Jadę do Olsztyna. Po raz pierwszy w tym roku. Po raz drugi albo trzeci w przeciągu dwóch lat.
Od tygodnia śnię, że wychodzę na Olsztynie Zachodnim i na ul. Wyzwolenia szukam knajpy, w której pracuje Filip Onichimowski. Szukam jej uparcie na Wyzwolenia w miejscu, gdzie niegdyś mieszkała moja prababcia, w kamienicy, którą sowiecka bomba podzieliła na pół. Wiem, że Sarmata jest na Skłodowskiej-Curie, ale to do mnie nie trafia. Znajduję jakiś rower i chcę jechać na Wańkowicza do Jacka Żebrowskiego, ale mistrz gry odbiera mi rower.
W końcu idę w stronę zamku, ale zamiast zamku jest koncert Nine Inch Nails. Podchodzę do ochrony, chcę się wbijać na dziennikarską szmatę. Smutni panowie w czerni konsultują się z głosem w słuchawce. Nie mogę wejść, moja toruńska magia w Olsztynie nie działa. Nagle pojawia się Szymon Szwarc, zaczyna mówić coś do ochrony po amerykańsku, a a przecież Szymon nie mówi po amerykańsku. Wygląda na to, że znają się od dawna. „Dasz mi kasę za ten Buum sprzed dwóch lat, na którym nie zapłaciłeś ani grosza torunianom, i nas wpuszczą”, rzuca. Budzę się. Sen snem, ale kasy nie mam zamiaru wydawać.
Wyjazdy do rodzinnego miasta są dla mnie zawsze dziwnym doświadczeniem. Toruń jest wspaniałym miejscem do życia, ale dopiero w Olsztynie przypominam sobie, kim tak naprawdę jestem. Tam jest prawdziwa literatura, która wyrosła w bardzo niegościnnych warunkach, bez jakichkolwiek lokalnych korzeni, bez gwar, z wrażliwością przywiezioną w bydlęcym wagonie z Wileńszczyzny, z przekłamaną historią, którą zaczęto czytać na nowo dopiero dwadzieścia lat temu.
Literacki potencjał tego miasta może się równać największym ośrodkom w kraju. Mariusz Sieniewicz, Tamara Bołdak-Janowska, Włodzimierz Kowalewski, Piotr Siwecki, Filip Onichimowski, Alicja Bykowska-Salczyńska, Marcin Cielecki, Tomasz Białkowski. Tam nawet dyrektor miejskich drogowców – Paweł Jaszczuk - pisze cenione kryminały.
Wyjazdy bywają bolesne. Moim największym kompleksem jest to, że nic nie zrobiłem z muzyką. W pierwszej klasie liceum założyliśmy z kolegami grupę punkową Achtundzwanzig Banditen. Mieliśmy próby w MDK, ale dyrektorowi to się nie spodobało, bo dostawał skargi, że dzieciom z dołu z zajęć plastycznych od naszego punka drżały małe paluszki trzymające w dłoniach małe kredki. Było radykalnie, dość antykościelnie, mocno lewicowo. Nie zagraliśmy ani jednego koncertu, a na większości nagrań z sali prób mnie nie ma, bo leżałem zwykle na podłodze w totalnej naćpie. W międzyczasie wymieniłem chyba z pół zespołu. Perkusista stał się wokalistą, a później gitarzystą. Mieliśmy dwóch wokalistów, z których jeden przeszedł na ciemną stronę mocy i założył w Olsztynie Ligę Republikańską. Później robiliśmy przesłuchania wokalistek, ale chciały śpiewać tylko „Imażyn al de pipol”, więc nic z tego nie wyszło. Z tych zawirowań stały był skład dwuosobowy: ja na gitarze i mój brat Wojciech na basie, który dziś zajmuje się pisaniem dla „Gazety Pomorskiej”.
W nowej próbowni mieliśmy zatarg z zespołem Edelweiss Piraten. Nie pamiętam, o co poszło. Ktoś komuś zajumał przody, ktoś komuś zniszczył perkusję.
Perkusista Kuba – jedyny koleś, który autentycznie miał talent - zaczął w końcu grać dla lepszego zespołu i teraz występuje w heavy metalowym kabarecie Łydka Grubasa. Przez pewien czas lider tej dość dziwnej formacji grał u nas na gitarze. Był zbyt dobry i zawsze stroił nam gitary, co raczej nie mieściło się w moich standardach myślenia o muzyce. W tamtych czasach wierzyłem w zasadę: „Nie strój zdobi gitarę”.
Cóż, w Olsztynie jest tak wielka kultura literacka, że powstają kabarety metalowe.
Na chwilę przed tym, jak wyjechałem do Torunia na studia, odezwali się do nas Mariusz Bruk Szatkowski i Fergus – kolesie, którzy założyli w Olsztynie hip-hop i dali pierwszy hip-hopowy koncert w mieście jako Malarze Holenderscy. Zagraliśmy z Wojtkiem może ze trzy próby w studiu w WOK-u. Mieliśmy nawet swojego dźwiękowca. Gdzieś w pudłach mam kasetę z nagraniem jednego kawałka, który jest po prostu epicki. Rok później, gdy już byłem na studiach, chłopaki zaprosili mnie do Olsztyna na wspólny jam z młodymi jazzmanami. Cudem zdążyłem na pociąg po godzinie 15 i przyjechałem do WOK-u. Gdy usłyszałem, jak te gnojki ze szkoły muzycznej grają, nawet nie rozpakowałem gitary. Trzeba znać swoje miejsce w szeregu.
I na tym się moja burzliwa kariera muzyczna skończyła. Mam gitarę Mayones z nierównymi progami z 1995 roku, piec, który jako jedyną rzecz w swoim domu kupiłem za gotówkę, i mnóstwo żalu nad sobą.
W sobotę 18 czerwca w olsztyńskim MOK-u będę czytał wiersze. Impreza zapewne zacznie się wieczorem. Tyle wiem. Po recytacjach będzie lepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz