czwartek, 1 grudnia 2011

Studencki czwartek (proza)



Czwartek w kulturze studenckiej jest dniem szczególnym. Studenci mniej chętnie piją w piątki, bo wtedy miasto muszą dzielić z mieszkańcami. A to zawsze niepotrzebne, groźne i złe. W czwartki wszyscy się otwierają na studencką brać – kuszą ją magicznymi zniżkami, wstępem wolnym, nowymi heteryckimi i gejowskimi drinkami. To w zasadzie najgorsza klientela, która oszczędza na napiwkach, kupi jedno piwo i dwanaście słomek.

Tak jak nakazuje tradycja, niektórzy zaczną pić w wynajętych mieszkaniach lub w akademikach. Ale na miasto iść trzeba. To wielka czwartkowa kompulsja – nikt o zdrowych zmysłach nie będzie przecież obciążał studenta jakimiś nieistotnymi wykładami w piątek, a jeśli obciąży, to na liście puszczonej wśród słuchaczy zbierze mało wpisów.

Studenci to z pewnością najbardziej przeszacowana grupa społeczna. Wiele się od nich oczekuje, niewiele dają w zamian. Dobrze czują się w niewoli uczelnianego feudalizmu. Najgorsi są ci z akademików. Wszyscy chodzą w kapciach, wszyscy trzymają gdzieś elektryczne czajniki i grzałki, wszyscy walczą na swój osobisty sposób z żółtaczką i czerwonką w WC i snują się po korytarzach z ręcznikami we włosach. Studentki przed snem nakładają na siebie pomady i mazie, brunetki co trzeci dzień się depilują, blondynki co tydzień. Pod prysznicem wokół palca może ci się owinąć znoszony kondom. Krany ktoś pourywa, w spłuczce chłodzi się piwko, a pisuary zawsze są zatkane papierem toaletowym. Brzydzę się tą subkulturą.

Brzydzę się jej opowieściami. Że Igor z polonistyki obudził się ze skórką jabłka we włosach, a chłopacy wcześniej przecież mu powtarzali, że wódki nie należy zakąszać jabłuszkiem. Że Piotr z prawa na kacu totalnie się rozszczelnił, tak że koledzy z pokoju nie wiedzieli, czy dzwonić po hydraulika, czy na pogotowie. Że Ania z szóstki ma swoje ulubione seksualne krzesełko w palarni na półpiętrze. Że Asia na zawsze pozostawi odciski swoich dłoni na ścianie pod prysznicem - w to samo miejsce wgniatało ją kilku mieszkańców ze starszych roczników.

Brzydzę się jej opowieściami, zwłaszcza tymi zmyślonymi, które atakują w różnych lokalnych wariantach. Że w dziesięciopiętrowcu w campusie była taka impreza, że z ósmego piętra wywalili faceta w tekturowym pudle z napisem „Misja na Marsa”, a gdy przyjechała policja, funkcjonariusze znaleźli drugie oplombowane pudło ze studentem i napis „Misja ratunkowa”. Że młody prawnik miesiąc leczył połamane ręce po tym, jak dozorca zauważył, że trzęsie się, trzymając się słupu uczelnianego radiowęzła; podejrzewał, że zamknął obwód, a w rzeczywistości próbował usunąć źdźbło trawy z buta. Że w campusie grasuje seryjny morderca, który usuwa studentom narządy wewnętrzne. Że ich profesor powiedział studentce, by odpowiadała na jego pytania zza drzwi, bo tak jest brzydka. Że profesor był tak rozgarnięty, że zostawił dwójkę dzieci w autobusie i oddawał się rozmyślaniom aż do pętli.

Brzydzę się tymi opowieściami. Jak studentki mówią, że boją się świra z prawego skrzydła akademika, który po pijaku zwykł chodzić z nożem po korytarzu. Aby dojść do pokoju, wbijał go w ścianę i sunął po niej, dopóki nie znalazł swoich drzwi. Nieszczęśliwie kochał się w pewnej studentce, która kiedyś nad ranem zobaczyła nóż wbity w numer na drzwiach.

Brzydzę się opowieściami. Miesiączki mieszkających w jednym pokoju po pewnym czasie się zrównują. Ta, która dominuje, panuje również nad nocą, czasem i miesiącem. Miesiączka tej słabszej się przesuwa, kobieta niepokoi się. Brzuch twardnie, wyobraźnia nakazuje przeżywać jej młodości nad ranem, pochylać się nad muszlą, czytać ulotki załączane do testów ciążowych, szanować swój poranny mocz. Miesiączka tej silniejszej jest jak zegar, ona właśnie niezmiennie oddziela to, co kategoryczne, od tego, co małe, słabe i kruche.

Zepsucie się rodzi właśnie w kolonijnej atmosferze, bo jest pani, która wszystkiego pilnuje. Pani, której trzeba się bać - nocna portierka, dzienna portierka, kierowniczka akademika. I ten radosny cichy zepsuty seks prosto w oczy, gdy na łóżku obok śpi koleżanka, przemycanie się z pokoju do pokoju. I liczenie, w ilu siatkach na śmieci po sobocie radośnie czerwienieje lukrowana prezerwatywa.

Wszystkie studentki wydają się bardzo do siebie podobne. Mają te same przyzwyczajenia, te same pasje, tak samo się z nimi rozmawia, tak samo zyskują przy bliższym poznaniu, do ich ciasnych cipek trzeba się przedzierać przez miliony uprzedzeń. Ale w końcu się otwierają przed tobą i dopuszczają do siebie. Wszystkie są identyczne.

Ta obrzydliwa subkultura w czwartek wydawała się nie do uniknięcia. W Tratwie, położonej niemal na brzegu Wisły, dało się jeszcze wytrzymać. Najciekawiej jak zwykle było przy barze. Mimo stosunkowo wczesnej pory barmani byli już mocno wcięci. Z lewej strony blisko siebie trzymali stałych bywalców, z prawej zostawili trochę miejsca dla tych, którzy chcieli coś zamówić w tradycyjny sposób. Miłosz i Broda tego wieczora pracowali jedynie nad kolejnymi kieliszkami żołądkowej gorzkiej z mlekiem. To bez wątpienia najbardziej sfrustrowany lokal w mieście – z barmanami chleją dawne nadzieje lokalnej awangardy muzycznej, przyszli wzięci biznesmeni, niedoszli emigranci, którzy postanowili jednak wrócić do kraju, gdzie na nich czekał wiernie Tratwowy alkoholizm.

Pokal uprawiał swoje spiskowe wizje. Opowiadał, jak kiedyś wylądował w zachodnich Niemczech na jakimś pustkowiu. Wtem niedaleko niego zatrzymał się czarny nieoznakowany SUV. Wypadło z niego czterech wysokich facetów w czarnych garniturach.
- Znalazł się pan na terenie tajnego nieistniejącego ośrodka badań rakietowych – cytował nam Amerykanina.
Pokal urwał opowieść i przeszedł do wniosków.
- I dlatego w całej gminie, landzie czy co tam oni mają, nie słychać było ptaków. Owadów też.
Biedny barman coraz silniej osuwał się w szaleństwo. Gdyby Janusz Korwin-Mikke stwierdził, że Adam Michnik, Tadeusz Mazowiecki i Donald Tusk to humanoidalne jaszczury, z pewnością by w to uwierzył - i w jąkaniu, zmęczonym sapaniu i sepleniącym syku rozpoznałby pierwsze oznaki bolesnej transformacji w gada.

Ten wieczór w Tratwie niestety należał do reggae. Połowę lokalu zdominowali miłośnicy jamajskiego folkloru. Wśród nich Królowa Rege. Arystokratycznie znudzona. Niepokojąco piękna. Długie do połowy pleców proste jasne włosy, głębokie niebieskie oczy, genialnie uwyraźniona rzeźba obojczyków zdradza pełne i niepokorne piersi, tylko ta mała blizna nad górną wargą, która nie szpeci, a przydaje jej głosowi delikatnego ciepła. Dzięki tej przerwie w skórze wyglądała na niedoskonałe dzieło natury, która zawstydziła się, że stwarza taką doskonałość, i pozostawiła na Królowej Rege jedną prawie niedostrzegalną skazę. Przeczysta. Immaculata wśród najgorszego brudu i programowego zaprzaństwa.

Od kilku lat widzieliśmy ją w towarzystwie faceta, który śpiewał w miejscowym potentacie na rynku reggae. Kochała go, choć szczerze ale skrycie gardziła jego największą pasją – głupkowatemu bieganiu w miejscu przed mikrofonem i śpiewaniu wysokim głosikiem z fatalnym jamajskim akcentem komunałów o miłości, słońcu i Jah. Gangsta rasta soldzia junajt, ło joj – zajawiał na początku koncertu, a nastolatki bez seksu i charyzmy łkały w swoich zalęknionych małych serduszkach z nieproduktywnej miłości do niego.

Brzydzili ją. Nieustannie pachnieli paczuli, a ten zapach kojarzył się ze śmiercią – nadmiarem wieńców i wiązanek w domu zmarłego.

Kiedyś jej Jarek był słodkim chłopcem, który swoją ruską gitarę z wielką naklejką WOSP zarzynał kolejnymi wykonaniami Whisky moja żono, Bieszczady jakie cudne, Pójść na wrzosowisko i zapomnieć wszystko. Postanowiła być jego, gdy po gwałtownej chwili ciszy po Obławie przeszedł w konfesję Bluesa o czwartej nad ranem.

Ale raz wypuściła go na Woodstock do Żar i Jarek na zawsze się zmienił. Został frutarianinem (który mimo wszystko jadł ryby, bo uznał, że to owoce morza), długie czarne włosy skręcił sobie na jabola w dredy (ten punkowiec nieudolnie przypalił mu końcówki, włosy śmierdziały spalenizną jeszcze przez kilka tygodni), zaczął pachnieć inaczej (przeklęte olejki paczuli jak kondukt żałobny), nosić słoneczne trójkolorowe dodatki (a tak lubił czerń, zdarzało się, że przyciemniał sobie włosy i paznokcie, aby swojemu ogniskowemu graniu nadać odpowiednio dramatycznego sznytu). Do tego ci odrażający ludzie, którzy tak zapomnieli się w pielęgnowaniu własnej indywidualności, że zdecydowali się czcić tego samego naćpanego bożka, słuchać jednej muzyki, nosić się identycznie, a ich żołądki i jelita trawiły różne niepopularne kiełki, zboża, strąki i tłuszcze.

Żołnierze Jah wznosili kolejne toasty. Królowa Rege, udając entuzjazm, uderzała w szkło. Oczy Jarka napełniały się wtedy bezgraniczną miłością do Królowej Rege.

Jazzgod. Od wejścia uderzył znajomy zaduch. Żadna wentylacja nie pomoże, żadne najnowsze szwedzkie wynalazki z branży klimatyzacyjnej, gdy do małego lokalu wepchnie się 200 osób. Ściany w Jazzgodzie pokryte są potem, w tych warunkach rozwijają się nieznane biologii gatunki grzybów.

Dziewczyny w bluzkach na ramiączkach, chłopcy w podkoszulkach. Na parkiecie temperatura wydaje się najwyższa. Nieco spokojniej jest za barem, który nieco tłumi hałasy sali tanecznej, ale i tam trzeba podnosić głos albo nachylać się do rozmówcy. Ale nie wszyscy postanowili zacząć czwartkową imprezę w lokalu. W podwórku za Jazzgodem trzech studentów w pośpiechu opróżniało puszki z piwem. Nie chcieli przepłacać.
- Szybciej, szybciej! Tu są chyba kamery! - dopingowali się nerwowo.

Studentki bez żenady popisywały się nowymi tatuażami. Dziewczęta raczej nie orientowały się w zawiłej symbolice tribali na ramionach, łydkach, plecach, dłoniach. Studentka filozofii ponad kostką wytatuowała sobie żółwia - nie zrozumiała, dlaczego zaproponowałem jej, aby na drugiej nodze narysowała sobie Achillesa. Jej tatuaż akurat nie wyszedł. Ten, kto go robił, pisał jakby na zatłuszczonym papierze. Skóra dawała się przebić, ale nie trzymała pigmentu.
- To prawdziwy tatuaż? - próbowałem go zmyć śliną. Dziewczynie się to podobało, ale odeszła do swojego towarzystwa.
Podobno kobiety noszą się nieskromnie, kiedy jajeczkują. W Jazzgodzie miesiąc unosił się nad głowami większości studentek. Założyły tak przyciasne spódniczki bez halek, że przez materiał widać paski od stringów. Inne założyły tak ciasne spodenki, że odciskał się ich - jak to mawiają Amerykanie - camel toe.

Na tym tarłowisku czułem się obco i staro. Wszystkich tutaj tylko interesują kierunki studiów, roczniki, muzyka, alkohol, imprezy, inne knajpy. Gdy absztyfikanci słyszą, że rozmawiają z polonistkami, uważają na język. Gdy rozmawiają ze studentkami z ekonomii, stawiają im alkohol. Prawniczkom mówią, że z prawem to najchętniej mieliby problemy.

Tutaj nawet klasyczni padlinożercy są podlejszej jakości. Aby zdobyć naiwne serce panny z prowincji, muszą obmyślić sobie nową biografię. Ten wysoki i wysuszony opowiadał, że jest chory i wkrótce umrze. Prawie cztery lata temu zwiastował sobie jedynie dwa tygodnie życia. Cudownie ozdrowiały mówi tę historię coraz to innym dziewczynom. Ubarwia ją czasami tym, że zajmował się kiedyś przemytem broni i że został ciężko ranny w strzelaninie z czeską służbą graniczną. Wiadomo, czescy pogranicznicy są surowi ale sprawiedliwi.

Ten za to ukończył internetowy kurs uwodzenia. Aby zdobyć wymarzoną kobietę, przy stoliku naśladuje każdy jej gest. Jeśli ona podnosi szklankę do ust, on też podnosi. Jeżeli odpala papierosa, robi to samo. A przede wszystkim uważnie słucha partnerki i mobilizuje ją do kolejnych wyznań. Znajoma opowiadała mi, że kiedyś musiał przechodzić próbę zdecydowanego podrywu i zaproponował jej alternatywę: rozmowę o seksie albo o cegłach. Rzecz jasna, wybrała cegły. Nasz absolwent szkoły uwodzenia - na jej nieszczęście - okazał się nudnym technikiem budowlanym.

Około północy studenci stali się melodramatyczni i coraz ostrzej rzucali się na zwierzynę. Alkohol wreszcie zadziałał. Kilku wyszło na zewnątrz, żeby ochłonąć. Niektórzy opuścili lokal, nie wytrzymawszy tempa. Około pierwszej część osób zeszła z parkietu. Niektóre pary zaszyły się w co ciemniejszych miejscach, aby tam odnaleźć chwilę intymności. W ich zachowaniu było mimo wszystko wiele taktu. Ale nie zawsze tak to wygląda. Barmani, gdy kończą tu pracę, idą do Milesa. Kred - wkurwiony szukał soku bzowego dla jakiejś panny - często skarżył się na kretynizm studentów, ich wrodzone bałaganiarstwo, które objawia się na przykład pozostawianiem swojej bielizny intymnej w najróżniejszych nietypowych zakątkach klubu.

Po chwili parkiet zapełnił się. Ale o dziwo - zdecydowaną przewagę liczebną mieli na nim gimnazjaliści. Nadmiar alkoholu wyraźnie sprawił, że nie chcieli spędzić dalszej części nocy samotnie. W tych swoich staraniach wyglądali komicznie. Podpity młodzieniec wymachiwał przed twarzami dziewczyn chudymi ramionami, układając z nich nieznane figury geometryczne.

Zabawa stała się coraz bardziej rozpaczliwa. Wreszcie na parkiecie doszło do drobnej przepychanki. Ale konflikt został szybko zażegnany. Niektórzy faceci rzeczywiście podrywali, tak jakby dopiero co wyszli z koszar i kilka dni wcześniej odstawili dietę zasobną w brom. W kilkunastu osaczali ofiarę.

O takiej porze zdarzają się sytuacje dramatyczne. Wkurwiona porzucona laska przyjęła kiedyś w toalecie dwanaście studenckich i licealnych kutasów.

W Milesie było spokojnie - zaraz mieli się tu zwalić wszyscy niedopici po imprezach w innych klubach. Paweł Performer umówił się z Ulą z Suwałk. Dzień wcześniej piliśmy z jej znajomymi przy jednym stoliku.

Kojarzę jedynie, że pięknie sprawił się Miles, żeby przywiązać do siebie Suwałki. Ich pierwsza noc w lokalu owocowała w niespodzianki. Słyszały, że to artystyczny lokal i że czasami można tutaj spotkać prawdziwych artystów. Dziewczyny nie dowierzały. Po chwili, jak na zawołanie, przyszedł Mazowiecki z teczką na szkice. Za nim wpadł szef miejscowego ZPAP-u. Był pijany i każdego metalowca targał lekko za włosy. Potem do lokalu zawitał grajek uliczny z wiecznie ogorzałą twarzą. Znały go, więc przekonały się zupełnie do cyganeryjnego charakteru tego miejsca. Agnieszka z Suwałk była niegdyś harcerką, więc intonowała pieśni znane tylko jej zastępowi. Opowiadały o przyjaźni, intymności i harcerskiej uczciwości.

Paweł zauważył, że siedząca przy nim Ula spływa powoli po krześle. Objął ją, aby nie zsunęła się pod stolik. Dziewczyna z wdzięcznością spojrzała na niego i prawie przez sen umówiła się z nim na następny dzień. Miała taką uroczą właściwość, że gdy była już wstawiona, lewe oko uciekało jej na bok. Drugim sygnałem jej upojenia była krzykliwość. Zezując na salę, wykrzykiwała: „Pal gumiaka”, czyli prawdopodobnie najtęższe suwalskie przekleństwo. Marta zaś na lewo i prawo rozdawała tajemnicze uśmiechy. Była naprawdę ładna – długie, proste włosy, duże oczy. Jej drobne palce były lekko sine od nadmiaru biżuterii. Byle pierścionek z cyrkonią zaciskał się na jej palcu. Potem zaczęła oddawać się. Najpierw dyskdżokejom, bo byli modni, potem gitarzystom lokalnych zespołów, bo występowali na juwenaliach. Jedynym ratunkiem dla tych improduktywek z Suwałk jest znalezienie sobie bogatych i cierpliwych małżonków.

Ale tego dnia Paweł zauważył, że do lokalu weszła Cycata, i od razu porzucił pijaną Ulę. Poszedł do niej i nawiązał kontakt. Spytała się go pewnie o jakość swojego biustu, bo już po chwili performer podtrzymywał jej piersi. Znajome z Suwałk doniosły jej zaraz o tym, więc musiałem wytłumaczyć kolegę. Cycata stała się porzuconą przez chłopaka kuzynką artysty. Była meblem, który w dowolne miejsce można było przenieść. Mogła zagrać każdy rekwizyt. Cycata nie mówiła. Łatwo robiono z niej męczennicę, kogoś, kto potrzebuje pocieszenia.

A Suwałki były obciachowe. Jedna miała narzeczonego i nie miała zasad. Jedna chciała nie mieć zasad i nie miała narzeczonego. Jedna chciała narzeczonego, ale miała zasady. Wszystkie zasady i tak w końcu wzięły w łeb. Były na czwartym roku i nie chciały wracać do Suwałk. Były małomiasteczkowymi grupis, chociaż z początku nie oddawały się nikomu. Przyznawały się do znajomości z wszystkimi ludźmi pełniącymi funkcje publiczne. Kręciły się zawsze koło barmanów i obsługi. Przeszły na „ty” z ulicznymi gitarzystami. Czasami przychodził do Milesa ich znajomy, który w czasie występów na Szerokiej przymocował sobie do nogi tamburyno. Wyglądało to tak, jakby Paul McCartney przymocował do nogi swoją żonę. W lokalach bluesowych, dyskotekowych czy jazzowych zamawiały zawsze Stare Dobre Małżeństwo. Wszyscy się z nich śmiali. Nikt nie rozumiał ich dobrego samopoczucia. Nawet dość mocny komentarz nie wywoływał w ich umysłach najmniejszego poruszenia. Próbowały zgrywać uduchowione, a tak naprawdę były zwykłymi vivami. Chciały być wyraźne, a były mdłe jak palmale lajty.

Wszędzie czyhały studenckie pułapki matrymonialne. Weźmy na przykład taką Dominikę z rusycystyki. Karierę rozpoczęła od związku z nauczycielem rosyjskiego w liceum – 55-letnim panem domu, którego uważała za swoją wielką nastoletnią miłość. Na studiach oddawała się tylko świrom. Ten pierwszy ją bił, drugi śledził, wyzywał, założył podsłuch w akademiku, pobił kolegę z roku, z którym zagadała się na korytarzu. Trzeci postanowił, że rzuci się dla niej z mostu. Za pierwszym razem zablokował ruch w całym mieście, gdy policjanci bezskutecznie łapali go po całej przeprawie. Za drugim wpierdol spuścili mu wkurwieni do białości kierowcy, którzy znów musieli czekać godzinę w korku. Czwartemu w akademiku urządziła detoks – leczyła go z amfetaminizmu, więc na przemian się pocili w siebie, na przemian leczyli z kaca. Jednocześnie sypiała też z wykładowcami ze swojego kierunku. Nie miała też nic przeciwko z romansowaniem z tymi, którzy uczyli na innych wydziałach.

Spała też z Filipem - gdy po południu ocknął się w jej łóżku, czekał na niego tradycyjny obiad: ziemniaki tłuczone, schabowe w migdałowej panierce z plastrem sera i buraczki z cebulką. Wiedział, że Ruska Dominika zarzuca na niego swoje pluszowe sieci, że licznik jej wybił cztery lata na studiach. Nie dał się lasce. Zjadł i uciekł. Ruska Dominika bawiła się w najlepsze w Milesie. Do wszystkich kawałków miała taką samą choreografię – kiedy barman wybierał coś spokojniejszego, zwalniała jedynie tempo kroków.

Unikać należy też bywalczyń klubów studenckich, które trzymają się w kilkuosobowych grupkach. Uważają się za istoty całkowicie niezależne, ale gdy choć jedna z nich znajdzie sobie studenta, one też chcą mieć swojego. Gdy jedna z nich żegna studenta, inne chcą je wesprzeć w panieństwie i porzucają swoich studentów. Uważają się za lepsze od nołnejmsów i neutralsów, lasak tanich i niewydepilowanych. Chcą wyszczekać się za młodu, żeby później wiedzieć, kiedy szczekać.

Generalnie są do niczego. Liczą, że w drodze zawodowej pomoże im dyplom uniwersytecki i kilka wolontariatów – liberalna gospodarka ceni darmową siłę roboczą. Rozpaczliwie zachowują się w okolicach czwartego roku. Bo co się stanie, gdy im matrymonialnie się nie powiedzie? Pokończą te swoje niepraktyczne studia, z których i tak nic nie wyniosą, i wrócą do siebie. Do wsi, do gminnych kin, w których nowością jest „Titanic”.

Więc ciężko pracują, aby wstydu nie było, aby zadowolić rodzinę, która dała im pięcioletnie memorandum na brak kasy i poszukiwanie faceta z kasą. Na piątym roku mają już swoich wymarzonych grubych facetów z latynoską bródką i w tajemnicy przed nimi biorą regularnie kwas foliowy, aby ich pierwsze dziecko urodziło się bez dodatkowej pary chromosomów.

Nie wolno być z nimi, bo to oznacza prawdziwe kłopoty. Ich wyszczekanie nie raz sprawiło mi problemy z dresiarzami, którzy nie mają poczucia humoru, ale wiedzą, że dziewcząt nie powinno się bić. Chętnie pobiją za to ich chłopaków. Wtedy jest źle.

Proste pytanie: ilu z nas, panowie, w czasie podobnej sytuacji nie chciałoby krzyknąć: „Dobra. Bierzcie dziewczynę i zostawcie mnie spokoju”?

7 komentarzy:

  1. Naprawdę świetny tekst. Płynie ta proza pięknie układa się w głowie i jest bardzo prawdziwa... Niedawno skończyłem studia, wielokrotnie uciekałem przed takimi obrazami, brzydziłem się nimi. Genialnie to dostrzegłeś, położyłeś akcent tam gdzie trzeba. Jestem pod wrażeniem i będę częściej zaglądał.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem ciekawe sprzed ilu lat ma Szanowny Pan Redaktor te informacje o akademikach. To totalna bzdura!Zapraszam do ds2 a pokażę jak jest naprawdę!
    Tegoroczna absolwentka

    OdpowiedzUsuń
  3. Pan Giedryś również był kiedyś studentem, ale jak za tamtych czasów miał słomę w butach(różne opowieści znajomych), tak posiada ją nadal. Tekst jest nieadekwatny do rzeczywistości, bardzo tendencyjny i posługujący się niebywale prostackimi argumentami.

    OdpowiedzUsuń
  4. Tekst jest prymitywny.

    OdpowiedzUsuń
  5. Panie Giedrys!
    Pana tekst czytało mi się przyjemnie. Tu i ówdzie porechotałam sobie troszeczkę, ogarnęła mnie przyjemna nostalgia. Bliskie mi też wspomniane przez Pana poczucie obcości i starości, kiedy to zdarza mi się odwiedzić "studencką knajpę". Ja jednak nie o tym, albo nie tylko o tym. Zastanawiam się skąd to obrzydzenie i momentami pogardliwy (albo tak mi zdawało)ton? Opisywane przez Pana "zjawiska" owszem są, ale stanowią przecież pewną skrajność. Trudno mi uwierzyć w totalne obrzydzenie. Czyżby wspomnienia dotyczące studenckiego życia nie były dla Pana w ogóle przyjemne? Z pewnym rozrzewnieniem wspominam osobiste, studenckie "sponiewierania", chociaż może mi łatwiej o tyle, że szczęśliwie nie dotyczą one, jak pan to zgrabnie i dosadnie ujął "przyjęcia dwunastu kutasów".
    Z przekonaniem, że i Pan dostrzega i pamięta "druga stronę medalu" (przecież nie było to aż tak dawno, jak przeczytałam w "Wysokich Obcasach" ma Pan 32 lata)ślę serdeczne pozdrowienia. bk.

    OdpowiedzUsuń
  6. Trochę to jakby przestarzałe, Milesa juz chyba nie ma. A historię Uli z Suwałk czytałam X lat temu w Ilustratorze. Pierwszym numerze. Chyba.

    OdpowiedzUsuń