czwartek, 30 czerwca 2011

Krwisty kawał współczesnej prozy

„Poezja surowa, poezja czuła, poezja zrozpaczona, intelektualna, haiku, eksperymentalna, klasyczna, prozopoezja i metapoezja, opowiadanie, piosenki z akompaniamentem akustycznym, poezja deklamowana, z określonym celem... Wszelkie typy krótkich form literackich dotyczące jednego tematu: Szacunek dla zwierząt i Ziemi. 17.000 gatunków ginie każdego roku z powodu ambicji człowieka, truje się miliony hektarów ziemi, rzeki i morza, zamienia się w pustynie lasy tropikalne” - tak się reklamuje impreza, która odbędzie się w czwartek o godz. 20 w Domu Muz przy ul. Podmurnej.

Będę tam czytał wiersze. Oczywiście swoje, więc nie będzie tam nic o lasach deszczowych, rabunkowej gospodarce i diecie wegetariańskiej. Kiedyś pisałem teksty szkalujące linie odżywek do włosów Vidal Sasoon i ten etap mam daleko za sobą. Toruń wydaje się zbyt dionizyjskim miastem, aby tracić w nim czas na amatorską politykę.

Aby trochę Was zmylić wklejam spory dość kawałek prozy. Tradycyjnie zaznaczam, że poniższy tekst jest całkowicie fikcyjny.


4.
Do Milesa wkroczyły za nami dziewczęta. Różne. Niektóre zachowywały się jak grupis. Takie literackie. Najpierw umawiały się z sekretarzami redakcji, szefami kolejnych działów, by solidnie wspinać się po nich po naszych Jaggerów, McCartneyów, Osbourne’ów, Tylerów. Zdarzały się nawet na tyle bezczelne, że proponowały seks za miejsce na łamach. Najpierw czytaliśmy, potem odmawialiśmy. Takie były zasady.
Kolejny typ grupis? Obiecywaczki. Przypadek sprawił, że ich rodzice byli wysoko postawieni w różnych miejskich hierarchiach, których łaskawość zwiastuje nam rychłe państwowe dotacje, zastrzyk gotówki od przedsiębiorców, inwestora z prawdziwego zdarzenia i sponsora filantropa. Oczywiście nic z tego nie wychodziło. Laska musiała odejść i wraz z nią przepadały wszelkie rysujące się mgliście plany.
Są też stażystki. Te za referencje i wpis do indeksu, bo gdzieś podobno na jakimś tajemnym kierunku studiów potrzebne są praktyki dziennikarskie - gotowe są zrobić wszystko. Najgorsze są takie, które rzeczywiście podejrzewają pisma literackie o tradycyjną pracę redakcyjną. Poczuć żywioł dziennikarstwa w kwartalniku? Odbierać faksy, wysyłać faksy, odbierać maile, drukować dokumenty prezesowi stowarzyszenia, redaktorom działów i sekretarzowi, parzyć kawę naczelnemu? Nikt nie potrzebował u nas Zofii Hertz.
I dziewczęta, które są poezją. Rozmarzone. Ciche. Największy spokój odnajdują w intymnym akcie lektury. Uwielbiają długie spacery, poranną mgłę, zachód słońca nad wodą. Miasta szczerze nienawidzą i techniką szczerze się brzydzą, choć założyły sobie bloga, kontrbloga i bloga komentujące dwa blogi. Piszą wiersze. O miłości, samotności, zagubieniu. Nienawidzą świata, nienawidzą innych, kochają bliskość, naturę, święty spokój.



Wierzą, że wiersz biały jest rzeczywiście niejednoznaczny, a przerzutnia to wspaniały środek stylistyczny. Na spotkania poetyckie przychodzą z poezjami Poświatowskiej we włosach i chłoną zewsząd martwe stylistyki. A gdy zaczynają eksperymentować z interpunkcją, przecinki, kropki, myślniki, nawiasy i wielokropki tworzą za nich całą dramaturgię wiersza. Wierzą też w istnienie intuicyjnej interpunkcji i nawet lata polonistyki nie dają z nich wyplenić tego zgubnego zabobonu. Biedne smutne dziewczęta, które wybrały studia filologiczne, tylko dlatego że miały sympatyczną panią od polskiego. Które czeka smutny los zagubionych polonistek wierzących w dawne mitologie.
Wydawaliśmy się dla nich półbogami i arbitrami literackiej elegancji. Nieśmiało wysyłały nam maile. Na naszych ważnych oficjalnych spotkaniach nie śmiały usiąść w krzesłach i wolały wybrać miejsca pod ścianą. Ich rozszerzające się u dołu nogawki, odsłaniały długie seksowne glany, grube seksowne pończochy, wojskowe plecaki z fragmentem naszywki po Nirvanie, startym cytatem z The Doors i śladem po wyrwanej pacyfie.
Niektóre smutne dziewczęta postanowiły jednak dorosnąć. To chyba studniówka je zmieniała - wreszcie zdecydowały się na spódnice i buty na lekkim obcasie. Najpiękniejsze były poetki, który na spotkanie przyszły w letnich sukienkach, choć to nie był najcieplejszy miesiąc. Nadal tak smutne, że nie widziały w depilacji żadnego sensu. Tak smutne, że nienawidziły swojego ciała.
Smutne dziewczęta niekiedy je otwierają. Nie podejrzewały, że są tak oczywiste, że pod skórą jednak płynie krew, że żyły nie są tylko sinym rysunkiem na dłoniach. Bezwzględnie planują swoją śmierć. To jako jedno jest pewne, więc trzeba to zorganizować. Utonie i żadna wodoodporna maskara jej nie pomoże. List w koszuli lekko uwiera w pierś. Pisała piórem. Specjalnie. Tylko jedno zdanie długopisem. „Nie daliście mi ani jednego powodu, bym została”. Na moście zobaczy wszystko lepiej. Ma dziesięć lat. Nożem wymierza odległość między żebrami. Albo później. Żyletki ojca leżą nieco wyżej niż sięga jej wzrok. Winą za pierwsze sprucie skóry obarczy kota. Wiatr strąci z niej ostatnie słowa, ubierze w szelesty, pofałduje rzekę. Długie, przetłuszczone włosy splączą się w locie w warkocz. Spopieleją w pamięci surowe twarze bliskich. Dziecko w niej pokryje zamsz.
Te mocno efemeryczne postaci tylko czekają, aby wręczyć ci zwitek z wierszami. Nie możesz się wykręcić. Zapchają ci skrzynkę na listy, zaspamują konto, zarzucą ciebie mrowiem lirycznych i słodkich esemesów. Zawsze trzeba je spławiać, ale kulturalnie. Wymigać się brakiem czasu, nerwicą, depresją. Muszą być w pobliżu, bo niekiedy odnosisz wrażenie, że tylko te dziewczęta czytają dziś prasę literacką, naprawdę ją przeżywają, poszukując ukrytych sensów i kodów na każdej stronie.
Józka nauczyliśmy, że nie wolno ich ruszać.
- Za duża odpowiedzialność - tłumaczyliśmy mu z Filipem. - Taką znajomość należy zerwać jednym drastycznym aktem. Powiedz wprost: „W tych wierszach jest zło”.
Tylko Paweł Performer, który zawsze pojawiał się na kulturalnych spędach, nie miał żadnych skrupułów w rżnięciu smutnych dziewcząt. My nie chcieliśmy zaistnieć jako pierwsi mężczyźni w ich nieodmiennie smutnych i dramatycznych biografiach.
Filip usiadł z panią Gotyk Na Dotyk. Nie należała do bandy nieszczęśliwych poetek. Słuchała muzyki mrocznej jak ciężkie molowe akordy Haendla. Jedyne, co w jej sylwetce było starannego, to makijaż. Musiał być mocny nie ze względu na upiorną stylistykę, ale dlatego że jej były chłopak wyszedł na przepustkę z zet-ka i nie przepuścił okazji, żeby ją przelecieć, a później nieco obić. Gotyk Na Dotyk, to co się dało, zamieniła tego dnia w elementy mrocznego dressingu, resztę musiała zakryć. Gdy w parnym Milesie część makijażu zostawiła na bluzie Filipa, przypominała gotycką pandę, która jak wiadomo, jedno oko ma przyciemnione.
Ja się zająłem smutnym dziewczęciem w letniej sukience. Marcelina. Słodkie imię. Gdy kiedyś wszedłem na czat z nickiem „Marcysia21”, zawiesił mi się komputer - tylu zgłosiło się absztyfikantów.
Na wstępie musiałem przeczytać: „za mało słów / by ubrać w nie uczucia /za dużo egoizmu / by przestać kochać / za mało odwagi / by skończyć / przywiązana do skały / kamiennym łańcuchem / kochać albo być kochaną / wybrałam / wątroba zawsze odrasta”. Nic nie powiedziałem. Rozlewałem wódkę, mimo że trzymałem kieliszek w palcach obu dłoni. Była przerażona. Tylko banał do niej przemawiał.



Marcysia była uroczą słuchaczką. Po kilku wódkach postanowiłem złamać zasady i rozpocząć grę, która zarzuci miłosne sidła na biedne smutne dziewczę. Do uwiedzenia takiego obiektu nie trzeba się wiele wysilać. Potrzeba jedynie cofnąć się mentalnie do wieków, kiedy podniecało się każdym wierszem, kiedy nie można było zasnąć w nocy, bo widziało się wspaniałe poetyckie frazy.
Do gry z pretensjonalną poetką potrzeba: wódki (choć to nie najważniejszy składnik), cytatów z wielkiej literatury, prostych obserwacji, które udowodnią niewiaście, że jesteście z tej samej poetyckiej glin ulepieni, no i jeszcze pomieszania uzasadnionej pychy z kompleksami, bo swój niezatarty wizerunek trzeba lekko spatynić. Wódkę pijesz szybko i na ogół sam, aby pokazać, że nie ma dla ciebie ratunku. To działa. Tak samo jak powtarzanie z bólem: „Jestem złym człowiekiem i będę się smażył w piekle”. Dziewczyna zaprotestuje i przekona ciebie, że w istocie jesteś dobry. Gdy odnajdzie w sobie macierzyństwo - ten piękny instynkt, który nakazał jej niegdyś co wieczór układać do snu lale w ich maleńkim lalkowym łóżeczku w maleńkim lalkowym świecie - wygrałeś. Ona się tobą zaopiekuje, wytrze pot z czoła, obmyje i opatrzy wszystkie rany, zaprowadzi do spokojnego domu. A tam w zupełnej ciszy, w której duch unosi się ponad powierzchnią prześcieradeł, nada ci nazwę i oswoi jako swoje kolejne łaszące się do świata zwierzę.
Aby mój wizerunek osłabić, przyznałem się do kilku grafomańskich wierszy. Podejrzewałem, że oto spod moich palców wychodzi coś doskonalszego ode mnie, że literatura przybliża mnie do Boga. Odkrywałem ciemne karty: zdarzało mi się rzucać pisanie, pisać na zamówienie teksty, które nie były zgodne z moim sumieniem. Zdarzało mi się recenzować dobre książki, ale z zemsty i zazdrości próbowałem je ośmieszyć. Zdarzało mi się lekko zmienić cudzą metaforę i wykorzystać jako swoją - brzydziłem się swojego złodziejstwa, ale zauważyłem, że ktoś, tworząc tę metaforę, próbowałem odebrać mi część siebie, więc postanowiłem ją jednak zostawić przy sobie.
- Wiesz, poeci nie lubią rozmawiać o poezji - powiedziałem.
- Dlaczego?
- Ich światy się nienawidzą i wzajemnie zwalczają. Po co komu zdradzać swoje tajemnice?
- W sumie racja.
Uwierzyła. Na szczęście mogłem od razu wdrożyć swój plan pt. „Sława i Chwała”. Przy moim stoliku pojawił się Pan Ryszard - miejscowy mecenas kultury. Właściciel skupu metali kolorowych i stoiska z używanymi samochodami na giełdzie. Generalnie był strasznym burakiem, ale gdy gwałtownie się wzbogacił, zauważył, że dla higieny psychicznej powinien zmienić towarzystwo. Wcześniej zadawał się z potentatami w skupie złomu i mechanikami samochodowymi. Żona kazała mu sponsorować miejscowy teatr i galerię, a od czasu do czasu zaszczycać swoją osobą premiery, wernisaże i finisaże. Nie odróżniłby gwaszy od akwareli, ale artyści, których hojnie dotował, byli wobec niego zawsze wyrozumiali. Coraz częściej pojawiał się także w artystowskich klubach.
Tym razem pogratulował mi dobrych wierszy o życiu i postawił nam z Marcysią po drogim drinku. Wręczył mi też wizytówkę i kazał do siebie dzwonić w tygodniu, by umówić się na małego - jak to się po robotniczemu wyraził - grzdylika w jego posiadłości pod miastem, której strzegą trzy dobermany i stado maszkar z włoskiego marmuru.
Marcysia nie wiedziała, kim jest ten pan, ale wytłumaczyłem jej, że miała do czynienia z zacnym toruńskim mężem. Zanim skończyłem opowiadać o wielkim mecenasie miejscowej kultury, przy naszym stoliku pojawiła się poetka feministyczna w dredach, które przypominały sfilcowane wkładki do butów.
Jej pełne pasji i zaangażowania teksty zamieszczały pisma „Wiedźma”, „Zadra” i „Zdzira”. Była tu tylko po to, aby wzbudzić w nas wyrzuty sumienia.
- I jak? Może być? - usiłowałem wyprzedzić uderzenie.
- Dlaczego na tym spotkaniu nie czytała ani jedna poetka? - zabuczała głosem wystylizowanym na męski sabłufer.
W Marcysi to pytanie również obudziło bunt.
- No właśnie, dlaczego?
- Zaprosiliśmy tylko tych autorów, którzy nam się podobali, i zupełnie nie myśleliśmy o zachowaniu parytetów. Obiecujemy poprawę - ślubowałem.
Feministka rzuciła grymas i wyszła z Milesa, przekonana o ideologicznej wyższości. Była całkiem ładną laską. Jedyną jej wadą był Grymas. Są całkiem ładne dziewczyny, których twarz raz na jakiś czas coś wykrzywia, przekreśla usta, rysuje policzki, zapada oczy, pogłębia bruzdy na czole.
Feministka była naszym wielkim wyrzutem sumienia - proponowaliśmy jej przestrzeń na łamach, ale ona bez przerwy przypominała, jak wielkimi gnojkami jesteśmy. Że w sumie na piśmie wierzymy w najświętsze prawdy feminizmu, ale w rzeczywistości zupełnie ich nie realizujemy. Miała rację.
Próbowaliśmy ją obrócić w żart. Opowiadaliśmy, że kiedyś była normalna, zadawała się z facetami, a teraz w zasadzie to taka nibylesba. Miała miłego narzeczonego. Kulturalnego, eleganckiego. No ale ta jego elegancja dla niej się źle skończyła. Jej mężczyzna odebrał staranne toruńskie wychowanie. W kościele na dłoni podawał jej wodę święconą. Nie jadł, zanim ona nie podniosła pierwszego kęsa do ust. Wstawał pierwszy od stołu tylko po to, aby założyć jej płaszcz. Przepuszczał ją w drzwiach, pierwszy wychodził z samochodu, by ją wypuścić.
Pewnego dnia wracali do mieszkania. I on, żeby być uprzejmy, otworzył jej drzwi i puścił ją przodem. I bam! Jakiś typ przywalił jej pałką prosto w zęby i dał w długą. Koleś chciał być tylko przyjemny, a zostawił laskę bez zębów. Teraz feministka wznosi toasty, aby facetom chujki odpadły.
Nie chciałem, by rozmowa z Marcysią zeszła na poetkę feministyczną i jej radykalne społeczne wierzenia. Młoda poetka wyglądała na zdrową tradycjonalistkę, która marzy o małych bobaskach z przystojnym inteligentnym katolikiem.

A tymczasem barman Marek chciał w Milesie osłodzić atmosferę i postanowił włączyć „Wish You Were Here” Pink Floyd.



Generalnie to nawet dobrze, że nikt szczególnie się nie wsłuchiwał w słowa, bo pomiędzy stolikami rozpoczęły się tańce. W końcu to piosenka o kimś, kto jest stanowczo zbyt daleko stąd. Mój sekretny plan uwiedzenia Marcysi wchodził w decydującą fazę.
- Może zatańczymy?
- Owszem.
- To całkiem miłe uczucie wziąć kogoś za rękę, kogo się za rękę nigdy nie trzymało. Wcześniej gdybym ciebie dotknął, na pewno byś się obraziła - zauważyłem, a ona się tylko uśmiechnęła. Weszliśmy na parkiet, a ja niczym napalony gimnazjalista zacząłem przesuwać po niej dłonie niżej i niżej.
- To poeci tańczą?
- Tylko wolne.
Najmocniejsze relacje buduje niezobowiązująca rozmowa w tańcu.
- Wiesz, co ta za kawałek?
- Nie wiem, ale znam to skądś.
- Dobra, a co ci przychodzi do głowy?
- Może Queen?
- No nie, masz jeszcze dwa strzały.
- Nie wiem, poddaję się.
- Pink Floyd.
- A wiem, to taki murzyn.
Zmieniłem temat rozmowy. Na poezję. Od razu znalazła niefilologiczny argument za prozą.
- Mama powiedziała mi, żebym nie zadawała się z poetami - uśmiechała się zagadkowo.
- Mądra kobieta.
Kłopotliwe milczenie.
- Wiesz, że tańcząc, kręcimy się zwykle z lewa na prawo? Zgodnie ze wskazówkami zegara? - zacząłem.
- Dlaczego?
- Nie wiem. Spróbujmy potańczyć w innym kierunku.
- Jakby się pływało pod prąd - zauważyła poetycko Marcysia.
- Dziwne, prawda? Taniec to wyjątkowe spotkanie ciał. Niby nie jest erotyczny, ale dotykamy się, prawda? Gdybyśmy rozmawiali przy stoliku, pewnie dałabyś mi w pysk, gdybym ciebie tak objął.
- No nie wiem - jej kokieteryjne wahanie było dla mnie sygnałem do ataku.
- A tak widzisz, pozwalasz mi się dotknąć. Ale to taniec, on nie ma aż takiego znaczenia. W tańcu dotykamy się nieszkodliwie. Bo się na to umawiamy. Widzisz, starczy muzyczka i można dotrzeć w miejsca, których nigdy nie mógłbyś poznać poza tańcem.
Gdy usiedliśmy, opowiedziałem jej o pewnym taktycznym posunięciu cezarów. Obniżało mocno morale legionistów, ale było bardzo skuteczne przy oblężeniach.
- O, nie widziałem tego zegarka - urwałem anegdotę.
- Bo go nigdy przy tobie nie miałam.
- Mogę zobaczyć z bliska?
Zdjęła zegarek. Odruchowo podniosłem go do swojej twarzy. Pachniał jej potem, takim maślanym i lekkim jak u niemowlaka.
- Tylko uczulam, że na spodniej części jest plaster - powiedziała. - Mam alergię na metale nieszlachetne i zakryłam metal plastrem, żeby nie dotykał za bardzo skóry.
- Moja matka też tak zalepia. Podobno mniej uczula.
- No pewnie tak. Zaraz zdejmę plaster, jest już brudny.
- To na pewno nie jest tytan?
- Nie, dlatego mam uczulenie.
Trzymając jej zegarek, kontynuowałem opowieść o rzymskiej taktyce. Cezar w czasie oblężenia wrogich grodów kierował do machin swoich najlepszych legionistów. Gdy natarcie zaczynało słabnąć, kazał centurionom podpalać machiny, żeby żołnierze wybierali szansę na przeżycie na palisadach, a nie w rozsypujących się od żaru urządzeniach. Nie mogli się odwrócić.
- Tutaj też nie ma odwrotu - wrzuciłem jej nieszlachetny zegarek wprost do jej piwa.
Marcysia zachowała się jak Captain Obvious:
- Mój zegarek!
- Widzisz, nie masz odwrotu. Dopóki nie wypijesz piwa, nie wyjdziesz.
Najpierw próbowała zegarek wyciągnąć ręką. Zwężona szklanka karlsberga nie chciała jej wpuścić. Marcysia piła, gdy zegarek na chwilę się wynurzał, chciała go przytrzymać językiem. Nic z tego nie wyszło. Musiała wypić.
- Jesteś dla mnie taki niedobry, a ja przygotowałam dla ciebie niespodziankę - powiedziała już nieco wstawiona, wyciągając z torebki moją książkę.

Nie wiem, jak udało się jej dostać mój debiut sprzed miliona lat. Marcysia zażądała dedykacji. W sumie dziś upada zwyczaj podpisywania książek. Zaraz po debiucie chciałem, aby każdy czytelnik dostał wyjątkowy wpis. Szybko pojawiło się zmęczenie konwencją. Najlepszą dedykację dałem po wieczorze autorskim w Płocku, kiedy w towarzystwie przewodniczki przyszła po podpis niewidoma. Kazała, bym napisał jej coś wyjątkowego. Na drugi dzień przewodniczka jest przeczytała proste: „Czytelnikowi autor”.
Marcysi wpisałem się równie prosto: „Andrzej Stasiuk”.
- Co? - rozczarowała się poetka.
- No tak, tak. Piszę czasami pod pseudonimem.
Zabrała mi długopis i zaczęła coś kreślić pod dedykacją. Podała mi książkę.
„Napisz coś od siebie”.
„Cze! Skąd stukasz? Ile latek?”
„Coś poważnego”
„Nie chce mi się pisać. Ty napisz”
„Ale co?”
„Coś miłego o mnie”.
„Jesteś dobrym poetą”.
„Też coś napiszę, ale pewnie się obrazisz”.
„Napisz proszę”.
„Czy mogę ciebie pocałować?”
Marcysia spojrzała na mnie i powiedziała:
- Dobra.
Gdy już ten element spotkania mieliśmy za sobą, postanowiłem zainwestować w kolejne drinki.

Przy barze zaczepił mnie Filip, czule powstrzymujący przed pijackim upadkiem Gotycką Pandę.
- Co ty odpierdalasz, to jakieś dziecko - mówił wkurwiony.
- Jest na pierwszym roku studiów.
- Dzieciak jeszcze. Nie tak się umawialiśmy.
- Zajmij się lepiej tym ostrogotem...
- To bardzo nieszczęśliwa dziewczyna.
- Jakby co idź do niej, do ostrogota.
- Kurwa, ty jakiś niepoważny jesteś.
- Klucz ci zostawię na wszelki wypadek. Ale idź do niej, dobra?
- Robisz wielki błąd. Wiesz, czym to grozi?
- Najwyżej napisze jakiś ultrasmutny wiersz i wymieni wszystkie swoje uczucia: ból, niedowierzanie, tęsknota...
- Weź, spierdalaj.
- Niesprawiedliwość. Bycie oszukanym.
- Baw się dobrze, beze mnie.
Co też uczyniłem.
- O czym rozmawialiście? - zapytała Marcysia, gdy przyniosłem drinki.
- O tobie.
Nie uwierzyła. Marcysia powoli odchodziła. Najpierw odezwało się sumienie.
- Dlaczego to zrobiłeś - pytała. - Czy było warto? Czy zrobiłeś to tylko dlatego, że piłeś? Dlaczego to zrobiłeś? Czy będę twoim wyrzutem sumienia? Dlaczego będę twoim wyrzutem sumienia?
- Spokojnie. Kiedyś jakiś Maras, Daro, Jaras, Macias wyleczy ciebie z tych wszystkich myśli. Ze mnie już nic nie będzie.

Marcysia nie przestała mówić. O tak mówiła, właśnie tak:



Co ja tu robię? Należałam do grupy oazowej. Oaza Nowego Życia, drugi stopień animacji. Działałam w samorządzie szkolnym. Mój ojciec był radnym, matką urzędniczką w miejskiej zieleni. Co ja tutaj robię? U siebie miałam stypendium, dostałam nagrodę za naukę od burmistrza. Do egzaminów wstępnych uczył mnie profesor z uniwersytetu we Wrocławiu. Co ja tu robię? Nie poznaję siebie. Byłam jednym z Ośmiu Wspaniałych. Należałam do zastępu ZHR-u. Pomagałam niepełnosprawnej córce sąsiadów z Caritasu. Taka inteligentna dziewczynka. Byłam za to na promie do Sztokholmu w nagrodę. Śpiewałam w chórze szkolnym. Uczyłam się klarnetu. Czytam nuty. Boże, ja znam nuty. Nie chcę zajść w ciążę. Nie piję. Palę rzadko, tylko jak wypiję.

Pod koniec imprezy została tylko garstka wiernych fanów. Nawet nasze wypasione imprezowe identyfikatory nikogo nie przekonywały o tej porze. Trzeba było się zwijać. Moja pani dotarła do sensów ostatecznych. Nie zamierzałem jej odprowadzać do akademika i wykłócać się z portierką o nocleg. Jak zwykle w takich sytuacjach musiał znaleźć się ćwok, który traktuje swoje koleżanki jak siostry.
- Jak siostrę zranisz, to ciebie, skurwysynu, Łukasz Zaniewski załatwi. Znajdzie ciebie i weźmie załatwi - przemówił grubasek w wojskowej koszuli wpuszczonej w spodnie spięte grubą klamrą.
Na rękawie miał znak jakichś tajnych niemieckich specsłużb, a na nogach niezapięte wojskowe buty. Ci ludzie zdrowo zapracowali sobie na kategorię D, brzydzą się wojną, ale doskonale wiedzą, czym jest FLAK i UH-60, znają kolejne fazy lotu rakiety Cruise i wszystkie szlaki przegrupowań nazistowskiej Armii Północ.
Był zupełnie niegroźny.
- Kto to, do kurwy nędzy, jest ten Zaniewski? - zareagowałem przytomnie.
- To on - zauważyła pijana poetka.
- A co ty, kurwa, urwałeś się z filmu z Robertem de Niro? Kurwa, cezarem jesteś albo gangsterem, żeby mówić w trzeciej osobie?
- Ty kurwiarzu pierdolony - grubasek zaczął machać rękami.
Tak zachowują się na ogół ci, którzy przed bójką szukają osoby, która odciągnie ich od bójki.
Miał szczęście.
- Łuki, uspokój się. On jest ze mną - poetka zasłoniła mnie.
Niepotrzebnie.
- Co ty mi tu insynuujesz, że zadaję się z kurwami? Dziwkę ze swojej koleżanki robisz?
- Zaraz ci zajebię - znów zamachał rękami.
- Groził mi - mówiłem do niej jak Robert de Niro. - Słyszałaś? Groził. Mnie. To co, do lasu mnie wywieziesz?
Grubasek zamachał rękami. Poetka coś mu szepnęła na ucho i wyszliśmy. To był jej funfel - tak powiedziała - z Włocławka. Nie wiedziałem, że w tamtych stronach panuje zwyczaj mówienia o sobie jako o obcym. Może w ten sposób manifestuje się duma mieszkańców antycznej stolicy Kujawiaków? Chyba nie. Nie znam ani jednego mieszkańca Włocławka, który byłby dumny z tego powodu, że tam żyje.

Wyszliśmy. Poetka dokądś mnie ciągnęła. Niebezpiecznie zbliżyliśmy się do kościoła akademickiego. Pretensjonalne dziewczęta lubią magię takich miejsc. Bałem się, że czeka mnie jakiś zaimprowizowany sakrament. Marcysia przyprowadziła mnie jednak do wmurowanej w świątynię tablicy upamiętniającej rozpędzenie solidarnościowej manifestacji w 1982 roku. Wokół ktoś rozkopał kilka wiązanek i rozbił znicze. Ona tego oczywiście nie zauważyła, podeszła do aranżacji, aby zobaczyć napis i westchnęła pijacko:
- 1982. Nie było mnie jeszcze wtedy na świecie.
Nie wiedziałem, co w ten sposób mi chciała przekazać, ale po tym wyznaniu czuła się lżej, bo bez trudu dała się zaciągnąć do sklepu, gdzie bez żenady przy niej rzekłem do kasjerki: „Trzy lechy i kondomy”. Żeby nie było wątpliwości, zastrzegłem poetce, że piwa są dla mnie, a kondomami się podzielimy.



Możliwe, że popełniłem błąd. Marcysia rok później rzuciła studia polonistyczne i poszła do prywatnej szkoły, aby nauczyła ją, jak zarządzać korporacją. Podobno pozbyła się płyt Grechuty, Starego Dobrego Małżeństwa i Czyżykiewicza, poezje w zeszytach z kotkami wyniosła do piwnicy, a we wszystkie wolne miejsce na półkach powkładały chujowe maskotki. Zaczęła też chodzić do modnych klubów i słuchać techno.
Bardzo źle. Widziałem dziewczyny, które wchodziły w ciężki skandynawski black metal, radykalny hardcore ze Wschodniego Wybrzeża, pulsujące od basu brzmienia z zachodniego Kingston; widziałem takie, którym amfetamina zimą pomieszała noc z dniem, którym heroina nakazała zerwać skórę z głowy; ale nie widziałem dziewczyny, która weszłaby w disco i wyszła z niego cała. To gówno zmienia osobowość i dla wszystkich, co w nie wchodzą, nie ma przed tym żadnego ratunku.
Nieodmiennie dramatyczne i smutne oczy tego dziewczęcia przed drzwiami mojego domu. Marcysia zawsze już we mnie pozostanie pijana, bezczelnie wpatrująca się wprost we wschodzące słońce. W tamtej krótkiej chwili coś - może przeczucie zbliżającej się ale jeszcze nierozpoznanej klęski - ostatecznie przeuroczyło jej twarz.

wtorek, 28 czerwca 2011

Ja i polskie kino dokumentalne

Tofifest. We wtorek o godz. 15.30 w Sali B Baja Pomorskiego odbędzie się projekcja filmu „Muzyka bez końca”, która przedstawia fenomen zespołu Variete. Cóż, wystąpiłem w tym dokumencie, usiłując się mądrzyć na temat tekstów Grzegorza Kaźmierczaka.

Oto trailer, pojawiam się na końcu:



Jak na ironię, w tym samym filmie wystąpił Paweł Kukiz. Przeznaczenie?

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Have no fear, party people are here

Smutno mi bez Piwnicy Pod Aniołem, smutno mi bez Teatru Wiczy, smutno mi bez gotyckich podziemi Ratusza, które chętnie niegdyś zamieszkiwałem. Nie sądzę, żeby cokolwiek było w stanie zastąpić te miejsca – nigdy nie miały sobie równych.

Pamiętam nawet charakterystyczne ich zapachy i muzykę. Pochylone nisko na stolikami twarze w Piwnicy Pod Aniołem i Tarwater, ledwie sączące się z głośników; chłodne światło w CWC i „Heroes” Davida Bowie na monitorach pod sufitem, choć częściej leciały tam Partia, Jamal i Mano Negra.



Oba miejsca wykończyła ekonomia. Nie uderzyła w nie niewidzialna ręka rynku, ani system bankowy zmęczony kredytami subprime. Zabił je wysoki czynsz. Teatr musiał płacić Muzeum Okręgowemu ponad 3 tys. zł miesięcznie, a Piwnica coś około 21 tys. zł. Potężne pieniądze. Obie prywatne inicjatywy miały problemy ze spłatami – największe dotknęły najemców Piwnicy, którzy zalegali muzealnikom aż 120 tys. zł. Muzeum postanowiło zadbać o publiczne mienie, więc przedsiębiorcy stracili swoje lokale.

Teatr Wiczy nie działa w Ratuszu Staromiejskim od 30 kwietnia 2009 roku – nikt od tamtej pory nie wynajął tych pomieszczeń na cele gastronomiczne. Minęło 26 miesięcy, więc MOT nie zarobiło 78 tys. zł. Piwnica Pod Aniołem przestała istnieć pod koniec września 2009. Miejska placówka straciła na tej operacji tyle, ile wynosiło zadłużenie niedawnego najemcy piwnicy ratuszowej. Na pewno coś w okolicach 120 tys. zł, jeśli zachowamy dawne stawki.

To, że czynsz był horrendalnie wysoki, przekonuje przetarg na lokal po Piwnicy Pod Aniołem. Pierwszy konkurs nie przyniósł żadnego rezultatu, więc MOT zeszło nieco z tonu i zaproponowało stawkę, którą z ulgą przyjęło środowisko gastronomiczne.

W końcu w przetargu muzeum wyłoniło nowego najemcę. Dyrektor Marek Rubnikowicz nie mówił o sumach i konkretach, bo szkoda czasu na małostki:

Postawiliśmy na solidnego toruńskiego przedsiębiorcę, który dobrze zna lokalny rynek i ma duże doświadczenie w branży. Przedstawiony mi program artystyczny będzie w pewnym sensie kontynuacją działalności Piwnicy Pod Aniołem

Toruński przedsiębiorca wycofał się z umowy. Ale na szczęście pojawił się ratunek. Lokal przejęło firma Witolda Langi z Brzozia, które kieruje siecią dyskotek i barów noszących nieskromne nazwy: Arena, Viva i Ibiza, co mniej więcej daje jakieś tam pojęcie na temat profilu artystycznego i klienteli.

Lokal w Ratuszu jest nadal zamknięty, ale nowy najemca Anioła nie próżnuje - zorganizował imprezę Arena Summer Dance, która odbyła się w zeszłą środę na stadionie żużlowym.

Miało być tak zajebiście, że słynna i świetna Paulla występowała w charakterze przedskoczka przed takimi bonzami sceny house jak Robert M i Kalwi & Remi. W programie pojawił się jeszcze Stachursky i Boys, a całość zamierzali poprowadzić Krzysztof Ibisz i Paweł Pawelec.

Miała to być „największa plenerowa impreza 2011 roku”, przy której zapewne chowają się zabawy dla brudasów w typie Open'era i Woodstocku. Nawet sama Paulla zadzwoniła do autorów spotu reklamowego:



No ale nad Toruniem przeszła nawałnica, uszkodziła sprzęt, wielka celebracja lata i miłości zamieniła się w zadymkę ochroniarzy ze zniecierpliwioną publicznością:



Oglądając to wideo, zauważyłem, jak wspaniałe potrafią być kobiety i jak beznadziejni bywają faceci. Zwróćcie uwagę na to, jak zapalczywie broni swojego kolegę dziewczyna w szarym sweterku z czarnym paskiem (początek filmu, lewy dolny róg). Inny kolega – 0:46 - bawi się w najlepsze w swoim malutkim, ciepłym i pluszowym świecie, gdzie Paulla dyktuje mu sny. Kolega z 1:21 w zapalczywym gniewie wznosi jakieś nienawistne hasła - bez koszulki, bo tak lepiej dotrze ze swoim komunikatem. Koledzy z 1:46 są groźni, domagają się dance i nie przepuszczą nikomu – ochronie wyjątkowo się upiekło, od awanturników dzieli ją zapewne sektor. Kolega z 1:55 pokazał reflektorowi, gdzie raki zimują, przetrzepał nieźle mu skórę, ale show skradł mu inny dżentelmen, który zaapelował do swego złego mzimu, aby przywołał kilka drzewców na odwet. Kolega z 1:55 powrócił więc na miejsce akcji i dla pewności zastosował kolejny gest korygujący wobec lampki. Niech wie, gdzie jej miejsce. Kolega w szarym – 2:49 – zaprezentował się jako sprawny fizjologicznie samiec, ewidentnie prosi się.

Co to ma wszystko do Piwnicy Pod Aniołem i Teatru Wiczy? Nic. Dyrektor MOT w Pomorskiej uspokaja:

Firma Witolda Langi prowadzi sieć ok. 20 klubów muzycznych. Jest to działalność adresowana głównie do młodzieży oraz studentów. Podobną linię programową proponowała sieć klubów Carpe Diem, ale to Witold Langa zadeklarował, że przeprowadzi szereg prac remontowych niezbędnych do prowadzenia klubu.

W nowym lokalu będzie kulturalnie i młodzieżowo: nikt nie przyłoży reflektorowi, panowie gołą klatę pokażą na Piana Party, a jedyne bluzgi, jakie usłyszymy, to będzie refren „Killing in the Name of” RATM.

I znów zagości tam szemrana alternatywa w podejrzanym składzie: Wolniewicz (trąbka), Majewski (perkusja), Gałek (elektronika), Cebo (wokal).



Nie wiem jak wy, ale jestem głęboko przekonany, że to młode i niecierpliwe miasto Toruń zasługuje na klub muzyczny z prawdziwego zdarzenia.

sobota, 25 czerwca 2011

Cały tydzień na Tofifest

Dziennikarze są leniwi. Lubią wyręczać się kliszami. I kiedy zamierzają nadać jakiemuś wydarzeniu lub miejscu wyjątkową rangę, przywołują ich nowy odświętny charakter. Stwierdzają, że coś, co do tej pory ukrywało się na uboczu, dziś zyskuje rangę absolutnie centralną. W ten sposób Zakopane zmienia się w zimową stolicę Polski, w Międzyzdrojach gości cała wakacyjna Polska, Śląsk jest zagłębiem poetów, a pomorski Człuchów - załóżmy - centrum przemysłu rurek termokurczliwych. Wiadomo, że to tylko retoryka, bo nikt o zdrowych zmysłach nie szukałby w grudniu urzędów centralnych na Krupówkach. Bardzo często nawiązać do tej mowy usiłują nawiązać redakcyjni statyści, którzy beztrosko piszą: „Zima zaskoczyła drogowców, ale ucieszyła amatorów białego szaleństwa”.

Leniwy żurnalista o Toruniu w czasie festiwalu filmowego Tofifest napisałby: „Filmowa stolica Polski". Błąd. Toruń to prowincja. I bardzo dobrze. Twórcy tego festiwalu celowo podkreślają jego peryferyjność i lokalną perspektywę. Zależy im na przygotowaniu jak najlepszego spotkania ze sztuką, które - rzecz oczywista - wymaga warunków sprzyjających refleksji. Dlatego skracają dystans między filmami i ich odbiorcą, wiedząc, że kontemplowanie kina jest w istocie podobne do intymnego aktu cichej wieczornej lektury. Tofifest stawia właśnie na prowincjonalność, gdzie wszystko jest nieanonimowe, kameralne, bliskie i przyjazne.

Toruńska inicjatywa - przygotowana z pasją i inteligencją - poszukuje w sztuce tego „czegoś" - ulotnego momentu na taśmie filmowej, magicznej substancji, która wciska nas w fotel w kinie, wyciska nam łzy z oczu, która nami wstrząsa i zaprasza do przeżywania. To „coś" jest ulotne, pozornie nieosiągalne i niezdefiniowane; to „coś" ucieka potocznemu językowi. To tak jak zakochać się od pierwszego wrażenia i zadać sobie trudne pytanie: „Dlaczego ona? Dlaczego on?" I nawet, gdy nasz umysł domaga się od nas logiki, nie można znaleźć ani przyczyn, ani sensów tego wielkiego i czystego uczucia.

Toruń jako „filmowa stolica Polski"? Cóż, stołeczność bywa rozległa jak kontynent - na takiej przestrzeni można boleśnie odczuć samotność. W czerwcu w zacienionej salce kinowej na sąsiednim miejscu zawsze ktoś będzie.

Tofifest przyznaje Nagrodę im. Zygmunta Kałużyńskiego za najbardziej poruszający motyw w filmie. Wskażę zatem przykłady dzieł, które mają to „coś".

Oto one:

1. Szymon Słupnik wznosi krzyż naprzeciw obłudnym piersiom nierządnic (Luis Buńuel „Szymon z pustyni")
2. Agent FBI Dale Cooper nagrywa swój głos na dyktafonie i mówi do znanej jedynie z imienia Diane (David Lynch „Twin Peaks”)
3. Na skałach Zabriskie Point wyrasta raj. (Michelangelo Antonioni „Zabriskie Point") Albo to:



4. „Moi rodzice są w sąsiednim pokoju” - mówi kobieta w stroju cheerleaderki, kładąc palec w poprzek ust (David Cronenberg „Historia przemocy”)
5. Minuta przerwy w połowie filmu (Stanley Kubrick „2001. Odyseja kosmiczna")
6. Donald O'Connor rzuca sobą po planie jak szmacianą lalką, śpiewając „Make Them Laugh" (Stanley Donen, Gene Kelly „Deszczowa piosenka")
7. Chmura przerywa płaszczyznę księżyca, rozcięty wzrok zlewa się w brzytwę (Luis Buńuel, Salvador Dali „Pies andaluzyjski")
8. Twarz Klausa Kinskiego, gdy jego Woyzeck uderza nożem w wiarołomną Marię. To upiorna maska z przeciętności i obłędu, pamięci i zapomnienia, pasji i rezygnacji (Werner Herzog „Woyzeck")
9. Monolog: „Jechaliśmy na grzebieniu pięknej wysokiej fali. A teraz, ledwie pięć lat później, można ze stromego wzgórza z Las Vegas spojrzeć na zachód i przy dobrym wzroku dostrzec linię wodną. Miejsce, w którym fala się załamała i cofnęła" (Terry Gilliam „Fear And Loathing In Las Vegas")
10. Po zaciętej ze wściekłości twarzy bandyty Toecuttera długo chodzi mucha (George Miller „Mad Max").
11. Nie ma w Polsce aktora, który by odegrał tę chwilę upokorzenia nad klawiaturą, gdy chce się na siłę powrócić do normalności:



Tajemnica kina ukrywa się właśnie w szczegółach. To właśnie dzięki nim klisza utrzymuje ludzi, słowa i przedmioty z dala od śmierci. Film jest sztuką, jest pięknem, jest różą jest różą jest różą.

A na koniec jeb:

wtorek, 21 czerwca 2011

Dla kogo europejskie zaszczyty



We wtorek o godz. 16 okaże się, które polskie miasto otrzyma tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Przez pięć lat relacjonowałem, jak Toruń stara się o to zaszczytne miano. Opisywałem nasze starania z jednej strony w sposób jak najbardziej obiektywny, a z drugiej – jako jeden z mieszkańców, któremu zależy na losach swojego miasta – nie wzbraniałem się przed wyrazistymi ocenami. Zależało mi na tym tytule, bo mógłby na zawsze odmienić miejsce, które wybrałem sobie do życia i pracy.

Toruń nie miał szans. Konkurencja rozniosła nas w pył. Widziałem dokumenty aplikacyjne innych ośrodków – nawet te, które przez wiele miesięcy uchodziły za całkowicie tajne; widziałem dziesiątki zamówionych ekspertyz i ewaluacji i przede wszystkim wolę zredefiniowania swojego miasta. Nasi eksperci od aplikacji nie wnieśli żadnej nowej wartości w życie Torunia, poprzestali na artykulacji starych i łatwych prawd; nie orzekli niczego w sprawach fundamentalnych i podstawowych dla jego mieszkańców. Nie odnaleźli żadnej przestrzeni, która byłaby zagrożeniem dla sielskiego i anielskiego wizerunku Torunia, gdzie „gotyk jest na dotyk, a kosmos na wyciągnięcie ręki”.

Chciałbym, aby wygrał Gdańsk albo Lublin. Wybór Wrocławia albo Warszawy będzie katastrofą i kompromitacją programu, który nie powinien wspierać dużych ośrodków, ale awansować kulturalnie miasta mniejsze.



Coraz więcej mi mówi, że polscy i europejscy eksperci wskażą Wrocław. Minister kultury Bogdan Zdrojewski przyznał swojemu rodzinnemu miastu 100 mln zł dotacji, mimo że resortowy program dofinansowania inwestycji w infrastrukturę kulturalną w Polsce wcześniej zamknął z powodu braku środków. Wcale mnie nie zdziwi to, że jesienią minister powalczy o mandat poselski we Wrocławiu.

Może wspaniale jest poświęcić szlachetną ideę dla przyzwoitego miejsca na platfomerskiej liście, ale dla mnie dotowanie miasta w przeddzień decyzji o ESK jest aktem wytrawnego politycznego draństwa.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Podróż do krainy miodem i gwałtem płynącej

Jadę do Olsztyna. Po raz pierwszy w tym roku. Po raz drugi albo trzeci w przeciągu dwóch lat.



Od tygodnia śnię, że wychodzę na Olsztynie Zachodnim i na ul. Wyzwolenia szukam knajpy, w której pracuje Filip Onichimowski. Szukam jej uparcie na Wyzwolenia w miejscu, gdzie niegdyś mieszkała moja prababcia, w kamienicy, którą sowiecka bomba podzieliła na pół. Wiem, że Sarmata jest na Skłodowskiej-Curie, ale to do mnie nie trafia. Znajduję jakiś rower i chcę jechać na Wańkowicza do Jacka Żebrowskiego, ale mistrz gry odbiera mi rower.

W końcu idę w stronę zamku, ale zamiast zamku jest koncert Nine Inch Nails. Podchodzę do ochrony, chcę się wbijać na dziennikarską szmatę. Smutni panowie w czerni konsultują się z głosem w słuchawce. Nie mogę wejść, moja toruńska magia w Olsztynie nie działa. Nagle pojawia się Szymon Szwarc, zaczyna mówić coś do ochrony po amerykańsku, a a przecież Szymon nie mówi po amerykańsku. Wygląda na to, że znają się od dawna. „Dasz mi kasę za ten Buum sprzed dwóch lat, na którym nie zapłaciłeś ani grosza torunianom, i nas wpuszczą”, rzuca. Budzę się. Sen snem, ale kasy nie mam zamiaru wydawać.

Wyjazdy do rodzinnego miasta są dla mnie zawsze dziwnym doświadczeniem. Toruń jest wspaniałym miejscem do życia, ale dopiero w Olsztynie przypominam sobie, kim tak naprawdę jestem. Tam jest prawdziwa literatura, która wyrosła w bardzo niegościnnych warunkach, bez jakichkolwiek lokalnych korzeni, bez gwar, z wrażliwością przywiezioną w bydlęcym wagonie z Wileńszczyzny, z przekłamaną historią, którą zaczęto czytać na nowo dopiero dwadzieścia lat temu.



Literacki potencjał tego miasta może się równać największym ośrodkom w kraju. Mariusz Sieniewicz, Tamara Bołdak-Janowska, Włodzimierz Kowalewski, Piotr Siwecki, Filip Onichimowski, Alicja Bykowska-Salczyńska, Marcin Cielecki, Tomasz Białkowski. Tam nawet dyrektor miejskich drogowców – Paweł Jaszczuk - pisze cenione kryminały.

Wyjazdy bywają bolesne. Moim największym kompleksem jest to, że nic nie zrobiłem z muzyką. W pierwszej klasie liceum założyliśmy z kolegami grupę punkową Achtundzwanzig Banditen. Mieliśmy próby w MDK, ale dyrektorowi to się nie spodobało, bo dostawał skargi, że dzieciom z dołu z zajęć plastycznych od naszego punka drżały małe paluszki trzymające w dłoniach małe kredki. Było radykalnie, dość antykościelnie, mocno lewicowo. Nie zagraliśmy ani jednego koncertu, a na większości nagrań z sali prób mnie nie ma, bo leżałem zwykle na podłodze w totalnej naćpie. W międzyczasie wymieniłem chyba z pół zespołu. Perkusista stał się wokalistą, a później gitarzystą. Mieliśmy dwóch wokalistów, z których jeden przeszedł na ciemną stronę mocy i założył w Olsztynie Ligę Republikańską. Później robiliśmy przesłuchania wokalistek, ale chciały śpiewać tylko „Imażyn al de pipol”, więc nic z tego nie wyszło. Z tych zawirowań stały był skład dwuosobowy: ja na gitarze i mój brat Wojciech na basie, który dziś zajmuje się pisaniem dla „Gazety Pomorskiej”.

W nowej próbowni mieliśmy zatarg z zespołem Edelweiss Piraten. Nie pamiętam, o co poszło. Ktoś komuś zajumał przody, ktoś komuś zniszczył perkusję.



Perkusista Kuba – jedyny koleś, który autentycznie miał talent - zaczął w końcu grać dla lepszego zespołu i teraz występuje w heavy metalowym kabarecie Łydka Grubasa. Przez pewien czas lider tej dość dziwnej formacji grał u nas na gitarze. Był zbyt dobry i zawsze stroił nam gitary, co raczej nie mieściło się w moich standardach myślenia o muzyce. W tamtych czasach wierzyłem w zasadę: „Nie strój zdobi gitarę”.

Cóż, w Olsztynie jest tak wielka kultura literacka, że powstają kabarety metalowe.



Na chwilę przed tym, jak wyjechałem do Torunia na studia, odezwali się do nas Mariusz Bruk Szatkowski i Fergus – kolesie, którzy założyli w Olsztynie hip-hop i dali pierwszy hip-hopowy koncert w mieście jako Malarze Holenderscy. Zagraliśmy z Wojtkiem może ze trzy próby w studiu w WOK-u. Mieliśmy nawet swojego dźwiękowca. Gdzieś w pudłach mam kasetę z nagraniem jednego kawałka, który jest po prostu epicki. Rok później, gdy już byłem na studiach, chłopaki zaprosili mnie do Olsztyna na wspólny jam z młodymi jazzmanami. Cudem zdążyłem na pociąg po godzinie 15 i przyjechałem do WOK-u. Gdy usłyszałem, jak te gnojki ze szkoły muzycznej grają, nawet nie rozpakowałem gitary. Trzeba znać swoje miejsce w szeregu.

I na tym się moja burzliwa kariera muzyczna skończyła. Mam gitarę Mayones z nierównymi progami z 1995 roku, piec, który jako jedyną rzecz w swoim domu kupiłem za gotówkę, i mnóstwo żalu nad sobą.

W sobotę 18 czerwca w olsztyńskim MOK-u będę czytał wiersze. Impreza zapewne zacznie się wieczorem. Tyle wiem. Po recytacjach będzie lepiej.

piątek, 10 czerwca 2011

Za co nienawidzimy Bydgoszcz

Wielu torunian z krwią matki wyssało nienawiść do tego, co bydgoskie. Instynktownie szydzą z ogólnej brzydoty Tyfusowa, fatalnej starówki, złych uczelni wyższych, nieciekawej historii i podłej oferty kulturalnej. Wielu bydgoszczan kpi sobie z Torunia, bo uważają, że to miasto w istocie jest zwyczajnym zadupiem o przerośniętym ego. I że wcale nie trzeba wielkiej wyobraźni, aby samozadowolenie torunian wystawić na szwank.

Do Torunia przyjechałem na studia, więc teksty o dominacji naszego miasta nad Bydgoszcz zupełnie do mnie nie trafiają. W gruncie rzeczy to kibolski spór dwóch ośrodków, które w znakomity sposób się uzupełniają. Na pewno tak się dzieje w kulturze.

Przygotowałem coś w rodzaju zestawienia, które miasto ma przewagę w poszczególnych dyscyplinach sztuki. Nie siliłem się specjalnie na obiektywność i pominąłem działania wielu instytucji kultury. Rozsądnych czytelników zapraszam do komentowania, a hejterów do hejterzenia.

Teatr

Poziom teatrów
Toruń - Bydgoszcz 0:1




Tak naprawdę ciężko uznać, czy Teatr Horzycy dominuje nad Teatrem Polskim. Na pewno bydgoszczanie mogą sobie zaliczyć na plus przyciągnięcie do siebie czołówki polskich reżyserów i realizację spektakli, które chętnie komentowała polska krytyka teatralna. Horzyca bardzo powoli otwiera się na miasto i w zasadzie trwa w błogiej stagnacji. Na zachętę dla Teatru Polskiego daję punkt.

Festiwale
Toruń - Bydgoszcz 1:1

Festiwal Kontakt - impreza prestiżowa i międzynarodowa - bez dwóch zdań bije na głowę Festiwal Prapremier. Toruński przegląd miewał gorsze edycje, ale zawsze stoi na wysokim międzynarodowym poziomie. Bydgoskie Prapremiery są udaną imprezą, ale do rangi Kontaktu bardzo daleko.

Scena dla dzieci
Toruń - Bydgoszcz 2:1

Baj Pomorski jest jedyną w regionie zawodową sceną, która przez cały rok prezentuje przedstawienia dla dzieci. Bydgoszcz czegoś takiego nie ma.

Off
Toruń - Bydgoszcz 3:
1



Jeśli chodzi o scenę alternatywną, Bydgoszcz w zasadzie nie ma nic do zaoferowania. Od wielu lat nie pojawił się tam zespół, który mógłby dorównać Teatrowi Wiczy klasą, inscenizacyjnym rozmachem i osiągnięciami.

Literatura

Poziom lokalnej polonistyki
Toruń - Bydgoszcz 0:0

Studiowałem polonistykę, więc wiem, czym to grozi. Interesujące zajęcia na dobrą sprawę zaczynają się w okolicach czwartego roku studiów, a literatura najnowsza kończy się na latach 70. Jak słyszałem, podobnie sytuacja wygląda w Bydgoszczy. Ani na UMK, ani na UKW nie pracują osobowości typu Czapliński, Balcerzan, Chwin, Saloni, itp. Smutek, nuda, zmarnowana szansa.

Pisma literackie
Toruń - Bydgoszcz 0:1

W Toruniu nie działa ani jedno pismo literackie, a tymczasem Bydgoszcz może się wylegitymować dwoma tytułami: „Kwartalnikiem Artystycznym” i „Akantem”. Do obu mam wiele zastrzeżeń, ale ilościowo nas biją na łeb.

Środowisko
Toruń – Bydgoszcz 1:2

W zasadzie chyba najtrudniejsza kategoria do rozstrzygnięcia. Bydgoszcz ma Grzegorza Musiała, Jarosława Jakubowskiego, Ryszarda Częstochowskiego, Karolinę Sałdecką. My mamy Krzysztofa Ćwiklińskiego, Rafała Skoniecznego, Marcina Jurzystę, Rafała Derdę, Cezarego Dobiesa. I Giedrysów. Na wszelki wypadek dam remis.

Festiwale
Toruń – Bydgoszcz 2:2

Nie mam żadnych wątpliwości, że Majowy Buum Poetycki zostawia w tyle wszystkie bydgoskie festiwale. Żaden z nich nie wybił się ponad lokalność, a tymczasem Buum zbudował markę.


Muzyka

Infrastruktura kulturalna
Toruń - Bydgoszcz 0:1

Opera Nova, Filharmonia Pomorska, Łuczniczka – czy ktoś ma wątpliwości, komu należy się punkt?

Szkolnictwo artystyczne
Toruń - Bydgoszcz 0:2

Akademia Muzyczna w Bydgoszczy. I na dobicie dwa nazwiska: Blechacz i Wakarecy. Jakieś pytania?

Oferta koncertowa
Toruń - Bydgoszcz 0:3

Od Nowa dwoi się i troi, aby przyciągnąć do siebie najciekawsze polskie zespoły. Bydgoszcz potrafi zaś zorganizować przyzwoity festiwal muzyczny w gwiazdorskiej obsadzie. My mamy Roda Stewarta, oni mają Amy Winehouse. My mamy impresariat artystyczny „Od Nowa”, oni mają kulturotwórczy Mózg.

Muzyka poważna
Toruń - Bydgoszcz 0:4

Połączmy odpowiednio strzelców dwóch pierwszych bramek dla Bydgoszczy, a będziemy mieli czwartą bramkę.

Jazz
Toruń - Bydgoszcz 0:5




Bydgoszcz: Maestro Trytony, Ecstasy Project, Sing Sing Penelope, Contemporary Noise Sextet, Tomasz Gwinciński. Toruń: Bogdan Hołownia, Mateusz Walerian, Michał Bryndal, a później długo, długo nic. Toruń nie ma szans z yassem, który jest bydgoskim wynalazkiem muzycznym.

Rock / alternatywa
Toruń - Bydgoszcz 0:6




Bydgoszcz: Variete, 3moonboys, Upside Down, None, George Dorn Screams, Schizma. Toruń: Sofa, Kobranocka, Manchester, Atrakcyjny Kazimierz, Zbigniew Krzywański, Bikini, Hotel Kosmos. Sorry, chłopaki, jesteście fajni, ale jednak Bydgoszcz.

Film

Środowisko
Toruń - Bydgoszcz 1:1




Toruń dopiero wytrwale tworzy środowisko filmowe. Gdyby nie zaangażowanie takich postaci jak Marcin Gładych, Jacek Banach, Radek Garncarek i Krystian Wieczyński, nie powstałoby w Toruniu kilkanaście filmów. Z przeciwnej strony jest znakomita grupa Palladino. Na zachętę dla naszych chłopaków daję remis, choć do poziomu Macieja Cuske i Marcina Sautera jest daleko.

Festiwale
Toruń - Bydgoszcz 1:2

Trochę niesymetryczna kategoria. Z jednej strony mamy znakomity Tofifest, który daje ogromne wsparcie polskim twórcom; z drugiej zaś jest międzynarodowy kolos Camerimage. Toruńska impreza w tej bratobójczej walce jest bez szans.

Możliwości promocji
Toruń - Bydgoszcz 2:2

Bydgoszcz ma regionalną telewizję, Toruń zaś promocyjny potencjał festiwalu Tofifest i kino Centrum, które jest otwarte na nowe inicjatywy filmowe. Wybieram Toruń.

Sztuki wizualne

Szkolnictwo
Toruń - Bydgoszcz 1:0

Nie jestem specjalnym fanem wydziału sztuk pięknych UMK, bo wiem, jak surowo obeszli się jego wykładowcy z wieloma studentami. W odpowiedzi na szykany kadry profesorskiej – seksistowskie docinki, zakazy przygotowania wystaw i publikacji – powstała grupa performerek Dziewczęta Przeszanowne. Od lat prace dyplomowe wszystkich studentów lądują na śmietnikach. Ale i tak w tej kategorii Toruń wygrywa do zera.

Galerie
Toruń - Bydgoszcz 2:0

Centrum Sztuki Współczesnej z pewnością gwarantuje Toruniowi zwycięstwo w tej klasie. Galeria Wozownia zdaniem przygotowuje lepsze wystawy od bydgoskiego bwa.

Środowisko
Toruń - Bydgoszcz 3:0




Bez wątpienia Toruń ma większe środowisko artystyczne, jeśli chodzi o plastyków. Jest mocno skonfliktowane wewnętrznie, raczej pasywne i nie wydało ani jednej osobowości, która pozwoliłaby krajowi dziś utożsamiać Toruń ze sztuką nowoczesną. Mówię oczywiście o ostatnich latach – nasze miasto ma wyjątkowy talent w pozbywaniu się talentów. Złośliwie powinienem dać Toruniowi żółtą kartkę.

No i Toruń przegrał 10:11. Naszą siłą są sztuki wizualne i teatr, Bydgoszcz deklasuje nas w muzyce. Literatura też ma u nich znacznie większy potencjał.

Bydgoszcz nienawidzimy przede wszystkim za to, że nie przypomina Torunia. Nie mamy za co się wstydzić, bo heja, heja, Toruń jest mistrzem spidłeja.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Kilka refleksji z okazji papieskiego czerwca

1.



7 czerwca torunianie zobaczą krew Jana Pawła II. Nie w postaci benzynowego zacieku w oknie kurii, nie jako plamkę na murze w kształcie przygarbionego pasterza z głową opartą o pastorał. To będzie krew najprawdziwsza, pobrana od niego na kilka dni przed śmiercią. Wokół tego relikwiarza ze skromną ampułką wyrosną tłumy wiernych. Drugą taką otrzymał Robert Kubica. Na szczęście kardynał Dziwisz zauważył, że relikwię można podzielić na mniejsze, więc dla wszystkich nowych kościołów parafialnych noszących imię błogosławionego powinno krwi wystarczyć. Po Polsce krąży jeszcze ząb Jana Pawła II, który również pobudza religijną wrażliwość. Lekarze operujący papieża po zamachu przypadkiem ukruszyli jeden z jego zębów. Zapobiegliwi kapłani zabezpieczyli go na wszelki wypadek.

Kościół pokazuje, że mentalnie tkwi w średniowieczu: są relikwie, odpusty, święte obrazki, cudowne ozdrowienia i objawienia. Nadal bliska mu jest powierzchowna dewocja i archaiczna plemienna religijność, a nie egzegeza biblijna i krytyka. Do tego gdzieś w tle pojawia się człowiek, który jeździ po Polsce z krwią swojego przyjaciela i oddaje ją kierowcom rajdowym.

2.



W blasku chwały kapłanów, w ich chwalebnym charyzmacie, lubią się skąpać politycy. W tym kraju nawet zatwardziały antyklerykał nie wygra wyborów, posługując się swoimi hasłami. A gdyby nawet udało mu się zdobyć zdolność koalicyjną i wejść do rządu, jego radykalizm słabnie.

Prezydent Torunia Michał Zaleski był lewicowym politykiem. Swego czasu nawet głosował przeciwko sprzedaży gruntów gminy dla redemptorystów i ostro wypowiadał się o Radiu Maryja. Jego obecne działania przekonują jednak, że znalazł się po prawej stronie. Nabożeństwa stały się częścią wszystkich świąt związanych z życiem i historią miasta. Duchowni są obecni na otwarciu największych inwestycji, a biskup Andrzej Suski został honorowym obywatelem Torunia. Kościół dostaje duże dotacje z magistratu. Za 15 tys. zł zdobył też kamienicę przy ul. Podmurnej. Będzie tam się mieściła część muzeum diecezjalnego. Wspaniała inicjatywa, warta publicznego wsparcia i wyrzeczenia się swoich przekonań. Kuria zamierza tam zrobić magazyn muzeum, które zapewne nigdy nie powstanie, bo diecezja nieustannie zastanawia się na sprzedażą jego planowanej siedziby. Dzięki temu wszystkiemu Michał Zaleski jako jedyny polski polityk – poza działaczami PiS – ma wstęp na antenę Radia Maryja. Czego się nie robi dla takiej przygody?

3.

Hierarchów zapewne bardzo ucieszyło to, jak wyglądało tegoroczne Święto Województwa Kujawsko-Pomorskiego. Oprócz nudnych pogadanek o tym, na czym polega samorządność i jak wygląda praca marszałkowskich instytucji, w programie znajdziemy m.in. diecezjalne dziękczynienie za beatyfikację Jana Pawła II, konferencję naukową „Wielkie postacie w dziejach Katedry Włocławskiej”, mszę w intencji województwa oraz z okazji Jubileuszu 600-lecia Katedry Włocławskiej, wystawę „Bazylika katedralna we Włocławku – jej obraz w sztuce”, konferencję „Jego ślad” z udziałem Arturo Mari, IV Spływ Papieski, wystawę po plenerze malarskim dla dzieci i młodzieży „Katedra Włocławska”.



To wszystko marszałek organizuje na pamiątkę dwóch wizyt papieskich. Rozumiem, że samorządowcom zabrakło wyobraźni, aby w jakikolwiek szczególny sposób upamiętnić rocznicę jedynej w wolnej Polsce reformy, która się całkowicie udała. Chwalimy się trochę regionalnymi produktami, ale nic nie mówimy o kulturze i tradycjach tego województwa. Mówimy co nieco o samorządności, ale nie mówimy nic o tym, na czym polega nasza regionalna tożsamość. Można było z tego zrobić prawdziwe święto ludzi dumnych z miejsca swojego zamieszkania i pokazać sztukę tworzoną przez mieszkańców, ale województwo wybrało typową polską cepelię łączącą patriotyczne nadęcie z religijną celebrą.


4.



Polacy mają zgubną skłonność do kultu jednostki. Nie wiem, z czego to wynika. Nie jesteśmy narodem, który ceni indywidualizm; kochamy za to ducha zbiorowości, która budzi się w nas w momencie próby. Rozsądni Polacy wszystkie te uczucia, które nas do siebie raz na jakiś czas zbliżały, nazywali z gruntu fałszywymi. Ci mniej rozsądni wszystkich, którzy te uczucia w nas wzbudzili, nagradzają pomnikami i patronatami.

Kraj zatopił się w bezrefleksyjnym kulcie Jana Pawła II. W Toruniu jego imię noszą: Szkoła Podstawowa nr 13, Gimnazjum nr 3, V Liceum Ogólnokształcące, Dom Pielgrzyma, Centrum Dialogu Społecznego, Zespół Opieki Paliatywnej Hospicjum Światło, Zakład Pielęgnacyjno-Opiekuńczy dla Dzieci i Młodzieży, Ośrodek Szkoleniowy Caritas Diecezji Toruńskiej, V Jubileuszowy Bieg. Jest też szkolny II Ogólnopolski Konkurs Poezji Karola Wojtyły i o Janie Pawle II, będzie Dom Ulgi w Cierpieniu, a pod Toruniem w Ciechocinku działa Klinika Uzdrowiskowa „Pod Tężniami”. Ma u nas cztery pomniki i aleję w centrum miasta. Najwyraźniej to nie wystarczy, pycha jest grzechem rozległym i chłonnym, i nowy most w Toruniu zapewne będzie nosił jego imię.

Czasami papieża Polaka upamiętnia się za pomocą figurki z czekolady.



5.



Powstanie pomnik Jerzego Popiełuszki. Nie mam żadnych wątpliwości, że w Toruniu taki obiekt powinien się znaleźć. Ostatnie godziny życia księdza Jerzego tragicznie splotły się z historią tego regionu.

Spójrzmy jednak uważnie na projekt pomnika:




Paski skręconego sera na gipsowym modelu reprezentują więzy. Nie wiem, co ma oznaczać ta poza. Bardzo podobną lubią przybierać panowie, którzy w pewnych okolicznościach zadają pytania: „Masz problem?”, „Może wyjdziemy?” Ale zapewne artyście nie o to chodziło. Ciało układa się w doskonale znaną mesjańską postawę. Zastanawiam się też nad tym, co się stało z klatką piersiową i brzuchem. Nie wystarczyło materiału?

Ten pomnik zaśmieci Toruń. Jerzy Popiełuszko zasługuje na to, aby jego męczeństwo upamiętniało dzieło sztuki, a nie grafomański koszmarek.

6.



Nie miałem szansy wypowiedzieć się na temat budowy pomnika Lecha Kaczyńskiego w Toruniu. Bardzo szybko z projektu wycofali się radni PiS, aby uniknąć niepotrzebnej awantury. Awantura byłaby na pewno. Wielu moich znajomych - wśród nich byli naprawdę rozsądni ludzie – obmyślało plany, w jaki sposób oszpecić i ośmieszyć ten obelisk.

Torunianie tego pomnika ewidentnie nie chcą. Zgodzę się ze zdaniem Marcina Gładycha, który na swoim blogu tu napisał, że w tym wypadku powinniśmy wysłuchać głosu mniejszości. Jeśli środowiska prawicowe chcą upamiętnić zmarłego prezydenta, powinniśmy im na to pozwolić, zwłaszcza że radni wyraźnie zaznaczyli, że pomnik postawią za pieniądze z publicznej zbiórki. Nie sądzę jednak, żeby z tego pomysłu narodziło się dzieło sztuki – tragedia smoleńska to trudny i zbyt bolesny temat, a więc pomniki będą straszyły grafomanią. Miasto zapewne wzbogaci się o kolejną figuratywną nudę, boleśnie dosłowną, przeskalowaną i kiczowatą.

środa, 1 czerwca 2011

Na piątkową imprezę weź race. Będzie raźniej

W piątek nad ranem postanowiłem uroczyście zakończyć imprezę kilkoma szybkimi strzałami w NRD. Jakże wielkie było moje zdziwienie, kiedy o 4.09 zastałem lokal całkowicie zamknięty i zaciemniony. Klubowe serce młodego dynamicznego miasta zamarło. Ostatnio to chyba nie jest najlepsze miejsce na imprezy – zapewne didżeje i garstka klientów wspaniale się tam bawią, jednak wolę piątkowe noce i sobotnie poranki spędzać wśród tłumu młodzieży, którą można lekko zmanierować.



Gdy wracałem z kolegą do Zezowatego Szczęścia, które niezawodnie stało na straży chlubnych gastronomicznych tradycji tego miasta, natknąłem się na patrol składający się z kilkunastu strażników miejskich i policjantów. Minęli nas w zasadzie bez słowa, choć głośno bydleliśmy na podłą jakość toruńskich lokali z wyszynkiem. Po drodze zastaliśmy kraty w drzwiach Hipisówki i Milesa, który teoretycznie powinien być jeszcze czynny. Pustka, marazm i marskość jak w połowie lat 90.

Zamknięte wcześniej knajpy i policja na ulicach to zapewne efekt tego, że „Pomorska” zamieściła na swoich stronach wideo, jak w istocie wygląda weekend w Toruniu. Ul. Ducha św. nie należy ostatnio do najbezpieczniejszych zakątków Starówki. W zasadzie nigdy nie było tam specjalnie przyjemnie. Zdarzało mi się tam samemu dostać albo patrzeć, jak dostają inni, wzywać karetkę albo biec za patrolem policji. Cóż, takie są uroki życia nocnego: jeśli chodzisz do baru, wiadomo, że czasami czekają ciebie kłopoty.

No ale teraz na tej ulicy – z jej efemerycznym fikcyjnym patronem – narodziła się tradycja, która całkowicie zmieniła standardy Piątkowej Rezygnacji. Do knajpy zwykle zabierałem gumy do żucia, chusteczki, telefon, zapalniczkę, paczkę papierosów, kasę, kartę do bankomatu, ewentualnie kondomy. Ale jakoś nigdy mi nie przyszło do głowy, aby uzbroić się w race.



Panowie, którzy korzystają z uciech na tej ulicy, lubią sobie pośpiewać coś prostego, rozjaśnieni gustownym stadionowym oświetleniem. Pokrzykiwali, że są władcami Torunia, ale jakoś nie zauważyłem wśród nich członków prezydenckiego Czasu Gospodarzy. Rzucę nieśmiałe podejrzenie, że to jednak byli Elanowcy, którzy gorącym dopingiem wspierali swoich faworytów o trzeciej w nocy. Ale zabawy tych orangutanów nie przerwali nasi dzielni dzielnicowi w dwuosobowym patrolu. Panów Elanowców coś poróżniło i jeden pan z nożem wszystko zepsuł.



I to zapewne właśnie oni zepsuli mi weekend. Patrole na mieście w pełnym umundurowaniu, bastardownie z kratkami w oknach, reakcja na każdy najmniejszy donos o złamaniu ciszy nocnej sprawiły, że miasto wymarło o trzeciej nad ranem - tak mi przynajmniej donosili życzliwi klubowicze, których piątkowe pragnienie rzuciło w różne części Starówki. Na szczęście panowie policjanci, którzy nas w piątek spotkali, nie okazali się nadgorliwi i z nudów nie spisali synów marnotrawnych powracających na wierne łono Zeza. Bo Zez był też wierny. Czekał.

Pamiętam kiedyś jedną dość groźną sytuację, która wydarzyła się na Ducha św. To było w Jazzgodzie – lokalu, który nigdy nic nie miał wspólnego z jazzem.

Niepotrzebne słowo, krzywe spojrzenie, niebezpieczny gest, grupka pijanych licealistów. Uczniowie ze znawstwem ortopedów wyłamywali sobie palce ze stawów, ktoś zapobiegliwie uzbroił się w solidną szklaną popielniczkę, ktoś ze wściekłości porwał na sobie koszulkę. Tak zagrzani do boju panowie, a było ich chyba ze dwudziestu, wystąpili mnie i mojej dziewczynie, Niespecjalnie byliśmy przygotowani na odparcie zamieszek, więc raczej przeważał wśród nas duch ekumenii.

Wyszliśmy z Jazzgodu. Lecz co to? Szyki nieprzyjaciół, zamiast zawiązać się nad nami w ostatecznym okrążeniu, zaczęły topnieć. Między stojących przed Jazzgodem licealistów wkradł się niezrozumiały defetyzm – kilku ukryło się od razu w lokalu, gdy się okazało, że wcale nie palimy się do zadymy; inni w tym czasie zaczęli uspokajać tych najbardziej agresywnych – z dala od nas trzymali faceta w porwanej koszulce i kolesia usiłującego w nas cisnąć popielniczką. Podeszła do nas grupa rozjemców.

- Lepiej idźcie, tamci są pojebani. Kaja i Andżela się obrażą.
- A którzy to? – w tym momencie mogłaby to być opowieść o braku komunikacji między pokoleniami, ale wątku nie ciągnęliśmy.
- Urodziny mają. Wszyscy wyszli. Zostały same.

Przekonali nas całkowicie do swoich racji. W tłumie doszło znów do przetasowań. Zauważyliśmy, że ci, którzy do niedawna z nami negocjowali, teraz aż wiją się, aby nam wpierdolić. Podchodzi do nas chłopak w porwanej koszulce.

- Kurwa, idźcie stąd. Po coście to w ogóle zaczynali? Takie z was kozaki?
- Myśmy nic nie zaczynali.
- Nieważne, kto zaczynał. Idźcie już. Tamci się na was szykują.

Koleś z popielniczką w ręku, która powinna znaleźć się w mojej twarzy, właśnie z całych sił powstrzymywał tego, który przed chwilą uczulał nas na okoliczność wspólnych urodzin Kai i Andżeli. Zostawiliśmy licealistów z ich nierozwiązanymi problemami.


Po każdym swoim wyjściu będę uaktualniał ranking knajp, w który kulturalnie można się sponiewierać. Oto moja lista przebojów:
1. Zezowate Szczęście – wspaniałe tradycje. Nigdy nie zawodzi.
2. Kontrapunkt – miejsce stosunkowo młode. Mamy wielu wspólnych znajomych.
3. Grota – klasa.
4. Tratwa – klasa.
5. Hipisówka – trudno w to uwierzyć, ale polubiłem karaoke. Może kiedyś polubię imprezy w japońskim stylu, krawaty wiązane na czole, hordy niebieskich kamikaze i pokrzykiwanie: „oio” przy każdym toaście.