Nie jeden, nie dwa, nie trzy, a już nigdy cztery. Tyle esemesów na pewno nie wyślę na Tomasza Cebo, gdy w sobotę o godz. 20 w Polsacie będzie walczył o finał „Must Be the Music”. Wyślę od razu pięć - z nadzieją, że kiedyś mi uroczyście wręczy obraz ze swojego cyklu olejów na koszulkach Big Stara. Obiecał mi to przed stu laty, ale obraz gdzieś się zawieruszył.
Cebo – multiwokalista i malarz po poznańskiej ASP - dzięki polsatowemu show stał się gwiazdą internetu, który sławą próbuje dorównać Cyganowi, który publicznie rzucił pracę polegającą na maszerowaniu z dyktą po Starówce. Szef eNeRDe nie jest wprawdzie elektrykiem wysokich napięć, którego wymęczyło dość jednostajne starówkowe życie towarzyskie, ale na popularność w pełni zasługuje. Nie mam wątpliwości, że większość ze 100 tys. zł nagrody zainwestuje w swoje eNeRDe.
Poznałem go w CWC, kiedy siedział przy stoliku z jakimiś całkowicie spalonymi nudziarzami, z których jeden mówił o tym, co się znajdzie w jego programie kulinarnym, ale sprawę zainteresowania stacji telewizyjnej tym kontentem zostawił sobie na później. Nikt wtedy nie traktował Cebo poważnie. Przypominał trochę gościa z innej planety: wyglądał jak pomieszanie Owsiaka z Morrisseyem i opowiadał jakieś dziwy, jak to w Poznaniu przygotował wystawę fotografii zrobionych przez koty – na dnie kuwet położył jakiś materiał światłoczuły i koty w oczywistych okolicznościach go naświetlały.
Później został szefem eNeRDe i dalsza jego biografia jest już znana - wyhodował sobie stadko prawdziwych hejterów, świrów i pokomplikowanych dziewcząt, które powstrzymywały go od wyjścia z klubu, zakładając fachowe dźwignie nogami na jego nogach. Niemal od początku śledziłem jego sceniczną karierę, która najpełniej objawiała się tym, że Cebo chodził od klubu do klubu z własnym mikrofonem i beztrosko podłączał się do wzmacniaczy, a w tym czasie zespół podejrzewał, że między nich wchodzi jakiś zagibiony techniczny, bo mu coś w uchu sprzęgało. Zaczynał od amtotematycznych pieśni o mikrofonie, później wyewoluował, w czym pomogli mu Łukasz Milewski i Dagmara Pochyła, z którymi założył Every Day Lincz.
Wielu opowiadało, że Cebo popełnia artystyczne samobójstwo, idąc na układ z siedmiogłową hydrą Polsatu. Jego występ w tym programie jest w istocie aktem samobójstwa – Cebo dostał pięć minut w prime time i chce je maksymalnie wykorzystać na reklamę swoich toruńskich działań. Reszta tak naprawdę nie ma znaczenia. Zapewne nie liczył, że wyjdzie poza krąg kandydatów do transmisji, ale rozbił pulę – jego występ, w którym dał popis pasji i wielkiego talentu, zagwarantował mu paniczną popularność. Dzięki niemu w Polsacie znalazło się miejsce na eksperymenty muzyczne.
Pamiętam, jak podobne sukcesy odnosił w Polsacie w „Idolu” Sławek Uniatowski. Ciężko uwierzyć, ale tego faceta znam już 12 lat. Poznałem go, gdy przyszedł na próbę zespołu bluesowego SB 5, w którym na basie grał mój brat Wojtek. Nie zagrzał długo miejsca w tym składzie, bo miał niezwykły talent do rozbijania prób. 15-letni dzieciak popisywał się elektronicznymi efektami swojego weselnego parapetu – gdy panowie wspinali się po kolejnej trzyakordowej bluesowej frazie, on zauważał, że jednak ten schemat muzyczny daje niewielki potencjał interpretacyjny, dlatego dodawał zwykle trochę oklasków, melancholijny deszczyk, burze i garść efektów z s-f. Chłopaki wyrzucili go z zespołu. Później na jego drodze twórczej stanął progrockowy projekt z Inowrocławia, ale stamtąd wyleciał jeszcze szybciej, bo muzycy uznali, że nie potrzeba im wokalisty bez głosu.
Młody, jak go wszyscy wówczas nazywali, był wtedy jeszcze za młody i musiał się po prostu artystycznie i życiowo wyszumieć. Powrócił po roku albo dwóch jako zwycięzca karaoke. Rozsmakował się tak w tym podłym knajpianym gatunku, że niemal codziennie gościł w klubie o bezpretensjonalnej nazwie Miles, w którym z pamięci na rozstrojonym pianinie z kilkoma głuchymi klawiszami grał covery Queen i Tears For Fears.
Jego przygoda w „Idolu” zaczęła się dość fatalnie, gdy z fatalną fryzurą i w fatalnych lustrzankach powiedział jurorom, że grał z Republiką. Powrócił po roku z inną fryzurą i bez okularów a la Cobra i całkowicie rozwalił ten konkurs. Szczególnie zapadło mi w pamięci jego jedno wykonanie. Pamiętam, jak kiedyś o dość późnej porze w Milesie, barman Tomek zapuścił „New York, New York” Sinatry. Zwróciłem Sławkowi uwagę, z jak wielką swobodą śpiewa Frank: tekst podaje w miejscach nieoczywistych, na skraju wypadnięcia z rytmu, i gdy już wydaje się, że opuści święte przestrzenie taktu, z wirtuozerskim luzem do niego wraca. Tak właśnie Sławek wykonał tę piosenkę w „Idolu” - jakby mu nie zależało, jakby zamiast mikrofonu trzymał w dłoni szklaneczkę whisky.
Zajął drugie miejsce i od razu niepotrzebnie związał się kontraktem z mejdżersem. Nagrał ze dwa hity i przeczekał zobowiązania wynikające z umowy, aby grać swoje kawałki. Kibicowałem jego karierze, choć wytwórnia chciała z niego zrobić gwiazdkę dla nastolatek, a Sławek w życiu nie jedno już w tamtym momencie przeżył. Szczerze mówiąc, jego nowy projekt muzyczny zupełnie mi się nie podoba. Przede wszystkim powinien śpiewać po polsku.
Swego czasu napisałem mu jeden tekst, ale nic z tego nie wyszło. Gdy konsultowałem go ze Sławkiem, mój kot Dyplom (syn Jacka Kościuszki i Łukasza Wiese) wyjął z jego butów wkładki i biegał z nimi po całym mieszkaniu – do tej pory myślałem, że całym swoim sercem nienawidzi jedynie wieszaków, odkurzacza, cytryn i poety Michała Tabaczyńskiego, ale nie akcesoriów do obuwia. Cóż, do dziś pozostaję fanem Uniatowskiego, bo wiem, że to niezwykły facet.
Gdybym był błyskotliwszy, to bym tę historię o Cebo, Uniatowskim i Dyplomie Kocie jakoś inteligentnie spuentował. Jako zawodowy dziennikarz wiem, że nieobca jest mi mowa telewizyjnego sprzedawcy garnków z NASA – tej wspaniałej dziennikarskiej konferansjerki z telezakupów. I tak jak na początku tego wpisu powiem: Co nas czeka w sobotę o godz. 20 w Polsacie? Nie wiesz? Wyślij sms o treści Cebo.
Ten swoisty artykuł bardzo przyjemnie się czyta! Sama także jestem fanką obu panów, choć Sławka coś mało ostatnio "słychać",a szkoda. POzdrawiam:)
OdpowiedzUsuńten występ jest tak strasznie słaby że aż mnie w dupie boli
OdpowiedzUsuńzawodowy dziennikarz ;-)
OdpowiedzUsuńPo tytule spodziewać się można było jedynie męskiego rimmingu, a tu taki dowcip na koniec.