Będę tam czytał wiersze. Oczywiście swoje, więc nie będzie tam nic o lasach deszczowych, rabunkowej gospodarce i diecie wegetariańskiej. Kiedyś pisałem teksty szkalujące linie odżywek do włosów Vidal Sasoon i ten etap mam daleko za sobą. Toruń wydaje się zbyt dionizyjskim miastem, aby tracić w nim czas na amatorską politykę.
Aby trochę Was zmylić wklejam spory dość kawałek prozy. Tradycyjnie zaznaczam, że poniższy tekst jest całkowicie fikcyjny.
4.
Do Milesa wkroczyły za nami dziewczęta. Różne. Niektóre zachowywały się jak grupis. Takie literackie. Najpierw umawiały się z sekretarzami redakcji, szefami kolejnych działów, by solidnie wspinać się po nich po naszych Jaggerów, McCartneyów, Osbourne’ów, Tylerów. Zdarzały się nawet na tyle bezczelne, że proponowały seks za miejsce na łamach. Najpierw czytaliśmy, potem odmawialiśmy. Takie były zasady.
Kolejny typ grupis? Obiecywaczki. Przypadek sprawił, że ich rodzice byli wysoko postawieni w różnych miejskich hierarchiach, których łaskawość zwiastuje nam rychłe państwowe dotacje, zastrzyk gotówki od przedsiębiorców, inwestora z prawdziwego zdarzenia i sponsora filantropa. Oczywiście nic z tego nie wychodziło. Laska musiała odejść i wraz z nią przepadały wszelkie rysujące się mgliście plany.
Są też stażystki. Te za referencje i wpis do indeksu, bo gdzieś podobno na jakimś tajemnym kierunku studiów potrzebne są praktyki dziennikarskie - gotowe są zrobić wszystko. Najgorsze są takie, które rzeczywiście podejrzewają pisma literackie o tradycyjną pracę redakcyjną. Poczuć żywioł dziennikarstwa w kwartalniku? Odbierać faksy, wysyłać faksy, odbierać maile, drukować dokumenty prezesowi stowarzyszenia, redaktorom działów i sekretarzowi, parzyć kawę naczelnemu? Nikt nie potrzebował u nas Zofii Hertz.
I dziewczęta, które są poezją. Rozmarzone. Ciche. Największy spokój odnajdują w intymnym akcie lektury. Uwielbiają długie spacery, poranną mgłę, zachód słońca nad wodą. Miasta szczerze nienawidzą i techniką szczerze się brzydzą, choć założyły sobie bloga, kontrbloga i bloga komentujące dwa blogi. Piszą wiersze. O miłości, samotności, zagubieniu. Nienawidzą świata, nienawidzą innych, kochają bliskość, naturę, święty spokój.
Wierzą, że wiersz biały jest rzeczywiście niejednoznaczny, a przerzutnia to wspaniały środek stylistyczny. Na spotkania poetyckie przychodzą z poezjami Poświatowskiej we włosach i chłoną zewsząd martwe stylistyki. A gdy zaczynają eksperymentować z interpunkcją, przecinki, kropki, myślniki, nawiasy i wielokropki tworzą za nich całą dramaturgię wiersza. Wierzą też w istnienie intuicyjnej interpunkcji i nawet lata polonistyki nie dają z nich wyplenić tego zgubnego zabobonu. Biedne smutne dziewczęta, które wybrały studia filologiczne, tylko dlatego że miały sympatyczną panią od polskiego. Które czeka smutny los zagubionych polonistek wierzących w dawne mitologie.
Wydawaliśmy się dla nich półbogami i arbitrami literackiej elegancji. Nieśmiało wysyłały nam maile. Na naszych ważnych oficjalnych spotkaniach nie śmiały usiąść w krzesłach i wolały wybrać miejsca pod ścianą. Ich rozszerzające się u dołu nogawki, odsłaniały długie seksowne glany, grube seksowne pończochy, wojskowe plecaki z fragmentem naszywki po Nirvanie, startym cytatem z The Doors i śladem po wyrwanej pacyfie.
Niektóre smutne dziewczęta postanowiły jednak dorosnąć. To chyba studniówka je zmieniała - wreszcie zdecydowały się na spódnice i buty na lekkim obcasie. Najpiękniejsze były poetki, który na spotkanie przyszły w letnich sukienkach, choć to nie był najcieplejszy miesiąc. Nadal tak smutne, że nie widziały w depilacji żadnego sensu. Tak smutne, że nienawidziły swojego ciała.
Smutne dziewczęta niekiedy je otwierają. Nie podejrzewały, że są tak oczywiste, że pod skórą jednak płynie krew, że żyły nie są tylko sinym rysunkiem na dłoniach. Bezwzględnie planują swoją śmierć. To jako jedno jest pewne, więc trzeba to zorganizować. Utonie i żadna wodoodporna maskara jej nie pomoże. List w koszuli lekko uwiera w pierś. Pisała piórem. Specjalnie. Tylko jedno zdanie długopisem. „Nie daliście mi ani jednego powodu, bym została”. Na moście zobaczy wszystko lepiej. Ma dziesięć lat. Nożem wymierza odległość między żebrami. Albo później. Żyletki ojca leżą nieco wyżej niż sięga jej wzrok. Winą za pierwsze sprucie skóry obarczy kota. Wiatr strąci z niej ostatnie słowa, ubierze w szelesty, pofałduje rzekę. Długie, przetłuszczone włosy splączą się w locie w warkocz. Spopieleją w pamięci surowe twarze bliskich. Dziecko w niej pokryje zamsz.
Te mocno efemeryczne postaci tylko czekają, aby wręczyć ci zwitek z wierszami. Nie możesz się wykręcić. Zapchają ci skrzynkę na listy, zaspamują konto, zarzucą ciebie mrowiem lirycznych i słodkich esemesów. Zawsze trzeba je spławiać, ale kulturalnie. Wymigać się brakiem czasu, nerwicą, depresją. Muszą być w pobliżu, bo niekiedy odnosisz wrażenie, że tylko te dziewczęta czytają dziś prasę literacką, naprawdę ją przeżywają, poszukując ukrytych sensów i kodów na każdej stronie.
Józka nauczyliśmy, że nie wolno ich ruszać.
- Za duża odpowiedzialność - tłumaczyliśmy mu z Filipem. - Taką znajomość należy zerwać jednym drastycznym aktem. Powiedz wprost: „W tych wierszach jest zło”.
Tylko Paweł Performer, który zawsze pojawiał się na kulturalnych spędach, nie miał żadnych skrupułów w rżnięciu smutnych dziewcząt. My nie chcieliśmy zaistnieć jako pierwsi mężczyźni w ich nieodmiennie smutnych i dramatycznych biografiach.
Filip usiadł z panią Gotyk Na Dotyk. Nie należała do bandy nieszczęśliwych poetek. Słuchała muzyki mrocznej jak ciężkie molowe akordy Haendla. Jedyne, co w jej sylwetce było starannego, to makijaż. Musiał być mocny nie ze względu na upiorną stylistykę, ale dlatego że jej były chłopak wyszedł na przepustkę z zet-ka i nie przepuścił okazji, żeby ją przelecieć, a później nieco obić. Gotyk Na Dotyk, to co się dało, zamieniła tego dnia w elementy mrocznego dressingu, resztę musiała zakryć. Gdy w parnym Milesie część makijażu zostawiła na bluzie Filipa, przypominała gotycką pandę, która jak wiadomo, jedno oko ma przyciemnione.
Ja się zająłem smutnym dziewczęciem w letniej sukience. Marcelina. Słodkie imię. Gdy kiedyś wszedłem na czat z nickiem „Marcysia21”, zawiesił mi się komputer - tylu zgłosiło się absztyfikantów.
Na wstępie musiałem przeczytać: „za mało słów / by ubrać w nie uczucia /za dużo egoizmu / by przestać kochać / za mało odwagi / by skończyć / przywiązana do skały / kamiennym łańcuchem / kochać albo być kochaną / wybrałam / wątroba zawsze odrasta”. Nic nie powiedziałem. Rozlewałem wódkę, mimo że trzymałem kieliszek w palcach obu dłoni. Była przerażona. Tylko banał do niej przemawiał.
Marcysia była uroczą słuchaczką. Po kilku wódkach postanowiłem złamać zasady i rozpocząć grę, która zarzuci miłosne sidła na biedne smutne dziewczę. Do uwiedzenia takiego obiektu nie trzeba się wiele wysilać. Potrzeba jedynie cofnąć się mentalnie do wieków, kiedy podniecało się każdym wierszem, kiedy nie można było zasnąć w nocy, bo widziało się wspaniałe poetyckie frazy.
Do gry z pretensjonalną poetką potrzeba: wódki (choć to nie najważniejszy składnik), cytatów z wielkiej literatury, prostych obserwacji, które udowodnią niewiaście, że jesteście z tej samej poetyckiej glin ulepieni, no i jeszcze pomieszania uzasadnionej pychy z kompleksami, bo swój niezatarty wizerunek trzeba lekko spatynić. Wódkę pijesz szybko i na ogół sam, aby pokazać, że nie ma dla ciebie ratunku. To działa. Tak samo jak powtarzanie z bólem: „Jestem złym człowiekiem i będę się smażył w piekle”. Dziewczyna zaprotestuje i przekona ciebie, że w istocie jesteś dobry. Gdy odnajdzie w sobie macierzyństwo - ten piękny instynkt, który nakazał jej niegdyś co wieczór układać do snu lale w ich maleńkim lalkowym łóżeczku w maleńkim lalkowym świecie - wygrałeś. Ona się tobą zaopiekuje, wytrze pot z czoła, obmyje i opatrzy wszystkie rany, zaprowadzi do spokojnego domu. A tam w zupełnej ciszy, w której duch unosi się ponad powierzchnią prześcieradeł, nada ci nazwę i oswoi jako swoje kolejne łaszące się do świata zwierzę.
Aby mój wizerunek osłabić, przyznałem się do kilku grafomańskich wierszy. Podejrzewałem, że oto spod moich palców wychodzi coś doskonalszego ode mnie, że literatura przybliża mnie do Boga. Odkrywałem ciemne karty: zdarzało mi się rzucać pisanie, pisać na zamówienie teksty, które nie były zgodne z moim sumieniem. Zdarzało mi się recenzować dobre książki, ale z zemsty i zazdrości próbowałem je ośmieszyć. Zdarzało mi się lekko zmienić cudzą metaforę i wykorzystać jako swoją - brzydziłem się swojego złodziejstwa, ale zauważyłem, że ktoś, tworząc tę metaforę, próbowałem odebrać mi część siebie, więc postanowiłem ją jednak zostawić przy sobie.
- Wiesz, poeci nie lubią rozmawiać o poezji - powiedziałem.
- Dlaczego?
- Ich światy się nienawidzą i wzajemnie zwalczają. Po co komu zdradzać swoje tajemnice?
- W sumie racja.
Uwierzyła. Na szczęście mogłem od razu wdrożyć swój plan pt. „Sława i Chwała”. Przy moim stoliku pojawił się Pan Ryszard - miejscowy mecenas kultury. Właściciel skupu metali kolorowych i stoiska z używanymi samochodami na giełdzie. Generalnie był strasznym burakiem, ale gdy gwałtownie się wzbogacił, zauważył, że dla higieny psychicznej powinien zmienić towarzystwo. Wcześniej zadawał się z potentatami w skupie złomu i mechanikami samochodowymi. Żona kazała mu sponsorować miejscowy teatr i galerię, a od czasu do czasu zaszczycać swoją osobą premiery, wernisaże i finisaże. Nie odróżniłby gwaszy od akwareli, ale artyści, których hojnie dotował, byli wobec niego zawsze wyrozumiali. Coraz częściej pojawiał się także w artystowskich klubach.
Tym razem pogratulował mi dobrych wierszy o życiu i postawił nam z Marcysią po drogim drinku. Wręczył mi też wizytówkę i kazał do siebie dzwonić w tygodniu, by umówić się na małego - jak to się po robotniczemu wyraził - grzdylika w jego posiadłości pod miastem, której strzegą trzy dobermany i stado maszkar z włoskiego marmuru.
Marcysia nie wiedziała, kim jest ten pan, ale wytłumaczyłem jej, że miała do czynienia z zacnym toruńskim mężem. Zanim skończyłem opowiadać o wielkim mecenasie miejscowej kultury, przy naszym stoliku pojawiła się poetka feministyczna w dredach, które przypominały sfilcowane wkładki do butów.
Jej pełne pasji i zaangażowania teksty zamieszczały pisma „Wiedźma”, „Zadra” i „Zdzira”. Była tu tylko po to, aby wzbudzić w nas wyrzuty sumienia.
- I jak? Może być? - usiłowałem wyprzedzić uderzenie.
- Dlaczego na tym spotkaniu nie czytała ani jedna poetka? - zabuczała głosem wystylizowanym na męski sabłufer.
W Marcysi to pytanie również obudziło bunt.
- No właśnie, dlaczego?
- Zaprosiliśmy tylko tych autorów, którzy nam się podobali, i zupełnie nie myśleliśmy o zachowaniu parytetów. Obiecujemy poprawę - ślubowałem.
Feministka rzuciła grymas i wyszła z Milesa, przekonana o ideologicznej wyższości. Była całkiem ładną laską. Jedyną jej wadą był Grymas. Są całkiem ładne dziewczyny, których twarz raz na jakiś czas coś wykrzywia, przekreśla usta, rysuje policzki, zapada oczy, pogłębia bruzdy na czole.
Feministka była naszym wielkim wyrzutem sumienia - proponowaliśmy jej przestrzeń na łamach, ale ona bez przerwy przypominała, jak wielkimi gnojkami jesteśmy. Że w sumie na piśmie wierzymy w najświętsze prawdy feminizmu, ale w rzeczywistości zupełnie ich nie realizujemy. Miała rację.
Próbowaliśmy ją obrócić w żart. Opowiadaliśmy, że kiedyś była normalna, zadawała się z facetami, a teraz w zasadzie to taka nibylesba. Miała miłego narzeczonego. Kulturalnego, eleganckiego. No ale ta jego elegancja dla niej się źle skończyła. Jej mężczyzna odebrał staranne toruńskie wychowanie. W kościele na dłoni podawał jej wodę święconą. Nie jadł, zanim ona nie podniosła pierwszego kęsa do ust. Wstawał pierwszy od stołu tylko po to, aby założyć jej płaszcz. Przepuszczał ją w drzwiach, pierwszy wychodził z samochodu, by ją wypuścić.
Pewnego dnia wracali do mieszkania. I on, żeby być uprzejmy, otworzył jej drzwi i puścił ją przodem. I bam! Jakiś typ przywalił jej pałką prosto w zęby i dał w długą. Koleś chciał być tylko przyjemny, a zostawił laskę bez zębów. Teraz feministka wznosi toasty, aby facetom chujki odpadły.
Nie chciałem, by rozmowa z Marcysią zeszła na poetkę feministyczną i jej radykalne społeczne wierzenia. Młoda poetka wyglądała na zdrową tradycjonalistkę, która marzy o małych bobaskach z przystojnym inteligentnym katolikiem.
A tymczasem barman Marek chciał w Milesie osłodzić atmosferę i postanowił włączyć „Wish You Were Here” Pink Floyd.
Generalnie to nawet dobrze, że nikt szczególnie się nie wsłuchiwał w słowa, bo pomiędzy stolikami rozpoczęły się tańce. W końcu to piosenka o kimś, kto jest stanowczo zbyt daleko stąd. Mój sekretny plan uwiedzenia Marcysi wchodził w decydującą fazę.
- Może zatańczymy?
- Owszem.
- To całkiem miłe uczucie wziąć kogoś za rękę, kogo się za rękę nigdy nie trzymało. Wcześniej gdybym ciebie dotknął, na pewno byś się obraziła - zauważyłem, a ona się tylko uśmiechnęła. Weszliśmy na parkiet, a ja niczym napalony gimnazjalista zacząłem przesuwać po niej dłonie niżej i niżej.
- To poeci tańczą?
- Tylko wolne.
Najmocniejsze relacje buduje niezobowiązująca rozmowa w tańcu.
- Wiesz, co ta za kawałek?
- Nie wiem, ale znam to skądś.
- Dobra, a co ci przychodzi do głowy?
- Może Queen?
- No nie, masz jeszcze dwa strzały.
- Nie wiem, poddaję się.
- Pink Floyd.
- A wiem, to taki murzyn.
Zmieniłem temat rozmowy. Na poezję. Od razu znalazła niefilologiczny argument za prozą.
- Mama powiedziała mi, żebym nie zadawała się z poetami - uśmiechała się zagadkowo.
- Mądra kobieta.
Kłopotliwe milczenie.
- Wiesz, że tańcząc, kręcimy się zwykle z lewa na prawo? Zgodnie ze wskazówkami zegara? - zacząłem.
- Dlaczego?
- Nie wiem. Spróbujmy potańczyć w innym kierunku.
- Jakby się pływało pod prąd - zauważyła poetycko Marcysia.
- Dziwne, prawda? Taniec to wyjątkowe spotkanie ciał. Niby nie jest erotyczny, ale dotykamy się, prawda? Gdybyśmy rozmawiali przy stoliku, pewnie dałabyś mi w pysk, gdybym ciebie tak objął.
- No nie wiem - jej kokieteryjne wahanie było dla mnie sygnałem do ataku.
- A tak widzisz, pozwalasz mi się dotknąć. Ale to taniec, on nie ma aż takiego znaczenia. W tańcu dotykamy się nieszkodliwie. Bo się na to umawiamy. Widzisz, starczy muzyczka i można dotrzeć w miejsca, których nigdy nie mógłbyś poznać poza tańcem.
Gdy usiedliśmy, opowiedziałem jej o pewnym taktycznym posunięciu cezarów. Obniżało mocno morale legionistów, ale było bardzo skuteczne przy oblężeniach.
- O, nie widziałem tego zegarka - urwałem anegdotę.
- Bo go nigdy przy tobie nie miałam.
- Mogę zobaczyć z bliska?
Zdjęła zegarek. Odruchowo podniosłem go do swojej twarzy. Pachniał jej potem, takim maślanym i lekkim jak u niemowlaka.
- Tylko uczulam, że na spodniej części jest plaster - powiedziała. - Mam alergię na metale nieszlachetne i zakryłam metal plastrem, żeby nie dotykał za bardzo skóry.
- Moja matka też tak zalepia. Podobno mniej uczula.
- No pewnie tak. Zaraz zdejmę plaster, jest już brudny.
- To na pewno nie jest tytan?
- Nie, dlatego mam uczulenie.
Trzymając jej zegarek, kontynuowałem opowieść o rzymskiej taktyce. Cezar w czasie oblężenia wrogich grodów kierował do machin swoich najlepszych legionistów. Gdy natarcie zaczynało słabnąć, kazał centurionom podpalać machiny, żeby żołnierze wybierali szansę na przeżycie na palisadach, a nie w rozsypujących się od żaru urządzeniach. Nie mogli się odwrócić.
- Tutaj też nie ma odwrotu - wrzuciłem jej nieszlachetny zegarek wprost do jej piwa.
Marcysia zachowała się jak Captain Obvious:
- Mój zegarek!
- Widzisz, nie masz odwrotu. Dopóki nie wypijesz piwa, nie wyjdziesz.
Najpierw próbowała zegarek wyciągnąć ręką. Zwężona szklanka karlsberga nie chciała jej wpuścić. Marcysia piła, gdy zegarek na chwilę się wynurzał, chciała go przytrzymać językiem. Nic z tego nie wyszło. Musiała wypić.
- Jesteś dla mnie taki niedobry, a ja przygotowałam dla ciebie niespodziankę - powiedziała już nieco wstawiona, wyciągając z torebki moją książkę.
Nie wiem, jak udało się jej dostać mój debiut sprzed miliona lat. Marcysia zażądała dedykacji. W sumie dziś upada zwyczaj podpisywania książek. Zaraz po debiucie chciałem, aby każdy czytelnik dostał wyjątkowy wpis. Szybko pojawiło się zmęczenie konwencją. Najlepszą dedykację dałem po wieczorze autorskim w Płocku, kiedy w towarzystwie przewodniczki przyszła po podpis niewidoma. Kazała, bym napisał jej coś wyjątkowego. Na drugi dzień przewodniczka jest przeczytała proste: „Czytelnikowi autor”.
Marcysi wpisałem się równie prosto: „Andrzej Stasiuk”.
- Co? - rozczarowała się poetka.
- No tak, tak. Piszę czasami pod pseudonimem.
Zabrała mi długopis i zaczęła coś kreślić pod dedykacją. Podała mi książkę.
„Napisz coś od siebie”.
„Cze! Skąd stukasz? Ile latek?”
„Coś poważnego”
„Nie chce mi się pisać. Ty napisz”
„Ale co?”
„Coś miłego o mnie”.
„Jesteś dobrym poetą”.
„Też coś napiszę, ale pewnie się obrazisz”.
„Napisz proszę”.
„Czy mogę ciebie pocałować?”
Marcysia spojrzała na mnie i powiedziała:
- Dobra.
Gdy już ten element spotkania mieliśmy za sobą, postanowiłem zainwestować w kolejne drinki.
Przy barze zaczepił mnie Filip, czule powstrzymujący przed pijackim upadkiem Gotycką Pandę.
- Co ty odpierdalasz, to jakieś dziecko - mówił wkurwiony.
- Jest na pierwszym roku studiów.
- Dzieciak jeszcze. Nie tak się umawialiśmy.
- Zajmij się lepiej tym ostrogotem...
- To bardzo nieszczęśliwa dziewczyna.
- Jakby co idź do niej, do ostrogota.
- Kurwa, ty jakiś niepoważny jesteś.
- Klucz ci zostawię na wszelki wypadek. Ale idź do niej, dobra?
- Robisz wielki błąd. Wiesz, czym to grozi?
- Najwyżej napisze jakiś ultrasmutny wiersz i wymieni wszystkie swoje uczucia: ból, niedowierzanie, tęsknota...
- Weź, spierdalaj.
- Niesprawiedliwość. Bycie oszukanym.
- Baw się dobrze, beze mnie.
Co też uczyniłem.
- O czym rozmawialiście? - zapytała Marcysia, gdy przyniosłem drinki.
- O tobie.
Nie uwierzyła. Marcysia powoli odchodziła. Najpierw odezwało się sumienie.
- Dlaczego to zrobiłeś - pytała. - Czy było warto? Czy zrobiłeś to tylko dlatego, że piłeś? Dlaczego to zrobiłeś? Czy będę twoim wyrzutem sumienia? Dlaczego będę twoim wyrzutem sumienia?
- Spokojnie. Kiedyś jakiś Maras, Daro, Jaras, Macias wyleczy ciebie z tych wszystkich myśli. Ze mnie już nic nie będzie.
Marcysia nie przestała mówić. O tak mówiła, właśnie tak:
Co ja tu robię? Należałam do grupy oazowej. Oaza Nowego Życia, drugi stopień animacji. Działałam w samorządzie szkolnym. Mój ojciec był radnym, matką urzędniczką w miejskiej zieleni. Co ja tutaj robię? U siebie miałam stypendium, dostałam nagrodę za naukę od burmistrza. Do egzaminów wstępnych uczył mnie profesor z uniwersytetu we Wrocławiu. Co ja tu robię? Nie poznaję siebie. Byłam jednym z Ośmiu Wspaniałych. Należałam do zastępu ZHR-u. Pomagałam niepełnosprawnej córce sąsiadów z Caritasu. Taka inteligentna dziewczynka. Byłam za to na promie do Sztokholmu w nagrodę. Śpiewałam w chórze szkolnym. Uczyłam się klarnetu. Czytam nuty. Boże, ja znam nuty. Nie chcę zajść w ciążę. Nie piję. Palę rzadko, tylko jak wypiję.
Pod koniec imprezy została tylko garstka wiernych fanów. Nawet nasze wypasione imprezowe identyfikatory nikogo nie przekonywały o tej porze. Trzeba było się zwijać. Moja pani dotarła do sensów ostatecznych. Nie zamierzałem jej odprowadzać do akademika i wykłócać się z portierką o nocleg. Jak zwykle w takich sytuacjach musiał znaleźć się ćwok, który traktuje swoje koleżanki jak siostry.
- Jak siostrę zranisz, to ciebie, skurwysynu, Łukasz Zaniewski załatwi. Znajdzie ciebie i weźmie załatwi - przemówił grubasek w wojskowej koszuli wpuszczonej w spodnie spięte grubą klamrą.
Na rękawie miał znak jakichś tajnych niemieckich specsłużb, a na nogach niezapięte wojskowe buty. Ci ludzie zdrowo zapracowali sobie na kategorię D, brzydzą się wojną, ale doskonale wiedzą, czym jest FLAK i UH-60, znają kolejne fazy lotu rakiety Cruise i wszystkie szlaki przegrupowań nazistowskiej Armii Północ.
Był zupełnie niegroźny.
- Kto to, do kurwy nędzy, jest ten Zaniewski? - zareagowałem przytomnie.
- To on - zauważyła pijana poetka.
- A co ty, kurwa, urwałeś się z filmu z Robertem de Niro? Kurwa, cezarem jesteś albo gangsterem, żeby mówić w trzeciej osobie?
- Ty kurwiarzu pierdolony - grubasek zaczął machać rękami.
Tak zachowują się na ogół ci, którzy przed bójką szukają osoby, która odciągnie ich od bójki.
Miał szczęście.
- Łuki, uspokój się. On jest ze mną - poetka zasłoniła mnie.
Niepotrzebnie.
- Co ty mi tu insynuujesz, że zadaję się z kurwami? Dziwkę ze swojej koleżanki robisz?
- Zaraz ci zajebię - znów zamachał rękami.
- Groził mi - mówiłem do niej jak Robert de Niro. - Słyszałaś? Groził. Mnie. To co, do lasu mnie wywieziesz?
Grubasek zamachał rękami. Poetka coś mu szepnęła na ucho i wyszliśmy. To był jej funfel - tak powiedziała - z Włocławka. Nie wiedziałem, że w tamtych stronach panuje zwyczaj mówienia o sobie jako o obcym. Może w ten sposób manifestuje się duma mieszkańców antycznej stolicy Kujawiaków? Chyba nie. Nie znam ani jednego mieszkańca Włocławka, który byłby dumny z tego powodu, że tam żyje.
Wyszliśmy. Poetka dokądś mnie ciągnęła. Niebezpiecznie zbliżyliśmy się do kościoła akademickiego. Pretensjonalne dziewczęta lubią magię takich miejsc. Bałem się, że czeka mnie jakiś zaimprowizowany sakrament. Marcysia przyprowadziła mnie jednak do wmurowanej w świątynię tablicy upamiętniającej rozpędzenie solidarnościowej manifestacji w 1982 roku. Wokół ktoś rozkopał kilka wiązanek i rozbił znicze. Ona tego oczywiście nie zauważyła, podeszła do aranżacji, aby zobaczyć napis i westchnęła pijacko:
- 1982. Nie było mnie jeszcze wtedy na świecie.
Nie wiedziałem, co w ten sposób mi chciała przekazać, ale po tym wyznaniu czuła się lżej, bo bez trudu dała się zaciągnąć do sklepu, gdzie bez żenady przy niej rzekłem do kasjerki: „Trzy lechy i kondomy”. Żeby nie było wątpliwości, zastrzegłem poetce, że piwa są dla mnie, a kondomami się podzielimy.
Możliwe, że popełniłem błąd. Marcysia rok później rzuciła studia polonistyczne i poszła do prywatnej szkoły, aby nauczyła ją, jak zarządzać korporacją. Podobno pozbyła się płyt Grechuty, Starego Dobrego Małżeństwa i Czyżykiewicza, poezje w zeszytach z kotkami wyniosła do piwnicy, a we wszystkie wolne miejsce na półkach powkładały chujowe maskotki. Zaczęła też chodzić do modnych klubów i słuchać techno.
Bardzo źle. Widziałem dziewczyny, które wchodziły w ciężki skandynawski black metal, radykalny hardcore ze Wschodniego Wybrzeża, pulsujące od basu brzmienia z zachodniego Kingston; widziałem takie, którym amfetamina zimą pomieszała noc z dniem, którym heroina nakazała zerwać skórę z głowy; ale nie widziałem dziewczyny, która weszłaby w disco i wyszła z niego cała. To gówno zmienia osobowość i dla wszystkich, co w nie wchodzą, nie ma przed tym żadnego ratunku.
Nieodmiennie dramatyczne i smutne oczy tego dziewczęcia przed drzwiami mojego domu. Marcysia zawsze już we mnie pozostanie pijana, bezczelnie wpatrująca się wprost we wschodzące słońce. W tamtej krótkiej chwili coś - może przeczucie zbliżającej się ale jeszcze nierozpoznanej klęski - ostatecznie przeuroczyło jej twarz.