadali wzburzeni, że modelka z „Top Model” odpadła z programu, bo nie chciała się rozebrać. W Warszawie są bezdomni, którzy nie mają domu, ale mają telewizor.

W Puzzle Quest został mi ostatni boss - Lord Bane. Nikt z hardcorowych graczy nie przyzna się do jednej rzeczy - komputer oszukuje.

Pisałem. Jednym z bohaterów będzie Kamil. Cierpiący na lekką encefalopatię homoseksualny bokser polonista. Ciekaw jestem, jak to zabrzmi po niemiecku.

Byłem w knajpie w jakimś pawilonie na Niepodległości. Nie wychodziłem z palarni. Przy barze kręcili się legioniści, których dziewczęta śpiewały w karaoke piosenki Dody. Lepiej od oryginału. Gdy jestem lekko podrobiony, karaoke wydaje mi się wspaniałą rozrywką. Śpiewałem, choć zapewne ciężko nazwać to śpiewaniem, „Wódkę” Kultu, a w chórkach - do reggae w wesołej wersji midi - dzielnie wtórowali mi legioniści. Generalnie w midi „Lacrimosa” zabrzmiałaby pogodnie.

Odnowiłem starą licealną znajomość. Wspominaliśmy, jak zupełnie pijani po ognisku na olsztyńskich Dajtkach wybraliśmy się do hotelu Novotel i udawaliśmy belgijskich turystów. Portier gonił nas po wszystkich piętrach. Gdy nas złapał, powiedzieliśmy „We got lost. We can’t find the exit. Is it this way?”, wskazując wielki neon „Exit”. Przypomniałem sobie, jak w czasie sesji RPG w parku miejskim osa wleciała mi do piwa. Użarła mnie w policzek. Spuchłem w sekundę - pomogły okłady z zimnego piwa i lekkie odymienie z papierosów. Od tej pory nie piję Piasta, który w pewnej podolsztyńskiej dyskotece reklamował się hasłem: „Pij Piasta, piwo z miasta!”

A później trafiłem do jakiegoś mokotowskiego studia filmowego, którego korytarze pokrywały fotosy znanych klientów tej firmy. Byli tak znani, że nikogo nie znałem.

A jeszcze później dostałem lekkiego ataku paniki, kiedy uzmysłowiłem sobie, że zupełnie nie wiem, gdzie jestem, że znalazłem się na jakimś okropnym warszawskim zadupiu, a mój stan generalnie nie pozwala na dostrzeżenie adresu na tabliczce.

Z kibucu - nazwy chyba tłumaczyć nie muszę, zważywszy na moje miejsce zatrudnienia - wyniosę się zapewne przed południem, bo później mieszkanie czeka nalot fotoedytorów. Nie wiem, jak się bawi dziesiątka fotoedytorów, ale zapanuje atmosfera jak w akademiku - kolesie obwiążą się ręcznikami i będą szukali kontaktów do grzałki.

W Warszawie jest miło i ładnie, ale moje toruńskie pieniądze są tam tylko toruńskimi pieniędzmi. Mokotów jest wielkości połowy Torunia, więc mam problemy z przestrzenią.

Było miło, pora wracać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz