środa, 1 czerwca 2011

Na piątkową imprezę weź race. Będzie raźniej

W piątek nad ranem postanowiłem uroczyście zakończyć imprezę kilkoma szybkimi strzałami w NRD. Jakże wielkie było moje zdziwienie, kiedy o 4.09 zastałem lokal całkowicie zamknięty i zaciemniony. Klubowe serce młodego dynamicznego miasta zamarło. Ostatnio to chyba nie jest najlepsze miejsce na imprezy – zapewne didżeje i garstka klientów wspaniale się tam bawią, jednak wolę piątkowe noce i sobotnie poranki spędzać wśród tłumu młodzieży, którą można lekko zmanierować.



Gdy wracałem z kolegą do Zezowatego Szczęścia, które niezawodnie stało na straży chlubnych gastronomicznych tradycji tego miasta, natknąłem się na patrol składający się z kilkunastu strażników miejskich i policjantów. Minęli nas w zasadzie bez słowa, choć głośno bydleliśmy na podłą jakość toruńskich lokali z wyszynkiem. Po drodze zastaliśmy kraty w drzwiach Hipisówki i Milesa, który teoretycznie powinien być jeszcze czynny. Pustka, marazm i marskość jak w połowie lat 90.

Zamknięte wcześniej knajpy i policja na ulicach to zapewne efekt tego, że „Pomorska” zamieściła na swoich stronach wideo, jak w istocie wygląda weekend w Toruniu. Ul. Ducha św. nie należy ostatnio do najbezpieczniejszych zakątków Starówki. W zasadzie nigdy nie było tam specjalnie przyjemnie. Zdarzało mi się tam samemu dostać albo patrzeć, jak dostają inni, wzywać karetkę albo biec za patrolem policji. Cóż, takie są uroki życia nocnego: jeśli chodzisz do baru, wiadomo, że czasami czekają ciebie kłopoty.

No ale teraz na tej ulicy – z jej efemerycznym fikcyjnym patronem – narodziła się tradycja, która całkowicie zmieniła standardy Piątkowej Rezygnacji. Do knajpy zwykle zabierałem gumy do żucia, chusteczki, telefon, zapalniczkę, paczkę papierosów, kasę, kartę do bankomatu, ewentualnie kondomy. Ale jakoś nigdy mi nie przyszło do głowy, aby uzbroić się w race.



Panowie, którzy korzystają z uciech na tej ulicy, lubią sobie pośpiewać coś prostego, rozjaśnieni gustownym stadionowym oświetleniem. Pokrzykiwali, że są władcami Torunia, ale jakoś nie zauważyłem wśród nich członków prezydenckiego Czasu Gospodarzy. Rzucę nieśmiałe podejrzenie, że to jednak byli Elanowcy, którzy gorącym dopingiem wspierali swoich faworytów o trzeciej w nocy. Ale zabawy tych orangutanów nie przerwali nasi dzielni dzielnicowi w dwuosobowym patrolu. Panów Elanowców coś poróżniło i jeden pan z nożem wszystko zepsuł.



I to zapewne właśnie oni zepsuli mi weekend. Patrole na mieście w pełnym umundurowaniu, bastardownie z kratkami w oknach, reakcja na każdy najmniejszy donos o złamaniu ciszy nocnej sprawiły, że miasto wymarło o trzeciej nad ranem - tak mi przynajmniej donosili życzliwi klubowicze, których piątkowe pragnienie rzuciło w różne części Starówki. Na szczęście panowie policjanci, którzy nas w piątek spotkali, nie okazali się nadgorliwi i z nudów nie spisali synów marnotrawnych powracających na wierne łono Zeza. Bo Zez był też wierny. Czekał.

Pamiętam kiedyś jedną dość groźną sytuację, która wydarzyła się na Ducha św. To było w Jazzgodzie – lokalu, który nigdy nic nie miał wspólnego z jazzem.

Niepotrzebne słowo, krzywe spojrzenie, niebezpieczny gest, grupka pijanych licealistów. Uczniowie ze znawstwem ortopedów wyłamywali sobie palce ze stawów, ktoś zapobiegliwie uzbroił się w solidną szklaną popielniczkę, ktoś ze wściekłości porwał na sobie koszulkę. Tak zagrzani do boju panowie, a było ich chyba ze dwudziestu, wystąpili mnie i mojej dziewczynie, Niespecjalnie byliśmy przygotowani na odparcie zamieszek, więc raczej przeważał wśród nas duch ekumenii.

Wyszliśmy z Jazzgodu. Lecz co to? Szyki nieprzyjaciół, zamiast zawiązać się nad nami w ostatecznym okrążeniu, zaczęły topnieć. Między stojących przed Jazzgodem licealistów wkradł się niezrozumiały defetyzm – kilku ukryło się od razu w lokalu, gdy się okazało, że wcale nie palimy się do zadymy; inni w tym czasie zaczęli uspokajać tych najbardziej agresywnych – z dala od nas trzymali faceta w porwanej koszulce i kolesia usiłującego w nas cisnąć popielniczką. Podeszła do nas grupa rozjemców.

- Lepiej idźcie, tamci są pojebani. Kaja i Andżela się obrażą.
- A którzy to? – w tym momencie mogłaby to być opowieść o braku komunikacji między pokoleniami, ale wątku nie ciągnęliśmy.
- Urodziny mają. Wszyscy wyszli. Zostały same.

Przekonali nas całkowicie do swoich racji. W tłumie doszło znów do przetasowań. Zauważyliśmy, że ci, którzy do niedawna z nami negocjowali, teraz aż wiją się, aby nam wpierdolić. Podchodzi do nas chłopak w porwanej koszulce.

- Kurwa, idźcie stąd. Po coście to w ogóle zaczynali? Takie z was kozaki?
- Myśmy nic nie zaczynali.
- Nieważne, kto zaczynał. Idźcie już. Tamci się na was szykują.

Koleś z popielniczką w ręku, która powinna znaleźć się w mojej twarzy, właśnie z całych sił powstrzymywał tego, który przed chwilą uczulał nas na okoliczność wspólnych urodzin Kai i Andżeli. Zostawiliśmy licealistów z ich nierozwiązanymi problemami.


Po każdym swoim wyjściu będę uaktualniał ranking knajp, w który kulturalnie można się sponiewierać. Oto moja lista przebojów:
1. Zezowate Szczęście – wspaniałe tradycje. Nigdy nie zawodzi.
2. Kontrapunkt – miejsce stosunkowo młode. Mamy wielu wspólnych znajomych.
3. Grota – klasa.
4. Tratwa – klasa.
5. Hipisówka – trudno w to uwierzyć, ale polubiłem karaoke. Może kiedyś polubię imprezy w japońskim stylu, krawaty wiązane na czole, hordy niebieskich kamikaze i pokrzykiwanie: „oio” przy każdym toaście.

1 komentarz:

  1. Tak jest: "Zezowate" było, jest i będzie numerem jeden!
    A.M.

    OdpowiedzUsuń