środa, 30 listopada 2011

Revolution will not be televised



Toruń ma wiele twarzy. Dla niektórych jest „miastem sportu”, dla innych „miastem rowerów” albo „Europejską Stolicą Kultury 2016”, jeszcze inni widzą w nim „miasto roztańczone”, w którym żyje się z pasją, a gdzie gotyk jest na dotyk, a kosmos na wyciągnięcie ręki. Nie dajcie się zwieść sloganom - jeśli ktoś chce przekonać się, jaki jest Toruń w rzeczywistości, powinien koniecznie zobaczyć miasto z perspektywy stacji TVK.

Generalnie Toruń i jego dynamiczną codzienność najlepiej definiuje plansza tytułowa „Aktualności toruńskich”, którą zapewne przygotował hipster rozkochany w możliwościach graficznych telegazety z lat 90. Za spikerką nie ma gwarnego newsroomu, co jest też w gruncie rzeczy ciekawą odskocznią od stylistyki dużych stacji telewizyjnych. Irytować może jej zbyt staranna wymowa obcobrzmiących nazwisk i akcent inicjalny, który wyraża szczery entuzjazm i osobiste zaangażowanie.

Na szczęście nikt tu nie poszukiwał gorączkowej ucieczki od nudy konferencji prasowych. Jest na to niezawodny sposób. Skręcić pilnych dziennikarzy zawzięcie notujących coś w kajecikach albo radiowców krzepko dzierżących pałki w dłoni, którzy z lekkim uniesieniem i błyskiem w oku rejestrują każdą wypowiedź. Są jeszcze fotoreporterzy, ci zawsze wykazują się inwencją i płaszczą się przed bohaterami albo nerwowo przeglądają zdjęcia w aparacie.

Nie wiem, jakie standardy dziennikarskie obowiązują w tej stacji. Na pewno dalekie jest jej dziennikarstwo opiniotwórcze i interwencyjne, w jakimś stopniu walczące i niepokorne. Ich newsy to zwizualizowane wersje oficjalnych komunikatów. Bez humoru, bez luzu, zawsze na wysokim diapazonie, tak jakby generał znów ogłaszał znaną wiadomość. Powstaje wrażenie, że w Toruniu mieszkają sami urzędnicy i działacze. Raz na jakiś czas pozwala się wygadać mieszkańcom. Dużo jest prezydenta, który mówi w pierwszym newsie „Współdziałanie” albo na jubileuszu szkoły muzycznej, gdzie chyba złośliwie cytuje się jego dość niefortunną wypowiedź: „W Państwa szkole wszystko naprawdę gra, i to najwyższych tonach”. Znaczy się: piszczy?

I język – skrzypi jak Polska Agencja Prasowa w latach 80. Krzysztof Koman - raczej człowiek nowy w tej branży – odpowiada za materiał, w którym ponury głos w tle mówi: „Odznaczenia przyznane Pomorskiemu Okręgowi Wojskowemu i generałowi Zbigniewowi Dulebie to wyraz uznania władz samorządowych dla instytucji, która po 92 latach istnienia zostaje rozformowana decyzją ministra obrony narodowej”. Później pada: „radni omawiali również perspektywę finansową i zadania do realizacji kompleksowego programu gospodarki wodnej naszego województwa”. Jak to brzmi? Jak meldunek.

To jaki jest Toruń? Piękny. Instytucje pełne są tytanów pracy, którzy kosztem wolnego czasu pochylą się nad problemem mieszkańca, dziennikarze są czujni i niepokorni, urzędnicy są merytorycznie przygotowani i mają odpowiedź na wszystkie pytania, gale są uroczyste i odświętne, tablice są poświęcone i odsłonięte, inwestycje są konieczne i kończą się w terminie, krytyka jest zawsze mile widziana, debata jest ważna i ważne jest wsłuchanie się w głos mieszkańców, artyści są szaleni i niepokorni, inicjatywy są szlachetne i powinny być kontynuowane, remonty bywają niedogodne, skrzyżowania są przejezdne, mecenasi są hojni i wrażliwi, budżet jest proinwestycyjny i progresywny, studenci są pilni i rozkoszni, radni są jednomyślni, wizyty są gospodarskie, a prezydent jest zawsze kadrowany z dołu, co w dostojny sposób uwydatnia jego wrodzone cechy przywódcze.

I kiedy się zacznie, a zacznie się niebawem, nikt nawet nie dojrzy pierwszych objawów.

czwartek, 24 listopada 2011

Do przyjaciół studentów



Mówiąc o studentach, zwykle cytuję myśl jednego z profesorów, który powtarzał, że stan toruńskiej kultury można zdefiniować, posługując się pewną sinusoidą: co pięć lat sytuacja w mieście się diametralnie zmienia, po dobrych rocznikach przychodzą roczniki słabe. Nie pomylę się chyba za bardzo w diagnozie, stwierdzając, że znajdujemy się w niepłodnej fazie cyklu.

Jeżeli się rozejrzymy po pejzażu kulturalnym miasta, okaże się, że najciekawsze inicjatywy artystyczne w ostatnich latach to dzieła pokolenia przełomu lat 70. i 80.: eNeRDe, Instytut B61, Tofifest, Kontrapunkt.

Wychodzi na to, że ta przeklęta Generacja Nic zdominowała Toruń i próżno szukać u nas cennych przedsięwzięć kulturalnych autorstwa studentów. W tym morzu bezwładu i pasywności są oczywiście nieliczne wyjątki, które jedynie udowadniają, jak licha jest jakość działań twórczych młodej społeczności akademickiej. Toruń nie doczekał się kultury studenckiej, której znakiem w innych ośrodkach jest wręcz nadprodukcja kabaretów, zespołów muzycznych, alternatywnych teatrów, grup eksperymentalnych i amatorskiego ruchu krytycznego.

To wszystko oczywiście się przekłada na frekwencję na imprezach artystycznych – chyba jedynie Teatr Horzycy nie może narzekać na brak widowni. Tracą wszyscy: organizatorzy festiwali, koncertów, wystaw, spotkań literackich. Tendencja spadkowa jest szczególnie widoczna w przypadku Od Nowy – coś się stało, że studenci nie chcą przychodzić do jedynego klubu studenckiego w mieście.

Taka jest kultura w mieście, jaki jest uniwersytet. Można mieć pretensje do trzydziestoletnich liderów środowiska artystycznego, że w tym momencie skupiają się na własnych karierach, ale większe baty należą się studentom, którzy w żaden sposób nie chcą wypełniać pustki po nich. Jest miejsce do działania – bez problemu można zorganizować dziś imprezę w eNeRDe, Kontrapunkcie, Bunkrze, Drażach, Tratwie, a nawet w Dworze Artusa, Domu Muz, CK Zamek Krzyżacki. Bez budżetu albo z budżetem minimalnym. Ze wsparciem magistratu, jego instytucji albo samorządu województwa. Gdzie są teatry i literaci? Nie ma poezji śpiewanej i kabaretu? Gdzie są młode zespoły muzyczne?

Niestety muszę to powiedzieć: za moich czasów nie było takich możliwości. Zacząłem studia w momencie, gdy powstawało województwo kujawsko-pomorskie i wówczas nikt nawet nie marzył o zdobywaniu pieniędzy z tego źródła. Początkowo nie było otwartych konkursów na miejskie dotacje. Panowała wolnoamerykanka. Nie mogliśmy liczyć też na samorząd studencki, który kasę ładował w juwenalia. Ale to nie powstrzymało nas od założenia ostatniego pisma literackiego w tym mieście, wydania serii książek, organizacji regularnych imprez w Piwnicy Pod Aniołem i Domu Muz oraz przygotowania kilku edycji Majowego Buumu Poetyckiego. Pierwszy empikowy numer „Undergruntu” - blisko tysiąc egzemplarzy - rozszedł się w niecały tydzień. Byliśmy wtedy na drugim i trzecim roku studiów.

A wszystko dlatego że gdzieś w okolicach pierwszego roku dotarło do nas, że generalnie będzie źle, o ile czegoś ze sobą nie zrobimy. Wokół panowała kompletna pustka, którą jak pionierzy zaczęliśmy zaludniać nowymi ideami i zdarzeniami. Nie było problemów z publicznością – na imprezach w Piwnicy Pod Aniołem bywało u nas nawet trzysta osób. Na zwykłych nudnych recytacjach studenckiej poezji.

Poczytałem sobie Wasze komentarze pod wpisem o lip dubie. Nie da się obronić tego wideo w żaden sposób. Narzekania, że w nagraniu wzięło udział 80 studentów, tylko potwierdzają tezę o niewielkim potencjale tego młodego środowiska. Aż ciężko uwierzyć, że całą społeczność stać jedynie na tak nudnego gluta – do tego jeszcze przy pełnej aprobacie uczelni.

Drodzy studenci, wszyscy usunęli się ze sceny, nie ma konkurencji, są możliwości. Piękne dekoracje do zdobycia i wypełnienia treścią. Miasto jest wasze.

wtorek, 22 listopada 2011

Lip dub po toruńsku. Coś dla zmęczonych poczuciem rytmu

UMK jest ostatnim uniwersytetem na świecie, który stworzył swój lip dub. Wideo powstało w wyniku przetargu nieograniczonego na kampanię reklamową budowy Collegium Humanisticum na Bielanach - tego wymaga od uczelni Unia Europejska, która przyznała jej dotację na inwestycję. Nie żartuję.

Szedłem o zakład, że będzie katastrofa. No i jest katastrofa.



Choć trudno uwierzyć, mogło być jeszcze gorzej. UMK chciało usilnie zabłysnąć na demotach w całym kraju z tekstem: „Toruń. Tu się śpiewa lip duby”. Uczelnia zażyczyła sobie w specyfikacjach przetargowych, żeby piosenkę nagrał i wykonał w wideoklipie chór akademicki UMK. Z góry narzucili też kawałek, który mieli wykonać studenci – to „Freedom” Duke'a Ellingtona. Nie ma co dawać zbyt wiele freedomu studentom, bo wszystko zepsują.

Na szczęście nasza wszechnica odeszła od pierwotnego konceptu i wybrała coś bardziej – jak to się mówi – up to date. Niewiele to pomogło.

Początek jest całkowicie żenujący. Ekipa z miasta (Rydzyk? Zaleski?) nakazuje uprowadzenie Kopernika, który jest większą ikoną niż ekipa z miasta. Prosta motywacja. Szkoda tylko, że nie zdążyliśmy polubić Mikusia, bo gubi się wśród studentów na pustych korytarzach Collegium Humanisticum.

Kopernik ucieka przez salę wykładową bez wykładowcy – wiadomo, niektórzy prowadzą intensywne badania nad środowiskiem studentów pozbawionym obecności wykładowcy. Gonią go blues brothers, ich prędkość mierzy suszarką aspirantka sztabowa – coś ewidentnie musiała przeskrobać, że teraz w odblaskach musi straszyć sankcją.

Collegium Humanisticum jest puste i wyludnione, na ścianach nic nie wisi. Studenci ruszają się jakoś niemrawo, pobudzają się na widok kamery, ale średnio im to idzie. Jest bardzo nudno, jakby właśnie specjaliści od BHP na obowiązkowym szkoleniu opowiadali doskonale znane anegdoty, że nie należy myć owoców ciepłą wodą i że znają robotnika z fabryki chemikaliów, który w tak zapalczywym gniewie dłubał sobie w nosie, że przepalił na wylot przegrodę.

Zbyt długo już mieszkam w internecie, żeby mnie coś takiego jak lip dub poruszało. Konwencja, która ma rok, jest w tych przestrzeniach zabytkiem. Generalnie cały filmik najlepiej podsumowuje ta fejkowa reklama:

piątek, 18 listopada 2011

Solistki

Najłagodniej rzecz ujmując, wokalistki mają w Polsce przesrane. Liczba śpiewających pań na naszym rynku jest ograniczona jakąś dziwną kwotą. Powinny dominować, bo nie da się w tym kraju znaleźć faceta, który równałbym się z Georgem Michaelem albo Eltonem Johnem.

Toruń też nie błyszczy męskimi głosami - jeden Sławek Uniatowski wiosny nie czyni. Wokaliści nie są generalnie źli, ale trudno, żeby panowie z Manchesteru, Kobranocki, Sofy, Hotelu Kosmos, MGM i innych zespołów konkurowali z głosami popowymi.

W Toruniu pojawiły się trzy wspaniałe głosy: Hanna Drewnowska, Joanna Fostiak i Joanna Solarska. Wszystkie mają już na koncie jakieś tam dokonania, ale tak naprawdę pełnię ich wokalnego kunsztu można dopiero rozpoznać w popie, który kocha mocne kobiece głosy.

Te trzy wokale przedstawił didżej Ike na swojej płycie „Listen”. Ike ma niezły instynkt do dobierania sobie żeńskich wokali. Pod tym kątem płyta robi piorunujące wrażenie.

Proszę Państwo, oto Solistki:

Hanna Drewnowska


Joanna Fostiak


Joanna Solarska


Od lat wrażenie na mnie robi magiczny wokal Marty Rogalskiej z Pchełek. A ostatnio przeżyłem estetyczny wstrząs w Hippisówce, gdzie z „Rolling in the Deep” zmierzyła się na karaoke Marta Lityńska. Podejrzewam, że w komplementach przekroczyłem wówczas delikatnie jakąś małą granicę żenady, ale było warto.

W końcu coś ciekawego zaczyna się w Toruniu.

środa, 16 listopada 2011

11.11.11 Wyznania chłopca z getta



Na ulicach spotykasz się z agresją. Taką personifikowaną w 17-letnim gnojku z nożem. Ty, dorosły w końcu mężczyzna, mówisz o tym ze wstydem. Dałeś się skroić nielatowi. Który twoją komórkę sprzeda, żeby mieć na melodyjki w komórce. Bo to rzecz dumy: dałeś się rozbić gówniarzowi, dałeś się podejść.

Jak możesz być lewicowcem, kiedy własna klasa robotnicza – jej synowie i córki – ta klasa robotnicza, którą zachwalasz, o której prawa się upominasz, ona ciebie kroi, pozbawia ciebie dóbr i dumy. Co ty na to? Dlaczego odwracasz głowę, kiedy siedzisz obok pijanej kobiety w autobusie? Dlaczego? Wraca z hipermarketu. Wypiła po drodze, bo nie chciała się z nikim dzielić swoim wstydem.

Jak możesz być lewicowcem, kiedy się brzydzisz proletariatem. Brzydzisz się publicznych toalet, publicznych zlewów i śmieci. Przerażają ciebie klamki w urzędach i pociągach. Dlaczego się bronisz przed dotykaniem poręczy i oparć? Dlaczego nawet pieniądze są brudne? Dlaczego wolisz karty? Przelewy. Te pieniądze przekładali w palcach. Twoja duma jest w wyższości nad żebrakiem, którego sumienie kupujesz za złotówkę. Twoja wyższość jest w karcie płatniczej o wysokim limicie.

Aborcja, prawa mniejszości seksualnych, prawa kobiet, bezpłatna oświata i lecznictwo. Ta mantra. Obrzydzenie na widok bezdomnego, obrzydzenie na widok niedouczonego młodego przestępcy, którego przed 24. rokiem życia czeka jedynie perspektywa przesiedzenia kilku lat w celi dla młodocianych niegrypsujących. Którym życzysz jak najgorzej, mimo że mieszczą w boskim planie zbawienia poprzez aborcję, prawa mniejszości seksualnych, prawa kobiet, bezpłatną oświatę i lecznictwo.

Lewica nie chce, aby proletariat się reprodukował. Aborcja utnie problem rodzin wielodzietnych. Większe prawa mniejszości seksualnych usankcjonują niepłodny model partnerstwa. Nie ma ryzyka, że powstanie kolejny proletariusz. Prawa kobiet oznaczają to, że samice będą miały więcej do powiedzenia, jeśli chodzi o swoje ciało. Na wypadek, gdyby chciały rodzić proletariuszy. Gdy ci proletariusze się już urodzą, niech wiedzą, że znakiem pozycji społecznej jest wykształcenie, które na razie mogą odebrać za darmo. Dzięki temu podzielą świat na tych, którzy mówią „przyszłem” i „poszedłem”. A to zawsze celnie rozróżnia klasy. A lecznictwo? Niech proletariusze wiedzą, że się nimi opiekujemy. Że nie zniszczy ich alkoholizm, nikotynizm, narkomania. To jest ta lewicowość: zrobić, żeby jak najmniej było skurwysynów z wąsami, w drelichowych lub kreszowych szelestach, w rozciągniętych spodniach.

Bo oni mają tę przewagę, że się rozmnażają. U nich dziecko nie jest zobowiązaniem i inwestycją. Ono po prostu jest. Dziecko dla nas jest szokiem, który zmienia świat. Dla nich jest oczywistością. Spałeś, zapłodniłeś. Prosty schemat fabularny.

Śmierć? Śmierć też jest stałym kosztem. Życie nie ma dla nich takiej wartości jak dla nas. To oni łamią sobie karki na basenach, to oni zabijają się po wyjeździe z dyskoteki, tracą głowy w czasie jazdy na motorze. Przypadkiem wyskakują z okien po pijaku, biją się do pierwszej krwi lub śmierci. Śmierć otulonego klubowym szalikiem chłopca w barwach klubowych. Dłoń spalona od racy na meczu piłkarskim. Nóż w brzuchu na podmiejskiej zabawie. Życie nie ma dla nich znaczenia, więc wybraliśmy dla nich bezpłatną i sterylną aborcję. I konsultacje psychologiczne w razie wątpliwości.

Bohaterami twoich fantazji są młodzi mężczyźni, których zwykle dzieli od ciebie kordon policji. Żeby ich uspokoić, trzeba dać im żużel i piłkę. Raz na jakiś czas kusić promocjami, dać im trochę zarobić. Nie spalą twojego samochodu, nie obrzucą ci domu kamieniami. Możesz spać spokojnym snem zrealizowanej klasy średniej. Nie musisz się z nimi liczyć, siedzisz w swoim getcie, otoczony cytatami z Marksa i garścią młodzieńczych truizmów.

Jestem lewicowcem. Nie wzrusza mnie giełda, nie płaczę, czytając „Puls biznesu”.

piątek, 11 listopada 2011

Moja Kolorowa Niepodległa



Teatr Wiczy obchodzi w tym roku dwudziestolecie istnienia. 11 listopada – w kolejne rocznice powstania zespołu – przyjaciele teatru spotykają się i wspólnie świętują. Tym razem padło na Kontrapunkt.

Przed ponad dziesięć lat wytrwale śledziłem losy tego teatru. Byłem na najważniejszych premierach, otwarciach i zamknięciach festiwali, swego czasu rezydowałem w ich knajpie w piwnicy Ratusza Staromiejskiego. Wiele naszych dyskusji przeciągało się do rana. Nieraz kończyły się totalnym zniszczeniem albo kłótnią. Zawsze to były inspirujące i owocne spotkania.

Zespół znam od podszewki. Romek Pokojski wykształcił rozpoznawalny styl inscenizacji. Twórca Teatru Wiczy może przygotowywać spektakle na podstawie klasyki dramatycznej, sztuki dla dzieci i manifesty polityczne, ale i tak na wszystkim zostawi swój znak. Nawet w reporterskim tekście poszukuje możliwości stworzenia widowiska przełamującego realizm. Wszędzie, gdzie widz domaga się autentyczności, on buduje świat umowny i nierzeczywisty. W scenach odjechanych w kierunku surrealizmu – na przekór oczekiwaniom - mocno trzyma się rzeczywistości.

11 listopada Kolorową Niepodległą spędzę wśród ludzi, z których wielu mogę zaliczyć do grona przyjaciół.

wtorek, 8 listopada 2011

Odszedł Marek Wakarecy



Wiadomość o nagłej śmierci Marka Wakarecego była dla mnie wielkim szokiem. Były dyrektor Toruńskiej Orkiestry Symfoniczne zginął w poniedziałek w wypadku samochodowym. To człowiek, który dzięki swojej desperacji i pracowitości awansował instytucjonalnie toruńską orkiestrę.

W „Gazecie” raz na jakiś czas trzeba wzbogacić materiał o tzw. wypowiedź eksperta. Zazwyczaj dziennikarz nie zadaje sobie trudu osobistej rozmowy z bohaterem tej małej rameczki i krótki wywiad przeprowadza przez telefon – głównie dla oszczędności czasu. Rzadko kiedy odmawiałem sobie przyjemności osobistej rozmowy z Markiem Wakarecym. Gościł mnie zawsze w skromnym, wręcz obskurnym gabinecie na niewyremontowanym strychu Dworu Artusa. - Czego się pan napije? Mam niestety tylko kawę rozpuszczalną i herbatę owocową – mówił, włączając czajnik elektryczny.

Rozmawialiśmy głównie o staraniach Torunia o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury, budowie Centrum Sztuki Współczesnej, przekształceniu orkiestry kameralnej w mały skład symfoniczny. Potrafił powiedzieć, że na inauguracji festiwalu, który miałby się rozpocząć za rok, Piotr Pławner wykona skrzypcowe koncerty Czajkowskiego, a towarzyszyć mu będzie orkiestra pod batutą Jerzego Salwarowskiego. Matematyczna precyzja.

Sypał anegdotami związanymi z gośćmi festiwali, które sam powołał do istnienia. - Był problem z rumuńskim wiolonczelistą Mirelem Iancovicim – opowiadał. - Otóż nie skłamałbym, gdybym powiedział, że jego wiolonczela Guarneri jest warta nieco ponad milion dolarów. Zastanawiałem się, czy nie ogłosić tego jako ciekawostki w czasie koncertu. Postanowiłem jednak nie mówić, bo to mogłoby kogoś sprowokować do kradzieży. Gdy odprowadzałem artystę w sobotnią noc, miałem duszę na ramieniu.

Pamiętam, jak do „Gazety” zadzwonił wzburzony czytelnik, który utyskiwał na słaby jego zdaniem repertuar Toruńskiej Orkiestry Kameralnej. Narzekał, że znudziła go do bólu VI Symfonia Piotra Czajkowskiego" i II Koncert fortepianowy Sergiusza Rachmaninowa, których prezentacja otworzyła jeden z sezonów toruńskich symfoników. Mówił też, że w programie brakuje kompozytorów XX wieku, przede wszystkim Szostakowicza i Prokofiewa. W eleganckich liście skierowanym do czytelnika, a opublikowanym w „Gazecie”, dyrektor zaznaczył, że dzieła Czajkowskiego i Rachmaninowa doczekały się jedynie dwóch wykonań w Toruniu, ale rzeczywiście z literaturą muzyczną XX wieku jest problem – większość utworów orkiestrowych tych Szostkiewicza i Prokofiewa powstało na wielką orkiestrę symfoniczną. Jego zespół od razu nadrobi te zaległości repertuarowe, gdy stanie się składem symfonicznym.

Wakarecy jest architektem Toruńskiej Orkiestry Symfonicznej. Kameraliści przez kilka lat przygotowywali się do zmian kadrowych. Do składu małej orkiestry symfonicznej już w 2004 roku brakowało im zatrudnienia na stałe jedynie ośmiu instrumentów: trzech puzonów, tuby, dwóch waltorni i dwojga skrzypiec. Wakarecy postawił na rozwój stopniowy i rozważny. - Zależy nam przede wszystkim na spokojnej i trwałej w konsekwencji budowie toruńskiego środowiska twórców i odbiorców. Możemy oczywiście nadal zapraszać innych muzyków do wykonywania koncertów symfonicznych, ale wolelibyśmy sami wykształcić sobie kadry. Na to trzeba czasu. Nie chcemy iść na łatwiznę i raz do roku zapraszać do Torunia Symfonii Varsovia - mówił „Gazecie".

Wcześniej tłumaczył: - W mieście uniwersyteckim istnienie orkiestry symfonicznej jest wręcz koniecznością. Taka instytucja buduje prestiż. Kiedyś słyszałem, że w gdzieś w Polsce miała powstać duża fabryka samochodów. Inwestor przeprowadził kompleksowe badania rynku. Interesował go potencjał intelektualny i kulturalny miasta, jego otwartość na idee, a nawet to, jak mieszkańcy spędzają wolny czas. To miasto straciło wiele w oczach firmy, gdy dowiedziała się, że nie ma tam orkiestry symfonicznej. Rozwój orkiestry sprawi, że Toruń trafi na wyższą półkę, że jego kolejna część oderwie się od prowincjonalności.

Udało mu się, ale pod koniec 2006 roku postanowił odejść z orkiestry. - To osobisty protest przeciwko temu, jak władze traktują mój zespół. Może na to miejsce przyjdzie ktoś, komu łatwiej znieść politykę kulturalną magistratu – mówił.

Uznał, że nie jest w stanie zapobiec stopniowemu odchodzeniu młodych i zdolnych instrumentalistów do bogatszych zespołów. Okazało się, że toruńscy muzycy zarabiają źle – młodzi dostawali wówczas na rękę około 1100 zł miesięcznie. Po długiej – trwającej niemal dwie dekady edukacji artystycznej – to musiało frustrować. Szefostwo miejskiej kultury w tym czasie zdobyło się jedynie na kilka sloganów o tym, że młodzi i zdolni szukają coraz lepszych ofert pracy, że ważna jest konkurencyjność, że dodatkowe pieniądze dla orkiestry nie przyniosą żadnej widocznej zmiany. Inni urzędnicy cynicznie zauważali, że dzień pracy muzyka trwa około czterech godzin, że wielu z nich na pół etatu jest zmuszonych pracować w szkole muzycznej, więc sobie radzą. Wakarecy przez prawie 13 lat pracy nigdy nie pobrał „trzynastki", a od 2001 roku jego pensja w ogóle nie wzrosła.

Akt dyrektora i kolejne artykuły „Gazety” sprawiły, że urzędnicy zwiększyli zarobki muzyków i obiecały kolejne podwyżki. Wakarecy odszedł z orkiestry z klasą - bez awantury i osobistych pretensji, bez żądzy rewanżu na szefach toruńskiej kultury, którzy zawiedli jego zespół.

Lista dokonań Wakarecego jest imponująca. Oprócz stworzenia orkiestry symfonicznej, przypomniał Toruniowi o tradycjach koncertów w kościołach, pałacach i kamienicach i stworzył Muzykę i Architekturę. Pokolenia młodych muzyków zapamiętały go jako zaangażowanego i ciepłego nauczyciela skrzypiec w szkole muzycznej. Toruń będzie mu zawdzięczał także salę koncertową – Wakarecy przez miesiące pracował w Urzędzie Marszałkowskim nad funkcjonalnością tego obiektu.

Długo rozmawialiśmy o warunkach akustycznych tej sali, tłumaczył mi wszelkie zawiłości np. że ubrania publiczności pochłaniają dźwięk i że to też trzeba uwzględniać w projekcie. Najlepiej zapamiętałem jednak krótką rozmowę, gdy niemal rok po awanturze z zarobkami orkiestry zadzwonił do mnie i zapytał: „Pamięta pan, jak obiecałem panu w czasie wywiadu, że opowiem panu, gdy znajdę nową pracę?”

Marek Wakarecy był człowiekiem o wielkiej klasie, inteligencji i wrażliwości. Zmienił na zawsze Toruń.

poniedziałek, 7 listopada 2011

Kilka myśli na początek listopada



Winą za to, że Toruń o tej porze roku zupełnie mi się nie podoba, najprościej obciążyć porę roku. Jesienny Toruń jest jesienny. A może po prostu to miasto parszywieje? Staje się miejscem boleśnie oczywistym i przewidywalnym, w którym nie czeka mnie już żadna niespodzianka?

Nie trzeba być wytrawnym strategiem, żeby przewidzieć jego następne ruchy. Gdybym był zwolennikiem teorii spiskowych, podejrzewałbym, że nawet bunt w tym mieście jest wystudiowany i wyreżyserowany. Wszyscy zachowują się zgodnie ze scenariuszem.

Wiedziałem, że do gry po kilku latach powróci wykluczony zawodnik. Nie można było zbyt wcześnie ruszać go z ławki kar, bo publiczność tego by raczej nie zniosła. Oficjalnie niekarany, o zatartej przeszłości, od kilku lat nieposzlakowanej teraźniejszości, w pełni zresocjalizowany. Będziemy się przypatrywać temu błyskotliwemu comebackowi. Pamiętane będą czyny i rozmowy.

Zima nadchodzi i miasto znów przejmą didżeje.

Zima nadchodzi, więc czeka mnie czekanie w kolejkach do lekarza ze starymi kobietami – każda z nich ma narząd, o który zanosi przed Boga modlitwy. Częściej się modlą o swoją trzustkę niż o swoje dzieci.

Zima nadchodzi, więc skończą się imprezy przed Kontrapunktem. Średnio znoszę wnętrze tego lokalu, obawiam się, że za rogu wyjdzie zaraz multiagent ubezpieczeniowy i wręczy mi do podpisania polisę AC na nieistniejący samochód.

Zima nadchodzi, a ja zastanawiam się, gdzie jest „Res Publica” z ich zakrojoną na szeroką skalę pracą na rzecz Torunia. Mówili, że będą chodzili po knajpach, żeby biesiadnikom zadawać trudne pytania o lokalne dziedzictwo historyczne i potencjał kulturowy. Nie widziałem ich w Grocie, Zezowatym Szczęściu, Tratwie i Desperado.

Zima nadchodzi. Przerażeni i pasywni młodzi ludzie. Przerażeni i pasywni młodzi poeci dzwonią do mnie z zastrzeżonych numerów, bo tylko tak mogą liczyć na moją ciekawość.

W warszawskiej knajpie spotkałem gitarzystę zespołu, który był absolutną rewelacją w latach 80. Z racji raczej dobrego wychowania łaskawie pominę nazwę i nazwisko. Trudno zdefiniować stan skupienia tego muzyka: w zasadzie był najbliżej cieczy, którą w kształcie człowieka utrzymywał szkielet i skóra. Gdy bar włączał kawałki z lat jego młodości, z lubością chwytał za zmyśloną gitarę: „Znam tego, ten-ten, który tam-tam, di-dum, di-dum, w tej-tam oktawie” - opowiadał o linii basu w piosence Urszuli. „A ja ten-ten, w tej drugiej, tej-tam znanej, na tym-tym” i znowu chwytał za powietrzny instrument. W tym stanie nie za bardzo dało się z nim dogadać, bo polski był jego drugim językiem.

Warszawa ugina się od biografii ludzi, którzy w przeróżny sposób pielęgnują swoją ułomną albo urojoną wielkość. Toruń akurat w tym się zupełnie nie różni od stolicy. Miasto żyje mitami z lat 80. i 90. Ja żyję mitami sprzed dziesięciu lat, kiedy człowiek był młody i po knajpach chodził z małym rewolwerem, który mógł zabić tylko starca albo niemowlę.

Pora dać spokój sobie z tym miastem, z jego wieczną jesienią i depresją, i jakoś na nowo ułożyć sobie tutaj życie. W Toruniu można być silny siłą swojej rezygnacji.

piątek, 4 listopada 2011

Wiele się działo, nie powiem



Warszawa. Przez dwa tygodnie w bloku na Bluszczańskiej nie widziałem ani jednego sąsiada. W nocy słychać głosy, ktoś na syntezatorzy gra jakieś upiorne industrial electro. Winda czasami jeździ samotnie między parterem a czwartym piętrem. 31 października pod drzwi podszedł mały kościotrupek i wiedźma, miałem tylko kitkata, nie było czym się dzielić.

Gdy szedłem Bluszczańską, obok dwóch bezdomnych leżał ich kolega. - Co on tak leży? - zapytałem. - Zmęczony - odpowiedzieli. W Warszawie widziałem bezdomną w mini w towarzystwie bezdomnych, którzy wyglądali jak bezdomni. Opowiadali wzburzeni, że modelka z „Top Model” odpadła z programu, bo nie chciała się rozebrać. W Warszawie są bezdomni, którzy nie mają domu, ale mają telewizor.

W Puzzle Quest został mi ostatni boss - Lord Bane. Nikt z hardcorowych graczy nie przyzna się do jednej rzeczy - komputer oszukuje.

Pisałem. Jednym z bohaterów będzie Kamil. Cierpiący na lekką encefalopatię homoseksualny bokser polonista. Ciekaw jestem, jak to zabrzmi po niemiecku.

Byłem w knajpie w jakimś pawilonie na Niepodległości. Nie wychodziłem z palarni. Przy barze kręcili się legioniści, których dziewczęta śpiewały w karaoke piosenki Dody. Lepiej od oryginału. Gdy jestem lekko podrobiony, karaoke wydaje mi się wspaniałą rozrywką. Śpiewałem, choć zapewne ciężko nazwać to śpiewaniem, „Wódkę” Kultu, a w chórkach - do reggae w wesołej wersji midi - dzielnie wtórowali mi legioniści. Generalnie w midi „Lacrimosa” zabrzmiałaby pogodnie.

Odnowiłem starą licealną znajomość. Wspominaliśmy, jak zupełnie pijani po ognisku na olsztyńskich Dajtkach wybraliśmy się do hotelu Novotel i udawaliśmy belgijskich turystów. Portier gonił nas po wszystkich piętrach. Gdy nas złapał, powiedzieliśmy „We got lost. We can’t find the exit. Is it this way?”, wskazując wielki neon „Exit”. Przypomniałem sobie, jak w czasie sesji RPG w parku miejskim osa wleciała mi do piwa. Użarła mnie w policzek. Spuchłem w sekundę - pomogły okłady z zimnego piwa i lekkie odymienie z papierosów. Od tej pory nie piję Piasta, który w pewnej podolsztyńskiej dyskotece reklamował się hasłem: „Pij Piasta, piwo z miasta!”

A później trafiłem do jakiegoś mokotowskiego studia filmowego, którego korytarze pokrywały fotosy znanych klientów tej firmy. Byli tak znani, że nikogo nie znałem.

A jeszcze później dostałem lekkiego ataku paniki, kiedy uzmysłowiłem sobie, że zupełnie nie wiem, gdzie jestem, że znalazłem się na jakimś okropnym warszawskim zadupiu, a mój stan generalnie nie pozwala na dostrzeżenie adresu na tabliczce.

Z kibucu - nazwy chyba tłumaczyć nie muszę, zważywszy na moje miejsce zatrudnienia - wyniosę się zapewne przed południem, bo później mieszkanie czeka nalot fotoedytorów. Nie wiem, jak się bawi dziesiątka fotoedytorów, ale zapanuje atmosfera jak w akademiku - kolesie obwiążą się ręcznikami i będą szukali kontaktów do grzałki.

W Warszawie jest miło i ładnie, ale moje toruńskie pieniądze są tam tylko toruńskimi pieniędzmi. Mokotów jest wielkości połowy Torunia, więc mam problemy z przestrzenią.

Było miło, pora wracać.

wtorek, 1 listopada 2011

Jak uśmiercić bohatera - proza na 1 listopada



Matka takie rzeczy czuje. Nie wiem skąd, ale czuje. I ja to poczułam. Więc gdy usłyszałam telefon, wiedziałam, co mi powiedzą. Dzwonił długo. Wiedziałam, w jakiej sprawie.

Z mężem dawaliśmy mu wszystko. Zaspokajaliśmy jego wszystkie potrzeby. Chciał pieniędzy, miał. Chciał coś do ubrania, miał. Coś do pokoju? Też. Nie jesteśmy zbyt bogaci, ale jedynaka chcieliśmy dobrze wychować. Ja w młodości musiałam wiele sobie odmawiać. Czasy były inne, trudno było cokolwiek dostać. On już był duży w wolnej Polsce. Ja, gdy byłam mała, marzyłam o śmietanie. Mówiłam sobie, że gdy będę duża, kupię sobie śmietany.

Pamiętam, jak był u babci, a mąż wtedy był w erefenie. Wyrzucił wszystko z popielniczki, wyrzucił fusy z kawy i wymieszał to na dywanie w pokoju. Skrzyczałam go. „Co ty robisz?! Co ty robisz?” „To burza”, powiedział.

Uczył się dobrze. „Jest zdolny, ale leniwy”, powtarzali. Przypominałam sobie materiał na jego klasówkę i razem się uczyliśmy. Później w liceum już o nic mnie nie prosił. Miał kilka miernych na koniec roku, ale na studia się dostał. Za miastem.

Ojciec pijany wrócił z pracy. Matka mu obiad zrobiła. A on całą buteleczkę magi wrzucił, aż była czarna. Tak kochał dziadka, że chciał mu dodać przyprawy do zupy. Tylko nie wiedział ile.

Gdy pokazywali flagę Niemiec w telewizji, podchodził do ekranu i mówił: „Tata tam ciował”. Tata tam pracował.

Nie wiem, dlaczego wybrał most. Próbuję to jakoś ułożyć. Stanął w nocy na barierce i po prostu skoczył. Wziął i się zabił, wziął i się zabił.

Gdy był mały, zawsze mówił „wujek”. „Jak się nazywasz?” „Wujek”. „Kim chciałbyś być w przyszłości?” „Wujkiem”. Nie wiem, dlaczego. Może jakiś wujek mu zaimponował?

Pamiętam całe jego ciało. Bliznę po ospie na środku czoła. Dwie myszki na nogach. Takie ładne znamiona. Po babci. Po tacie miał oczy, ale nos już po mamie. Taki sam charakter. Nie gniewaliśmy się na siebie dłużej niż do wieczora. Wieczorem zawsze siebie przepraszaliśmy. Gdy widział, że płaczę, też płakał. Gdy płakał, też z nim płakałam.

Przychodził do mnie w nocy: „Mamo, miałem sen” i wtulał się we mnie.

Nie chciał jeść mojego pokarmu. Tak nabrzmiałam, że trzeba było mnie ciąć. Szklanka ropy. Potem już jadł. Ale mało. Zawsze taki był.

Zawsze go pytałam, czy w tym Toruniu nie jest mu źle. Nie było. Pokój w mieszkaniu studenckim mu wynajęliśmy. Jadł dobrze. Dobrze wyglądał. Na początku przyjeżdżał co tydzień, później rzadziej. Pieniądze co tydzień mu wysyłałam. Sto złotych. Starczało mu. Na kino, na kawiarnię. Dawał sobie radę. Stypendium miał naukowe.

Tej szafy staram się nie ruszać. Czasami tylko rozsypuję rzeczy i leżę w nich. Sama się dziwię, jak przedmioty łatwo tracą zapach.

Miał kiedyś kota. Cierpliwy był. Dawał się mu nosić jak worek. Za ogon go trzymał i przewieszał przez ramię. Śmieję się, że mieliśmy kota masochistycznego. Lubił to.

W stanie wojennym mój mąż był w szpitalu. To było załatwione po znajomości – w szpitalu WSW. Mnóstwo mundurowych leżało – ojciec załatwił, pułkownik. Mąż miał problemy z tarczycą. Synowi powiedziałam, że najadł się śliwek. Gdy byliśmy u męża, kupiłam synkowi wcześniej samochód. Jeździł nim po całej sali. Jeździł po łóżku, jeździł po ojcu. Gdy zaczął się obchód i zaczęli nas wypraszać z wizyty, syn powiedział: „Zaraz tu bomba wybuchnie”. Ojciec krzyknął: „Weź stąd tego bachora”. Spod fartuchów lekarskich było widać mundury, szpital WSW, połowa stanu wojennego.

„Spatki hotczetese”, mówiłam. A on szedł spać.

Czułam się wtedy, jak za szybą. Jak za szkłem. Nic do mnie nie docierało. Pojechałam do Torunia. Zabrałam moje dziecko. Karawan je zawiózł do domu. Pogrzeb przygotowałam szybko. W nekrologu napisałam, żeby nie było kondolencji. Żeby był spokój. Msza była krótka. Mąż płakał. Babcie płakały. Było kilku jego przyjaciół. Też płakali. Ja nie.

Mieliśmy koty. I chyba wtedy po raz pierwszy go okłamaliśmy. Nasza kocica kociła się co roku. Nawet dwa razy. Mówiliśmy, że w tamtym bloku pewna babcia je od nas zabiera. Kłamałam. Zamykałam je w folii, szczelnie. Potem w pudełku. Potem wyrzucałam do śmieci. Nie domyślał się.

Starałam się być blisko, gdy kończył chodzić z jakąś dziewczyną. „Czas leczy rany, może to takie głupie, ale to jedyny lek. Zadziała. Jutro będzie lepiej, zobaczysz”. Chciałam być blisko. Później z dziewczynami było dobrze. Nie przeżywał tego tak jak w liceum.

Na jego guzy przykładałam łyżkę. Zawsze.

Kiedyś wymyślił wypadek autobusu na wycieczce. Tak z mężem uwierzyliśmy, że zadzwonił na milicję, bo jeszcze wtedy była milicja, czy to prawda. Bo za tym Jonkowem jest zakręt. Zmyślił wszystko. Autobus się przewrócił na zakręcie. Krzysiek z ławki miał rozciętą głowę. Pani torebką wybiła szybę.

Dopiero gdy weszłam do pustego pokoju, coś mnie tknęło. Nie było go tutaj już miesiąc. Miesiąc temu przyjechał do domu z Torunia. Był spokojny. Spotkał się ze znajomymi. Wrócił z lekkim humorkiem. Wyjechał. Gdy zaczęłam ścierać kurze, gdy zaścieliłam jego łóżko, dopiero wtedy zrozumiałam, że to koniec.

Nie lubił dentysty i marchewki gotowanej, mojej szczawiowej.

Nie wiem, dlaczego to zrobił. Gdyby chociaż zostawił list.