Jakiś czas temu „Teraz Toruń” ogłosił plebiscyt na Torunianina Pięciolecia. Szczerze mówiąc, nie wiem, jak się potoczyły losy tej letniej zabawy. Możliwe, że ktoś chodzi teraz po Toruniu w glorii zwycięzcy. Pozazdrościłem kolegom z konkurencji i postanowiłem zrobić ranking na Torunianina Pięciolecia. Swój wybór – rzecz jasna – ograniczyłem do ludzi zajmujących się kulturą. Więcej wśród nich działaczy niż artystów. Cóż, takie czasy dla miasta, że więcej pojawia się ciekawych inicjatyw kulturalnych niż dzieł.
Lucjan Broniewicz
Toruń z bólem i niedowierzaniem przyjął w maju wiadomość o śmierci wieloletniego dyrektora Planetarium. To postać, która zostawiła trwały ślad w tkance tego miasta. Prawdziwy wzór do naśladowania dla całego sektora pozarządowego zajmującego się kulturą w Polsce. Z niewielkiej fundacji w kilka lat stworzył samowystarczalną i przynoszącą zyski instytucję, którą sporadycznie dotowały samorządy. Planetarium stało się dzięki niemu mądrą wizytówką Torunia – nie kolejnym miejscem projekcji o kosmosie, ale placówką edukacyjną, której znakiem była oryginalność, innowacyjność i kreatywność. Toruń powinien upamiętnić tę postać – w sposób, który by oddawał twórczy duch kierowanej przez niego instytucji.
Iwona Kempa
Z jej precyzyjnie skrojonych spektakli w Teatrze Horzycy wychodzi się z wielką ulgą, że oto za chwilę znajdziemy się w bezpiecznym miejscu, w którym nic nie jest podszyte przeczuciem niedalekiej śmierci, partnerom życiowym można w pełni zaufać, rodzina jest najpewniejszą rzeczą w życiu, a świat jest miejscem przyjaznym. Podejrzewam, że ulubionym reżyserem dyrektor programowej toruńskiej sceny jest Ingmar Bergman, który dokonywał publicznej wiwisekcji na ciele spokojnych protestanckich Szwedów i własnym. Spektakle Kempy to maszyny do miażdżenia kości.
Zbigniew Lisowski
To było bardzo udane pięciolecie dla dyrektora Baja Pomorskiego. Teatrowi nie można niczego zarzucić od strony technicznej, zespół jest w dobrej formie, do Torunia przyjeżdżają ciekawi reżyserzy, rozwija się program edukacji teatralnej. Dzięki Lisowskiemu festiwal teatrów lalek Spotkania zdobył należny mu status i w tym momencie należy do najciekawszych zjawisk artystycznych w kraju. Bez wątpienia to zasługa potężnej europejskiej dotacji. Wypada mieć nadzieję, że tegoroczna edycja dorówna zeszłorocznej, która udowodniła, że Baj jest w stanie realizować ambitne międzynarodowe projekty teatralne.
Katarzyna Jaworska
Ale najbardziej dynamiczny rozwój ze wszystkich toruńskich festiwali odnotował Tofifest. W czerwcu czekało na nas spotkanie z wielką sztuką filmową – takich osobistości ze świata filmu nie widzieliśmy w tym mieście od czasu festiwalu Camerimage. Tofifest urzeka autorskim programem, w którym dominuje kino społecznie zaangażowane, niebojące się stawiania pytań trudnych, kontrowersyjnych, czasami bolesnych. Tak trzymać.
Romuald Pokojski
Ostatnia pięciolatka to był niezwykle ciężki czas dla szefa Teatru Wiczy. Najpierw pokonał ciężką chorobę. A gdy konflikt w toruńskiej kulturze przyjął rozmiary regularnej wojny, wygrał konkurs na koncepcję prowadzenia Gdańska w walce o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury - część torunian zarzuciła mu zdradę. Później jego zespół stracił miejsce do pokazywania spektakli i do dzisiaj nie ma lokalu. Wbrew temu Teatr Wiczy cały czas się rozwija: bierze udział w projektach kulturalnych związanych z polską prezydencją, a w niedzielę szykuję premierę widowiska przygotowanego z Norwegami. Dość dużo inicjatyw, jak na teatr, który jest praktycznie bezdomny.
Ten fotografik, który w tym mieście nie przemieszkał nawet dekady, wywołał niezwykłe poruszenie. Najpierw zmusił aktorów, performerów, literatów i filmowców, aby zrobili z nim spektakl multimedialny na podstawie tekstów Leszka Kołakowskiego. Później zaczął produkować filmy - powstał krótki metraż na podstawie Rolanda Topora i kilka etiudek. Zrobił w końcu dokument "Hakerzy wolności", dzięki którym wielu torunian dowiedziało się o wielkiej akcji hakerskiej naukowców związanych z Solidarnością. Teraz robi "Panoptikon", który moim zdaniem zmieni zupełnie standardy robienia kina niezależnego w tym kraju. Moje życie z Gładychem jest tematem na osobną notkę.
Dariusz Kowalski
„Teraz Toruń” umieścił go w gronie oryginalnych kandydatów do tytułu. Nie sposób się z konkurencją nie zgodzić. Kowalski jest właścicielem osiedlowego pubu Pamela przy ul. Legionów. Ciężko sobie wyobrazić miny tych wszystkich znanych muzyków, gdy właśnie dostają zaproszenie do grania w lokalu o nazwie, która bardziej pasuje do solarium i burdelu niż do bluesrockowego klubu. Lista wykonawców, którzy pojawili się w tym miejscu, jest doprawdy imponująca. W tym momencie oferta koncertowa Pameli nawiązuje równorzędną rywalizację z niejedną knajpą ze Starówki. Do tego jeszcze pub zaczął rejestrować koncerty i wydawać je na CD, w planach ma kilka DVD, a moja maluteńka płytoteka winyli rozrasta się powoli o czarne single. Pub Pamela mógłby zapisać się w historii swojego osiedla jako dość zgrzebny lokalik z darmowym grillem i tanim specjalem, ale stał się niezwykle ważnym miejscem na muzycznej mapie miasta.
Jan Świerkowski
Pamiętam, że z nieukrywaną rezerwą traktowałem pierwsze doniesienia o Instytucie B61 – spektaklu w estetyce s-f z lat 70., który miał się odbyć w zimnym Forcie IV. Później żałowałem, że nie mogłem widzieć pierwszej edycji imprezy, która z odsłony na odsłonę starała się zredefiniować przestrzeń w doskonale rozpoznanym mieście. Najlepiej wspominam Instytut w Starym Browarze – myślałem wtedy, że gdyby radni nie wycofali się z finansowania Kombinatu Artystycznego, to miejsce należałoby do torunian, a tak powoli niszczeje na naszych oczach. Cała ta zabawa w campową stylistykę z filmów klasy B to dzieło Jana Świerkowskiego, doktoranta toruńskiej astronomii, którego z tego miejsca chciałbym serdecznie pozdrowić.
Tomasz Cebo
Nie przesadzę, że w jakimś sensie młoda toruńska kultura ma twarz Tomasza Cebo. Za jego sprawą podupadający klub NRD przy ul. Browarnej stał się artystycznym centrum, które nadal skupia wokół siebie didżejów, plastyków, filmowców, muzyków. I choć czasami może się wydawać, że skończył się żar rewolucyjny, klub osiągnął swoją małą stabilizację i rozstał się z częścią swojego dworu, to miejsce nieustannie mnie zaskakuje. Cieszę się, że ruszyła wreszcie sprawa NRD Records, w którym powstaje coraz więcej demówek toruńskich zespołów. W tym małym studiu na poddaszu klubu, gdzie zdemolowałem nieopacznie obrotowe superdrogie krzesło, powstał ten cover zespołu Little Dragon w wykonaniu Mai Koman.
Piątkowe imprezy rozpoczynam zwykle od Kontrapunktu niedaleko Krzywej Wieży. Ewentualnie niedaleko Dilla, który mieni się „art pubem”. Zdarzyło mi się pojawić w tym malutkim lokalu w okolicach godziny ósmej rano, gdzie towarzyszył mi wiernie lud Torunia zaopatrzony w poranną prasę, a piwo nalewała barmanka podobna do Haliny Gucwińskiej. Ale to było przynajmniej sto lat temu, kiedy - jak chciał poeta - świat był młody i wiele jego rzeczy nie nosiło jeszcze żadnej nazwy.
Impreza może znaleźć alternatywny początek w Grocie na Rynku Staromiejskim. Ale nigdy w ogródku. Ciekawiej jest przy barze, gdzie można sobie spokojnie porozmawiać z ludźmi dobrej pracy i posłuchać Post Regimentu.
Ale wróćmy do wersji oryginalnej. Kontrapunkt przez kilka miesięcy po otwarciu uchodził za najgorętsze miejsce w mieście. Teraz jest tam spokojniej, choć to nie znaczy, że lokal stał się nudny. Na ironię niespecjalnie lubię przebywać wewnątrz. Zupełnie nie kręci mnie gustowne pięterko, na które prowadzą okropne metalowe schody - to poważna przeszkoda architektoniczna, gdy zaczyna się robić zbyt gorąco. Nie rusza mnie też piwnica, gdzie imprezę dla swojej dziewczyny kręci samotny didżej. Stoję na ulicy, gdzie spokojnie można sobie zapalić. I tak z reguły mija kilka godzin.
Lokal w pewnym momencie szczycił się tym, że całkowicie różni się od NRD. Różnice różnicami, ale nigdy tam nie usłyszałem muzyki, która choć trochę była przeze mnie do przyjęcia. Nawet ich mashupy to na ogół fuckupy.
Gdy chcę przysiąść, zmieniam lokal. Jeśli jestem w relatywnie dobrym stanie, idę do Tratwy na Flisaczej. Ten pub jest po prostu zawsze niezawodny: obsługa ciepła, bywalcy - czasami męczący, ale do rany przyłóż. Do tego znajomi, z którymi koniecznie należy wypić zaległe kolejki.
Ostatnio jednak przed Tratwą wybieram Pilona na Bulwarze Filadelfijskim. Nie ma wątpliwości, że takich miejsc w tym kraju jest stanowczo za mało. Lokal zaludnia rozmaite wolnościowe towarzystwo: starzy panole, crustowcy, ukryci fani Chemical Romance, weganie, trzydziestoletnie kryptolicealistki i małe etnolale. Jest miło i spokojnie, czasami tylko ktoś pijany pogrozi ścianie pięścią, gdy mu się w głowie zbyt głośno włączy The Exploited. Obsługa zwykle traktuje mnie jak szpiona z Overgroundu albo Interzony. Czuję się jak w barze w „Gwiezdnych wojnach” - barman opryskliwie podaje mi piwo, ktoś w różowych włosach rzuci jakąś cierpką uwagę, w toalecie witało mnie kiedyś wydrapane na ścianie porównanie mojej zacnej osoby do męskiego organu. Jestem emisariuszem złych wieści, żywym dowodem, że rząd rządzi i uciska, media kłamią i manipulują, a przez GMO helisy naszego DNA stają się lewoskrętne. W tej atmosferze można wytrzymać jedno piwo. Nie więcej.
Czasami jednak zmieniam marszrutę, daję sobie spokój z Tratwami i Pilonami i kieruję się od razu do Desperado. Można powiedzieć, że w tej knajpie zostawiłem młodość. Lokal prowadzi ta sama właścicielka, która odpowiada za najlepsze lata Milesa. Gdy Kontrapunkt zostawił ze mnie smutne i dogasające zgliszcza, Desperado jest dobrym wyborem towarzyskim.
I wtedy nadchodzi czas na Zezowate Szczęście przy ul. Ducha św. Wielokrotnie podejrzewałem, że oddam tam ducha. Bywało blisko. W piątki warto tam przyjść - za barem zawsze stoi Iwonka, a gdy się ładnie poprosi albo w knajpce będzie nastrój, impreza przebiegnie pod znakiem The Beatles.
Bardzo często zabawa kończy się dla mnie w tym miejscu. Gdy jestem nadal nienasycony, wybieram się w daleką pielgrzymkę do NRD. Jeśli jest późno, należy liczyć się z ryzykiem, że klub na Browarnej będzie zamknięty. Stamtąd jest zbyt niebezpiecznie blisko do domu i zbyt daleko do innych czynnych lokali w mieście. Dlatego ostatnio zwykle daruję sobie NRD, choć to nie jest złe miejsce. Idę do Hipisówki na Kopernika - to szalone miejsce, w którym impreza przypomina licealne ognisko.
Czy na ścieżkach moich piątkowych upodleń coś się zmienia? Nie. W piątek zamierzam poznać Cafe Draże, które mieści się w dawnym Starym Młynie na Przedzamczu. Byłem tam zaledwie kilka razy w czasie studiów. Głównie dla taniego porterka - po czterech kufelkach, jeśli człowiek oczywiście go w sobie utrzymał, w magiczny sposób znajdował się w domu pośród bliskich i zatroskanych osób. Raz wdrapałem się tam na strych i długo nie byłem w stanie stamtąd zejść. Jak się nie mylę, poznałem tam Dominika Smużnego, wziętego rzeźbiarza i performera, który przyniósł magnetowid, ale nie pamiętam, żebyśmy coś oglądali.
Gdy zmienił się najemca, a Stary Młyn stał się Złotym Jajem, odbyło się tam jedno z założycielskich spotkań Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Panowie knuli i generalnie się nie oszczędzali - rozmowy zaczęły się w okolicach godziny dziesiątej, bo pisarze mieli plany na wieczór. Rzecz skończyła się dość dramatycznie jakieś cztery godziny później, gdy wszystkie plany należało zmienić i gorączkowo szukać pieniędzy na taksówki dla tych, którzy nie wytrzymali tempa ożywionej dyskusji.
Draże reklamują się jako lokal designerski. Coś czuję, że nie będzie to miejsce dla mnie. Bałbym się rozlać piwo na wystylizowane i drogie mebelki.
Prawdziwa knajpa nie może być zbyt wysmakowana. Do końca życia zapamiętam Milesa - gdy wchodziło się do niego po schodach, uderzał zapach zleżałego piwa, moczu i kobiecego potu. Gdyby były perfumy o zapachu pustej knajpy, spryskiwałbym się nimi codziennie.
Nie mam nic do Bydgoszczy, mimo że toruńskością nasiąkam od 13 lat. Czasami pozwolę sobie na niewybredny żarcik z kolegów z tego miasta, ale na tym kończy się moja antybydgoskość. Ten dmuchany konflikt wydawał mi się częścią lokalnego folkloru, jakimś dziwnym plemiennym i typowo polskim atawizmem, który nakazuje gorączkowo zaznaczać swoją tożsamość w każdej błahej rozmowie, nienawidzić swoich sąsiadów i bronić do ostatniej krwi swoich demarkacji. Ale to nie takie proste.
Przez lata starałem się dowiedzieć, o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi. Torunianie próbowali mi nawet wytłumaczyć, dlaczego mówią na swoich sąsiadów „tyfusy”. Podobno kiedyś wielka zaraza nadeszła do Torunia z Zachodu i zacni toruńscy mężowie w umyśle i sercu powzięli urazę okrutną i zrazu nienawiścią szczerą zaczęli darzyć ten podły tyfusowy rodzaj. Ale jakoś nikt mi tego nie udokumentował.
Później zwykle słyszałem całą litanię politycznych zarzutów. Robotnicza i komunistyczna Bydgoszcz miała dać odpór inteligenckiemu i niepokornemu Toruniowi. I dlatego Sowieci ją rozwijali kosztem Torunia, aby zatrzymać w biegu miasto, które przed wojną było jednym z najważniejszych polskich ośrodków na północy kraju. Nawet teraz gdy funkcjonujemy we wspólnym województwie, dzieląc się jego stołecznością, opowiadają mi, że ten rozkład władzy i kompetencji jest tylko ułudą: mają nadal najważniejsze urzędy i biura, ciągną z centrali większość kasy i rozwijają bezczelnie swoje międzynarodowe lotnisko, choć Toruniowi należy się własny airport.
Podejrzewałem, że bydgoszczanie nie odwzajemniają tych uczuć, że tylko torunianie brną dalej w swoich kompleksach i za wszelką cenę chcą mi tę Bydgoszcz obrzydzić, mówiąc, że to miasto w istocie powinno nazywać się Brzydgoszczą, lokalne uczelnie kształcą idiotów, nikt tam nie chodzi do kina i teatru, a życie nocne to nawalony menel kopiący śmietnik na wyludnionej Gdańskiej.
Myliłem się. Bydgoszczanie mówią, że jesteśmy małą, biedną i wredną podbydgoską dzielnicą, że jesteśmy zakompleksionymi ludzikami z wielkim żalem nad swoją dawną wielkością, że zabraliśmy im Collegium Medicum i autostradę A1, że w tym województwie mały rządzi większym i że więcej zagrabiliśmy dla siebie funduszy unijnych, co niektórzy starają się dowieść żenującymi prezentacjami w Excelu.
Myślałem, że ten konflikt podsycają jedynie trolle internetowe i kibole, że żaden rozsądny mieszkaniec nie ulegnie lokalnemu szowinizmowi. I znów się myliłem Ta nienawiść nie ma granic i nie wybiera, jest bezklasowa, wolna od ekonomicznych uprzedzeń, jak śmierć ścina każdego – od profesora po zwyczajnego prymitywa palącego klubowy szalik Polonii, Zawiszy, Apatora albo Elany.
Konflikt narasta zawsze w okolicach wyborów. Politycy ze zwaśnionych miast wybierają jednak zgoła inne strategie wyborcze. Bydgoszczanie coraz częściej chcą się wybić na antytoruńskości, a torunianie – na ironię – częściej mówią o ekumenii i współpracy. Nie przypominam sobie żadnej antybydgoskiej wypowiedzi w wykonaniu rozsądnego toruńskiego polityka. W zasadzie cała zabawa z nienawiścią ogranicza się do recenzowania politycznego projektu - wspólnej metropolii. Po pierwsze, bydgoszczanie nie godzą się na obecność samorządu województwa w Toruniu, bo uważają, że tracą na tym układzie. Po drugie, nie odpowiada im osoba marszałka województwa, który pochodzi z Torunia i – według nich – faworyzuje swoje miasto, jeśli chodzi o konkursy na dotacje europejskie.
To bardzo podejrzana sprawa, bo najgłośniej w tym konflikcie brzmi głos bydgoskiej Platformy Obywatelskiej – partii, która rządzi również w samorządzie wojewódzkim. Wielu mogłoby podejrzewać, że regionalni działacze mają pozwolenie z góry na pozorowanie lokalnego konfliktu, aby przyciągnąć do siebie wyborców, że strategia, która polega na wykorzystywaniu antybydgoskich i antytoruńskich resentymentów, opłaci się przy urnie wyborczej. Zupełnie inną taktykę musiałaby zapewne przyjąć lokalna PO, gdyby Toruń i Bydgoszcz znajdywały się w tym samym okręgu. Stawialiby bardziej na rozwiązania koncyliacyjne, bo nie ma nic gorszego dla ugrupowania niż niespójność opinii i wizerunku i opieranie się jedynie na negatywnym elektoracie swoich politycznych rywali.
Strategia dzielenia Torunia i Bydgoszczy bardzo się opłaca. Możliwe jednak, że konflikt w łonie partii Tuska jest prawdziwy i że to ugrupowanie stara się rozpalić go na cały region, bo tylko w warunkach totalnej wojny może utrzymać władzę w Bydgoszczy. Działacze z tego miasta nie mogą przeboleć, że drugą kadencję na czele samorządu województwa sprawuje Piotr Całbecki. Władze regionalne Platformy, w których przewagę ma Toruń, posługują się jednym argumentem: marszałek ma mandat społeczny, otrzymał najwięcej głosów w swoim okręgu w wyborach do sejmiku. Bydgoszcz oponuje, że marszałek w ewidentny sposób wspiera Toruń.
Jest jeszcze jedna ewentualność - niekorzystna dla obu miast. Politycy grają metropolią, bo wiedzą, że i tak skończy się to na przedwyborczej awanturze. I cała inicjatywa - w wariancie korzystnym dla Bydgoszczy i Torunia - jest warta świeczki, bo decyzja już dawno w tej sprawie zapadła.
Jestem jak najbardziej za tym, żeby nasze miasta się zbliżyły. Metropolia Bydgoszczy i Torunia wydaje się najrozsądniejszym rozwiązaniem z punktu widzenia kultury, edukacji, ekonomii i stylu życia. Możliwe, że wkrótce skończą się marzenia o zrównoważonym rozwoju i Polsce równych szans, a zacznie się wspieranie najsilniejszych ośrodków. Pieniądze dostaną najwięksi i najsilniejsi. Bydgoszcz, jeśli postawi na sojusz z ościennymi gminami, będzie jedną z najmniejszych metropolii, której potencjału gospodarczego w tym nowym i niesprawiedliwym porządku w żadnym wypadku nie odczują sąsiedzi. Szansa dla małych miasteczek jest jedynie w tym, że dwa największe miasta w województwie staną się jednym niehierarchicznym tworem, w którym duży nie rządzi małym ani mały nie rządzi dużym.
Swoją drogą trudno uznać za dobrego gospodarza partię, której prawica nie wie, co robi lewica; partię, która regionowi może zaproponować jedynie mało ambitny konflikt dwóch miast coraz bardziej nieistotnych na mapie Polski: Tyfusowa i Toruniewa.
Zapewne wielu z Was nie wie, że na świecie istnieje jeszcze jeden brat Giedrys. Oprócz Wojciecha, który pracuje w Gazecie Pomorskiej, jest jeszcze Tomasz, który został w moich rodzinnych stronach. W przeciwieństwo do starszych braci nie wybrał burzliwej kariery filologa polskiego, ale spokojny i dostojny los pana od IT. Od filologicznej skazy rodu jednak daleko nie uciekł, bo jego bogdanka jest nauczycielką polskiego. Bardzo dobry wybór.
W sobotę jadę na ich ślub. Jestem – jak się zdaje – jednym z ostatnich przedstawicieli tego szlachetnego rodu, który wybrał życie w grzechu, bez sakramentów, jak jakieś zwierzę. W mojej niedojrzałej głowie ulągł się przesąd, że małżeństwo jest z gruntu złe i w jakimś sensie nieuczciwe. Przypomina mi w pewnym sensie religię, która zakłada, że nie będziemy moralni bez Boga albo jakiejkolwiek instancji wyższej, że generalnie pozabijamy się, jeśli nie oddamy się pod opiekę zazdrosnemu bóstwu, które – ot tak – może nas skazać na wieczny ogień. Raczej podła motywacja do czynienia dobra. Małżeństwo opiera się zaś na założeniu, że nie będziemy sobie wierni i nie będziemy się kochać, o ile nie zawrzemy stosownej umowy przed urzędnikiem państwowym albo kapłanem.
Ale to nie performatywne magiczne gesty kapłanów i urzędników mnie odrzucają od małżeństwa. Najgorsze są wesela, które męczą mnie od samego początku. To jedyna radosna sytuacja społeczna, w której picie alkoholu jest dla mnie niewysłowioną męką. Już Pierwsza Piosenka jest popisem bezguścia młodych, którzy całują przy Feel i Paulli, a gdy chcą błysnąć klasą każą na siebie patrzeć przy „Every Breath You Take” Stinga – hymnie wszystkich stalkerów i prześladowców na świecie.
A gdyby na przykład zatańczyć do tej piosenki?
Później przypominają sobie o mnie ciotki, które z chwili na chwilę stają się coraz bardziej rozochocone i chcą mnie zaciągnąć na parkiet. Jeśli jest didżej, który od czasu do czasu coś zaśpiewa, akompaniując sobie na weselnym parapecie, da się to jeszcze wytrzymać. Gorzej jest, jak pojawia się zespół przebrany za Skaldów. Będzie: „Cudownych rodziców mam”, „Mój piękny panie, ja go nie kocham”. „Wszyscy święci balują w niebie”. Państwo młodzi mogą być praktykującymi rastafarianami albo miłośnikami grind/death, ale zawsze na wesela zaproszą disco polo.
I trzeba się bawić przy czymś takim:
Przed weselami powinienem zjeść dwudaniowy obiad, bo wiem, że czekają na mnie co najwyżej ziemniaki z masłem i tony pamiętającej zeszłotygodniową zabawę sałatki greckiej. Tego rodzaju imprezy to nie jest rozrywka dla wege. Będę głodował. Rozmowy też nie są zbyt ciekawą perspektywą. Jako ostatni z rodu, który nie zrywa ze swoim stanem, usłyszę sakramentalne pytanie, kiedy moja kolej.
Wesela staną się absolutnym koszmarem, gdy przyjdzie pora na zabawy: przewlekane jajka przez nogawkę partnera, taniec z balonikiem, łapanie wolnego krzesła, przekazywanie butelki między nogami, rozwiązanie ustami krawata zawiązanego na udach, liczenie orzechów dupą, przelanie wódki z rozporka do szklanki, mosty pod nogami pań – i wiele innych głupich i upokarzających rozrywek.
Nie zrozumcie mnie źle, na weselach całkiem dobrze sobie radzę - czasami mnie zmuszą do męskiego kankana i łapania muchy, chętnie rozmawiam z rodziną, tańczę i wygrywam te upokarzające i głupie konkursy.
Najlepiej się bawiłem na imprezie w Człuchowie. Pan młody był żołnierzem. Podejrzewałem, że będzie to typowe trepskie wesele z chlaniem aż do rozpuszczenia się narządów wewnętrznych, potężną bijatyka armii z miejscowymi i interwencją żandarmerii. Dymić usiłował za to człuchowski policjant z wąsem, któremu wojskowi nie podeszli. W sali siedziałem w sektorze gości, ale żadna butelka w naszą stronę nie poleciała. Trepy okazali się młodą polską kadrą oficerską z północnej Polski – kulturalni i wykształceni ludzie, którym dopiero po kilku dużych wódkach wymsknęły się najlżejsze koszarowe żarty.
Gdy stężenie alkoholu we krwi osiągnęło optymalny poziom, zaczęły się poważne rozmowy. Większość z tych młodych ludzi za kilka tygodni miała jechać do Iraku – to był czas, kiedy skończyło się przeprowadzanie irackich staruszek przez ulicę i kontrolowanie kontrabandy na targowiskach jak to ładnie pokazał dokument „Babilon.pl”, a zaczęła kolejna bitwa o Faludżę. Nikt nie mówił o tej wojnie jak o wielkiej conradowskiej męskiej przygodzie. Ci, których czekało irackie piekło, byli autentycznie przerażeni, ale wiedzieli, że nie mogą z tej misji zrezygnować, jeśli marzą o karierze w wojsku.
Dobrze wspominam też polsko-niemieckie wesele w Olsztynie.
Część mojej rodziny wolała wybrać Niemcy niż powolne toczenie swojej kulki w Polsce. Jeden z kuzynów postanowił poślubić Ślązaczkę w kraju ojców. Przyjechała za nim banda niemieckich funfli, którzy przekroczyli granicę z gustowną kuleczką haszyszu. Dyskretnie ją sobie toczyli na deskach przystani nad Uklem.
Niemal zawsze rozmowy z Niemcami schodzą na ekumeniczne wspominanie wspólnie spędzonych chwil naszych narodów. Jak nakazuje tradycja, oni zaczęli, a rozmowa skończyła się tym, że tłumaczyłem tym upalonym do cna wesołkom, jak wyglądało powstanie warszawskie: rysowałem wręcz przed nimi w słowach szlaki powstańczych przegrupowań i odwrotów. Było miło – przydało się w końcu słownictwo z Panzer General i Command & Conquer.
Wesela są zawsze intensywne, a po nich następują ciche, niemal konfesyjne poprawiny. Opatrywanie ran, liczenie szkód, pakowanie żarcia do domu.
Forowicze z gazeta.pl usiłują mnie sprowokować do odpowiedzi, co powinno moim zdaniem znaleźć się w programie Skywaya, skoro podobno uważam, że taki był w tym roku podły.
Challenge accepted.
Chciałbym na wstępie zaznaczyć, że nie jestem kuratorem ani kustoszem, nigdy w życiu nie zorganizowałem wystawy ani wielkiej plenerowej imprezy. Mniej więcej wiem, jak się robi czterodniowe festiwale literackie na pięć zespołów, trzy dyskusje, slam, dwa projekty multimedialne, kilka pokazów filmowych, recytacje i występy ze 20 poetów, z których część jest mniej samodzielna niż przeciętny nastolatek, a druga ma skłonności do złych przygód. O tym, co mogłoby się znaleźć na festiwalu światła, podpowiedzieć mi może stare dobre Google.
Skyway to festiwal uliczny i masowy, więc doskonale rozumiem, że musi przyjąć perspektywę rodziny z dwójką dzieci i pokazywać sztukę ułatwioną, która trafi w gusta nieprzygotowanej publiczności. Całkiem wielu widzów jednak nie da się oszukać frekwencją, magiczną i malowniczą iluminacją, która zapewne pochłonęła w pięć dni moje roczne zarobki. Jak wydawać na coś masę pieniędzy, niech to będzie chociaż ładne, skoro w niewielkim stopniu jest nowe, odkrywcze i inspirujące.
Festiwal ma otwartą i pojemną formułę, w której zmieścić można sztukę w wielu przyprawach i gatunkach. Byłoby wspaniale, gdyby w Toruniu pojawili się muzycy z zespołu ArcAttack albo Steve Ward, którzy tworzą na generatorach Tesli. Powietrze przetną i zjonizują miliony woltów. Czy może być coś piękniejszego od Toccaty na błyskawice?
Prezentacje na Skywayu odbywają się w nocy - więc dlaczego nie skierować części programu dla dorosłych?
To żart, ale oczywiście zachęcam do artystycznych poszukiwań w tym kierunku.
W plenerze ładnie wyglądają laserki. Tutaj przykład grupy Laser Artist Co. z Moskwy – taka tam 80-minutowa animacja laserowa.
Skyway ogranicza się w zasadzie do artystów wizualnych. A przecież można ściągnąć teatry – w 2009 roku na festiwalu wystąpiła Salamandra:
A projekcje holograficzne? Nie trzeba się daleko rozglądać, żeby coś takiego zaprosić na festiwal. Wystarczy wybrać się na ul. Równinną w Toruniu:
Tegorocznej edycji brakowało lekkości i humoru. A gdyby tak podpytać studentów i absolwentów Politechniki Wrocławskiej, jak zrobić P.I.W.O. - na przykład na budynku Urzędu Marszałkowskiego?
Skyway trwał w tym roku pięć dni, które w zasadzie różniły się od siebie pogodą. Ładnie zrobiło się dopiero w sobotę, ale to i tak nie poprawiło dramaturgii tej arcynudnej prezentacji. Nie było finału. Całość można byłoby spuentować dobrym pokazem pirotechnicznym. W Szczecinie odbywa się Międzynarodowy Festiwal Ogni Sztucznych Pyromagic. Wygrali go Czesi z grupy Flash Barrandov. Trzy lata temu zwyciężyli na podobnym festiwalu w Cannes. Pokazali to:
Z jednej strony – Toruńska Agenda Kulturalna z 11 pracownikami, portugalski kurator z asystentką, masa wolontariuszy, 12 miesięcy poszukiwań artystycznych. Z drugiej – ja i pół godziny w Google. Wybralibyście imprezę z wygaszaczami ekranów czy imprezę: z nagimi laskami ubranymi w ledy, laserowymi piratami, Bachem na błyskawice, piwem na Urzędzie Marszałkowskim, fosie skąpanej w ogniu i niebem nad Toruniem rozgwieżdżonym od czeskiej pirotechniki?
Proszę mi wybaczyć, ale będę rozpływał się w zachwytach. Pchełki po raz pierwszy na żywo usłyszałem w Dworze Artusa po dyskusji literackiej z wrocławskimi pisarzami i krytykami. Rozmowa była nawet całkiem interesująca, ale to, co zdarzyło się później, okazało się dla mnie wielkim wstrząsem estetycznym. Na zaimprowizowaną scenę weszły trzy osoby: wokalistka stała zimna i niewinna za mikrofonem, basista wyginał się, klawiszowiec sprawiał wrażenie nieco zagubionego. Nie byłem w stanie zrobić ani jednego ruchu, byleby tylko nie spłoszyć tej muzyki. Wszystko we mnie zamarło, ja zamarłem i czekałem, aż zimne dreszcze ostatecznie mnie opuszczą. Po co komukolwiek religia, jeśli raz na jakiś czas sztuka organizuje ci spotkanie z transcendencją?
Czysta doskonałość. Nie mogę się doczekać ich debiutanckiej płyty.
Oksana Predko
„Te kurwy z Orange ustawiają to na kawałek w Granie na czekanie bez wiedzy abonenta" - pisze jeden z komentatorów piosenki „Every Little Thing” Oksany Predko na YouTube. Tę postać doskonale znają torunianie z zespołu Toronto – pierwszej poważnej formacji chłopaków z Manchesteru. Była ich wokalistką.
Toronto miało pecha - trafiło zupełnie nie w swój czas. Gdyby wydało swoją debiutancką – i jedyną - płytę kilka lat wcześniej, jego piosenki pewnie nie schodziłyby z list przebojów. Ale nie wprowadzili żadnej nowej jakości do polskiego popu i poprzestali na utrwalaniu schematów sprawdzonych przez Goyę, Patrycję Kosiarkiewicz i rewelacje sezonu typu Seventeen. Swego czasu grupie życzyłem, żeby nie dołączyła do tej niechlubnej klasy zespołów, które trwają na polskim rynku fonograficznym jedynie dzięki wyjątkowej determinacji ich menedżerów i wytwórni. Na szczęście tak się nie stało.
Zespół rozpadł się ku radości chyba wszystkich jego członków. Chłopaków bardzo ciągnęło do męskiego rockowego grania, a nie mogliby osiągnąć sukcesu z wokalistką o popowym głosie. Powstały na gruzach Toronto Manchester zaistniał na komercyjnym rynku i utrzymuje się na nim już dobrych kilka lat. Myślę, że świetnie sobie poradzi na nim i Oksana Predko.
Mimo że „Every Little Thing” nie odstaje od reklamowej konfekcji tych wszystkich Ań, które śpiewają na skrzynkach jabłek Horteksu, jest w tym materiał na przebój. Nie ukrywam, że ten kawałek po prostu dobrze mi się kojarzy. Te kurwy z Orange ustawili go na Granie na czekanie w telefonie mojej mamy. Długo zastanawiałem się, która brytyjska piosenkarka śpiewa tę prostą a ujmującą piosenkę.
Wolę jednak, gdy Oksana Predko śpiewa po polsku. Debiut Toronto mi się niemal całkowicie nie spodobał – z wyjątkiem „Pa”, piosenki żartu do tekstu Lecha Janerki. Ten utwór nie bierze jeńców.
Zespół Stefana Kornackiego w pełnym składzie usłyszałem dopiero na Majowym Buumie Poetyckim. Gdy wysiadłem na przystanku piętnastki przy Od Nowie, usłyszałem, jak ktoś doprowadzał klub do skraju jego akustycznych możliwości. Podejrzewałem, że rozgrzewa się Hotel Kosmos, ale zauważyłem, że panowie z tego zespołu właśnie wesoło sobie sączą piwo przed klubem. Na scenie próbował właśnie Ser Charles, który miał pojawić się na festiwalu jako muzyczny przerywnik. Chłopaki jednak ukradły show. Stefan Kornacki dla jakiegoś ponurego performerskiego żartu zaczął pisać wiersze. Uznał, że w dupie ma generalnie całą polską literaturę i będzie pisał skatologiczne wierszyki z takimi frazami jak: „moczu woń, stary koń” albo „Chciałbym rzucić butelką w sektor gości chciałbym ciebie tak ugościć”. Zazdroszczę mu braku litości dla poezji.
O Jesieni – projekcie, który chce grać noise i post-rocka, ale bardziej wychodzi im jazz – pisałem już niejednokrotnie. To bardzo zdolni młodzi ludzie, który z wielką niepokornością wchodzą w muzykę. Tej wesołej zgredce, która lubi wypić, zabawić się i pograć, przewodzi Szymon Szwarc. Jesień wykonuje przedziwne połączenia muzyczne. Inaczej się spojrzy na ich muzykę, gdy człowiek uświadomi sobie, że tak naprawdę Szwarc jest kryptofanem Nine Inch Nails i Radiohead, a nie żadnych tam podejrzanych głęboko poszukujących brzmień. Ten kawałek ma zapewne kilka dobrych lat, ale dopiero w sobotę go odkryłem.
Hotel Kosmos
Hotel Kosmos – zdecydowanie mój najbardziej ulubiony toruński zespół - szuka właśnie wydawcy swojej drugiej płyty. Muzycy żartują, że to będzie album, który w historii muzyki rozrywkowej w Polsce będzie miał taki sam status jak „Korowód” Grechuty. Zespół zrealizował swoją drugą płytę w jakimś ciasnym i niegościnnym studiu. Grali na setkę i gdy ktokolwiek z nich pomylił się, zrzucał z siebie dowolny element garderoby. Sesja do prostych nie należała, bo na wielu zdjęciach ze studia panowie siedzą w samych gaciach.
W sieci da się wyszperać na razie dwa kawałki z nowego materiału. W „Barricade” dzieje się wiele: bas i perkusja idą jakimś dziwnym riddimem, wszystkie frazy komentuje trąbka, Lipiński imituje efekty s-f, Skonieczny miejscami nawet śpiewa. Drugi utwór również rzuca o ziemię - kończy się morderczą jazdą klawiszy z gitarą i basem, to tylko banalna oktawa, ale jak ograna. Coś mi mówi, że płyta będzie wielkim wydarzeniem – muzycznym i literackim.
Cieszę się, że panowie zdecydowali się na akt autopiractwa i na bandcampie zamieścili całą swoją debiutancką płytę.
Łososiowe pięty. Znamię w zgięciu kolana. Kremowe babcine majtki. Otłuszczone plecy. Biustonosz jak sznurek w szynce. Wargi niedojrzałe jeszcze, anemiczne. Kark, na którym z zimna unoszą się włoski. Sukienka czerwona jak krwotok z zasuszonymi korpusami letnich owadów. Torebka na ultrakrótkim pasku. Pasek cały w aluminiowych sprzączkach. Butki naostrzone w szpic.
Nad ranem nie czuje się żenady. Nie ma wyrzutów sumienia. Nie ma wstydu. Nad ranem czujesz się jak morderca, który za wszelką cenę chce pozbyć się ciała. Obudzić? Wyprosić za drzwi? Zawinąć w dywan? Rozpuścić w wannie? Udawać, że notuje się numer telefonu, a piszesz małymi literami: „idź już, idź, idź”? A gdy zapyta, co zanotowałeś, zmyślasz jakiś numer i udajesz rozkojarzenie; ona znów powoli wymawia cyfry i tym razem cudem je zapamiętujesz, choć wcale nie masz takiego zamiaru? Nie patrzeć jej w oczy, chociaż wiesz, że ona rozpaczliwie poszukuje twojego wzroku? Zmyślasz pytanie: „Kiedy się zobaczymy?”
To nie jest filmowy schemat. To smutna rzeczywistość. To zawsze boli. Ta pewność, że widzicie się po raz ostatni, że ona po raz ostatni stoi w progu twoich drzwi, a za drzwi nie odprowadza jej czułość i troska, tylko własny wstyd.
Tego dnia miałem rozpocząć wielką rywalizację z Pawłem Performerem. To był zakład o przekonanie - o kasę dżentelmeni się nie zakładają - o to, kto wyciągnie więcej lasek w tygodniu. Jego pomysł.
Paweł tego potrzebował. Znów go rzuciła dziewczyna - rzutka brokerka nieruchomości. Tym razem miała mocny dowód jego zdrady. Performer święcił sobie piątek, a jego narzeczona sprowadziła do domu ojca hydraulika, bo z toalety aż się przelewało. Stary rozkręcił kibel i wyciągnął czarną wkładkę higieniczną. Dziewczyna performera przełknęła ślinę i przeprosiła ojca za własne bałaganiarstwo. Wiedziała, że w swojej kolekcji nie ma czarnej bielizny. Paweł próbował się jakoś z tego bałaganu wykręcić - twierdził, że zapewne papier przyszedł z góry i zatkał cały pion. Pech chciał, że ich mieszkanie mieściło się na ostatnim piętrze. Performer przypomniał sobie, że weekend pod nieobecność narzeczonej ściągnął do domu pannę Gotyk Na Dotyk. I to czarne gówno musiało się dostać w jakąś przeklętą cyrkulację.
Brokerka lubiła głośne rozstania. Od razu zadzwoniła na 997. Bastardzi pojawili się po chwili. Performer oddał się bez walki. Funkcjonariusze - dopiero po wielu minutach jego usprawiedliwień - zrozumieli punkt widzenia Pawła i nawet zaczęli mu trochę współczuć.
- Jakby co - powtarzał mi później Paweł. - Jebane wkładki w ogóle się nie rozpuszczają. Gotyk na Dotyk to sabotażystka. Zrobiła to celowo.
Performer Paweł musiał długo główkować nad tym zakładem, bo od razu do Milesa, w którym zwykliśmy się kulturalnie poniewierać, przyniósł mi system ocen. Za studentkę filologii, pedagogiki, politologii, historii, stosunków międzynarodowych i socjologii dostawało się po punkcie. Więcej można było zarobić na mniej popularnych wśród klubowiczek kierunkach. Za nadzieję na inteligentkę techniczną zdobywało się trzy punkty. Malarstwo, grafika, rzeźba - jako że są to sztuki wyzwolone - dawały nam po dwa punkty. W tej samej kategorii mieściła się konserwacja zabytków, bo to szlachetne zajęcie. Dodatkowo można było zdobyć punkt za to, że dziewczyna wykazała się dyplomem ukończenia szkoły wyższej; dwa - za doktorantkę; trzy bonusy za - doktora; po pięć za panią z habilitacją i studentkę teologii.
Niedziela zapowiadała się na dzień, w którym mogłem włączyć się do rywalizacji. Miałem ostrego posobotniego kaca. Chlanie na kacu ma w sobie coś z melancholii, poza tym możesz dużo wypić, ale nic ciebie nie ruszy. Technika rwania w takich warunkach jest prosta. Do zjazdowni przychodziłem zawsze koło pierwszej w nocy i oczekiwałem na stopniowe wyludnienie się innych knajp i na stopniowo zaludnienie się zjazdowni. Laski niedopite, ciągnące za sobą sfory wygłodniałych facetów, którymi już zdążyły się znudzić w poprzednim miejscu.
Przy wejściu na główną salę Milesa delikatnie wyprzedziłem jakąś pannę.
- No ej, jestem kobietą - zaprotestowała kobieta.
- Jeśli myślisz, że przepuszczę ciebie w drzwiach, dlatego że masz cycki, to się grubo mylisz - pojechałem feministycznym sloganem.
Dziewczynę absolutnie zatkało.
- Ale mi się należy. Typowy facet.
- Daruj sobie seksistowskie komentarze – rzuciłem, a kobieta stała chwilę i głośno łapała powietrze, jakby zastanawiała się co powiedzieć.
Dziewczyna - jak się później miało okazać - miała na imię Ola. Dwie sylaby.
A tymczasem w Milesie zapanował klimat charakterystyczny dla przełomu. Kobiety mają to do siebie, że urzeka je magia liczb i dat. 31 grudnia to dla nich nie tylko okazja do napicia się w strojach wieczorowych. Ten dzień ma po prostu szczególne znaczenie. Wtedy kobiety postanawiają, obiecują sobie, decydują, nie wahają się. Wtedy też powstaje najwięcej nowych związków, stare związki dojrzewają lub rozpoczynają agonię. Nic nowego nie ma prawa narodzić się w starym roku, a nowy rok całą zabawę zaczyna na nowo. To dziwne przyzwyczajenie umysłu naszych pań w zasadzie przydałoby się też mężczyznom - ci zawsze w tym czasie tylko kombinują, co zjeść i jak wypić alkohol, aby wytrzymać dłużej od kolegów.
W czerwcu ten fenomen powtarza się, ale ma zdecydowanie łagodniejszy przebieg. Studentki dopracowywały już plany na wakacje i wszystko, co zrobiły, wpisałyby w poczet zakończonego roku akademickiego. Zaraz, gdy wracały do swoich domów, przechodziły twardy restart.
Wszystko w Milesie świadczyło, że kobiety były w tym nastroju. Obsługa była autentycznie przerażona. Pijana przy barze ocierała się piersiami o blat. Specjalnie usiadła koło wentylatora, aby podniosły się jej sutki. Kilka stolików od baru siedziała laska z jakimś oblechem i albo się z nim sklejała, albo długo patrzyła mu w oczy, śliniąc palce. Barman Marek dyskretnie przekazał mi wiadomość, że kilka godzin wcześniej dokładnie na tym samym miejscu dziewczyna pozwoliła sobie włożyć palce w spodnie i jeszcze specjalnie wygięła się w stronę baru.
- Żeby nie było, powiedziałem tamtemu, kto ją obracał, że to Grypa. A ona, jak się napije, to od razu łaps za rozpór. Tylko się uśmiechnął i zostawił pieniądze - relacjonował mi z dumą barman.
- Cześć - rzekło wtem coś z najciemniejszej strony baru.
Jacek Informatyk. Siedział przy barze, w jego najciemniejszym kącie, i metodycznie zadawał sobie śmierć. Do śmierci się przybliżał, bo śmierć go wolała. Ze śmiercią przeszedł na ty. To ona mu kazała zamknąć firmę, zlikwidować sklep komputerowy, w którym regularnie odsypiał chlanie do rana w Milesie. A jeśli chodzi o komputery, był absolutnym magikiem. Jak doskonały wewnętrzny zegarmistrz słyszał, co źle gra w systemie i go naprawiał. Zmieścił vistę na jednym cd.
Oficjalnie został mu tylko rok życia. Dziewczęta lubią tragedie. Chciały go tulić i zapisać się w jego ostatnich wspomnieniach. Tylko ten skurwysyn wcale nie zamierzał umrzeć. Zdarzało mu się dusić na oczach wszystkich w knajpie. Często przyjeżdżało po niego pogotowie, ale tylko po to, aby wokół niego wzrosło napięcie dramatyczne. Lekarze u niego diagnozowali kolejne nowe choroby; później diagnozowali choroby, które pokonały jego dawne choroby. Gruźlicę wybił astmą, astmę wykończył zapaleniem trzustki, trzustkę zaleczył wątrobą, tę w końcu zamienił na zapalenie zatok. Był jak szczur, który nosi w sobie wiele chorób, ale nie choruje. Alkohol świetnie go konserwował. Mimo swoich trzydziestu lat zachował młodzieńczą twarz, na które jego intensywny pijacki tryb życia nie zostawił rysy. Był Dorianem Grayem.
Kobiety. Gardził nimi wszystkimi i kochał je najszczerszą romantyczną miłością. Lubił stan zakochania. Nienawidził tego, jak związek opuszczał pierwszą szczenięcą fazę. Gdy zakochiwał się na zabój, kilka dni później można było go spotkać już z inną kobietą. Dla każdej z nich stawał się nowym człowiekiem, niczego nie obiecywał, nie wyznawał. Po kilku tygodniach stawały się już obce. Nie odpowiadał na telefony, nie otwierał drzwi. Kobiety były jego sportem ekstremalnym. Na bezczela umawiał się z czterema w jednym lokalu o jednej godzinie i patrzył, jak zabiegają o jego uwagę. On wprowadzał je w knajpiany i towarzyski obieg. On je psuł, sprowadzał na złą drogę, wprowadzał w zaklęty krąg kolejnych ulotnych związków, przelotnych romansów, uzależniał od Milesa. One tak naprawdę czekały, aż ktoś je wyprowadzi z tego złego miejsca, ale nikt taki się nie pojawiał.
Dobrze z nim usiąść i pogadać. Był niebezpiecznie przenikliwy. Nie skończył żadnych studiów, choć kilkakrotnie starał się zostać socjologiem. Miał niesamowity dar przewidywania stosunków dyplomatycznych w perspektywie kilku miesięcy. Czasami podejrzewaliśmy go o dar jasnowidzenia, podsuwaliśmy mu po pijaku 49 cyfr Lotto, ale nic z tego nie rozumiał. Zanim padał na twarz, przemawiał:
- Dagestan, listopad, seria zamachów, konflikt graniczny.
A był dopiero lipiec.
- Darfur.
- Gdzie to jest?
- Zacznie się jutro. Za dwa miesiące będą mówili o tym wszyscy.
Był politycznym sejsmografem. Bez wysiłku potrafił wskazać, który zakątek globu się zatrzęsie i zapali.
Mój organizm bał się tego człowieka. Buntował się przeciwko niemu. Picie z nim oznaczało wejście w absolutną noc bez dnia. Totalne maratony trwały nieraz trzy tygodnie. Był nadjoginem - żywił się tylko kaloriami z alkoholu. Trzy piwa na przebudzenie, trzy piwa na śniadanie, trzy kolejne na obiad i kolację. Niezliczone ilości alkoholu wlane siebie w Milesie.
Wielokrotnie zgrzeszyłem przez niego. Byłem tym, który urabia dziewczynę, aby poszła z kimś do łóżka. Prowadziłem z Jackiem sokratejskie dialogi - moją rolę było wieczne zdziwienie, pochwały dla jego wypowiedzi i paradoksów, gdy na chwilę opuszczał bar. W zasadzie każdy widział tego rodzaju sytuację, że mężczyzna za pomocą innego mężczyzny tak manipuluje kobietą, aby ich historia swój smutny finał znalazła w łóżku. W kobietę wlewa się komplementy i alkohol, dopóki nie złamie się ich woli. Z całą odpowiedzialnością można nazwać to gwałtem, choć nie ma w tym przemocy. Ja w tym współuczestniczyłem nieraz i nigdy nie zastanawiałem się nad konsekwencjami.
- A ten Paweł, ten twój artysta, to chory chory człowiek - zaczął Jacek Informatyk. - Biegał wczoraj całą imprezę za jakąś grubaską i powtarzał wszystkim naokoło, że ona ma wspaniały rodowód. Rozumiesz coś z tego?
- Nie - skłamałem.
Już wtedy byłem pewien, że przegram zakład z Performerem. Po kilku imprezach nawet uznana rzeźbiarka o dwóch dyplomach artystycznych, skrzypaczka z Bydgoszczy po kilku kursach mistrzowskich, magisterce z teologii i doktoracie z socjologii nie pomogłaby mi w zwycięstwie. Paweł Performer łapał same kombosy. Absolwentka konserwacji (otwarty przewód doktorski) i zarazem studentka chemii; absolwentka historii sztuki (otwarty przewód doktorski) i zarazem studentka etnologii i teologii. A to był dopiero początek listy.
A oto przy barze znów stanęła obrażona na mnie Ola - moja szansa na nawiązanie walki z Performerem. Paliła tak cienkie papierosy, aż żyły jej wyszły na wierzch na szyi, aż te żyły pociemniały, jakby płynęła w nich autentyczna smoła.
- Sorry - przeprosiła barmana, który właśnie odstawiał naczynia do małego zlewu pod barem. - Sorry, czy moglibyście załatwić papier do damskiej toalety?
- „Sorry” mówi się, jak co zbroiłaś. W kontekście toalety nie brzmi to szczególnie estetycznie - powiedziałem.
Olę znów zatkało. Jacek i barman Marek wybuchli śmiechem. Dziewczyna odeszła zawstydzona.
- Koleżanko, on zawsze drażni się z tymi, które mu się podobają - krzyknął za nią informatyk.
W Milesie robiło się tłoczno. W towarzystwie dominowały kobiety. Wszystkie boleśnie dotknięte przez to miejsce. Na końcu ich życiowej tragedii, klęski towarzyskiej, niezawinionego kurewstwa zawsze był mężczyzna.
Przyszła Partycja - tak mówił na nią Jacek Informatyk. Wyglądała jak postać z japońskiej kreskówki o wielkich oczach zmaltretowanego psa. Studiowała równocześnie socjologię i politologię (tylko dwa punkty w skali Pawłowej). Cierpiała na jakieś drobne zaburzenie psychiczne, ale zawsze czyniła z tego wydarzenie publiczne. Modernistyczne omdlenia, romantyczne padnięcie z omdleniem, barokowe napady paniki, średniowieczna ekstaza religijna. Była szalenie chuda. Z twarzy ładna. Niektórzy mówili, że jest anorektyczno-anorgazmicznym typem kobiety. Jacek opowiadał, że to informacja dalece nieprecyzyjna.
Przyszła Krystyna - studentka bibliotekoznawstwa z małej wsi. Gdy denerwowała się, dostawała szczękościsku. Codziennie wytrwale ostrze noża kreśliło na jej brzuchu tajemne wzory. To ona je prowadziła. Obrysowała krwawo swoje ciało. Zaznaczała na nim wszystkie pulsujące tętnice i żyły. Ubierała się tylko w golfy, bo kiedyś na jej pięknej szyi przejęzyczył się ogień.
Emilia. Prawdziwy anioł, który zszedł na ziemię. Gdy wchodziła do Milesa, zapadała cisza. Kobiety od razu jej nienawidziły. Była zbyt doskonała, zbyt pełna, rozświetlona, zbyt symetryczna. Tylko raz w życiu byłem dumny, że ktoś się do mnie dosiadł. Siedziałem wówczas z Józefem Punkowym Prozaikiem i Filipem, a ona zajęła miejsce zaraz obok mnie. Chłopaki ze zdumienia nie byli w stanie się przedstawić.
Słuchała Kata, co powinno od razu ją zdyskwalifikować. Na pierwszym spotkaniu zachwycała się tekstami.
- Szatan, Szatan. Jest panem zła. Trzy szósty, szóstki trzy, mój i ludzi znak - cytowała mi czule.
- To znak diabelnej mocy piekielnych ksiąg, to jad i wąż, to wieczny zew prawdy, to noc, to pierwszy bunt i proch. Czarne zastępy dusz kpią z marności ciał - pouczała.
- A w nocy szatana przyjąć dłoń, w piekielnym wirze przeżyć szał. Pędzić, pędzić wśród ognistych ciał. Prędzej, prędzej - wodziła na pokuszenie.
Za wszelką cenę starałem się zmienić temat rozmowy, choćby na Tiamat, choćby na Samaela i inne demony. Jak ratunku zacząłem wypatrywać nawet w jej słowach motywu deathmetalowego Vadera, żeby tylko zostawić w spokoju tę Katowską grafomanię. Dziewczyna nie dawała się jednak przekonać.
Czułem, że może z tego coś być. Między nami nic nie było. No może jeden krótki manual. Jednocześnie jednak coś mnie od niej odpychało. Nie doskonałość, ale to, że była bóstwem o moralności szmaty. Nie prowadziła się źle, tylko dawała się źle traktować. Odeszła od kogoś, bo ją dotkliwie pobił. Później spotykała się z jego najlepszym przyjacielem, który był absolutnie w niej zakochany. Gdy pierwszy raz przyszli do Milesa, on - spokojny student chemii - rozpłakał się na widok, jak wszyscy klubowicze go podziwiali za Emilię. On też jednak zaczął się nad nią znęcać.
Przywitaliśmy się czule jak przyjaciele i na tym skończyłem rozmowę. Nie chcę mieć nikogo na sumieniu, źle się prowadzę, ale nie chcę nikogo popchnąć za krawędź mostu. Zwłaszcza siebie. Emilia to żadna zabawa. Nawet Jacek Informatyk poczuł, że jest w niej zbyt wiele śmierci.
A gdybym uległ? Może zaprowadziłaby mnie do lokalu, do którego drogę można znaleźć tylko po pijaku, gdzie alkohol i zakąski podaje sam szatan - mężczyzna z dwiema źrenicami w prawym oku? Wycierając szklanki w brudny fartuch, mówiłby do mnie: „Mam serce po prawej stronie, dlatego krew o niemal niewyczuwalnej woni siarki krąży we mnie w przeciwnym kierunku”?
W tym gronie trudno było nie zauważyć Józefa Punkowego Prozaika, który marzył o założeniu grajndowej kapeli Córka Józefa Fritzla. Przywitał się z nami i od razu przysiadł się do Cycatej. Dziewczyna w zasadzie nic nie mówiła. Za każdym razem, kiedy zjawiała się w Milesie, była już pijana. Nikt nie widział jej, jak zamawiała piwo, nikt nie widział, jak piła. Ciągnął się za nią sznur wygłodniałych samców, którzy prędko zauważali, że dla niej jeszcze większa ilość wlewanego w nią alkoholu jest bez różnicy. Potykała się, przewracała. Mówili, że studiuje historię, że po jej głowie chodzą tysiące dat, statystyk i faktów. Że może jak każdy historyk ma już swój ulubiony okres w historii, swoją ulubioną wojnę albo sposób prowadzenia polityki zagranicznej.
Mówiła jedynie: „Powiedz, że mam ładne piersi”, a w momencie głębokiej refleksji egzystencjalnej: „Jestem kurwą”. Coraz więcej barów pozostawało dla niej zamkniętymi. Ochrona z Misia przestała ją do niego wpuszczać po tym, jak nakryto ją, gdy w toalecie robiła loda jednocześnie dwóm facetom. Gdyby zobaczyli, jak robi to tylko jednemu facetowi, pomyśleliby, że przeszkodzili komuś w wyjątkowo intymnej chwili. Gdy jednak złapali ją na obsługiwaniu dwóch, pomyśleli, że jej tempo nawiązywania bliskich znajomości jest zbyt szybkie jak na mieszczańskie zasady tego lokalu.
Metoda na szybki sukces towarzyski w Milesie jest jedna - gdy widzisz osobę, z którą łączy ciebie o wiele więcej, porzucaj wszystko, co nudne i przeinwestowane. Józef od razu porzucił Cycatą, gdy zobaczył Mirkę, studentkę germanistyki.
Poznali się na klasycznej domówce. Skończyli w łóżku. Mirka była absolutnie nieprzytomna. Józef delikatnie językiem dotknął jej cipki. Nie zareagowała. Zasnęli razem. Nad ranem powiedziała mu, że ma kogoś, że to wszystko nie ma sensu. Nie zrezygnował. Ilekroć się do mnie zbliżyła w Milesie, padałem ze śmiechu. Nie wiem, jak Punkowy Prozaik mógł ją zrozumieć.
Mirka przyszła do klubu z jedynym w mieście Indianinem. Inka studiował chemię przed milionami dekad i jakoś tak się złożyło, że osiedlił się w naszym mieście. Do Milesa wnosił zapach nieświeżej paczuli i oliwkową skórę, której chciały zasmakować wszystkie łatwe dziewczęta. Nawalona Mirka wydała się łatwym celem, zwłaszcza że kiedy się nawaliła w trupa polski stawał się jej drugim językiem. Inka w takich chwilach stawał się mistrzem mowy polskiej.
Pomyślałem, że siądę obok nich bez żadnego słowa. Mirka od razu to skomentowała:
- Ej, no sory, no ja-jego, no co za gościu, nie? Ej! No joooo! Sory, nie? Ej, w ogóle wiesz, nie? No ja-jego? No jo, jo!
Punkowiec zaraz się przysiadł do mnie i Inki, który zmienił kolor na jakiś trudny do zdefiniowania odcień zielonego. Zapewne ze wściekłości.
- Ej, no kurwa, ja-jego. No ja pierdolę, o, kurwa. No ej - mówiła Mirka.
- Co, muzyka chujowa? - tłumaczył punkowiec.
- No ja pierdolę, kurwa. No jo.
Józef wziął ją pod rękę i poszli wyprosić u barmana inną muzykę. Leciało właśnie „Besame mucho”.
W Ince wzbierała złość.
- Ej, se-se-se-se-se-se - mówił coś po indiańsku.
- Co?! - spytałem grzecznie.
- Se-se-se-se-se-se-se-se, kurwa - zakończył jak chrześcijanin.
- Jeszcze raz. Wolno i wyraźnie!
- Podejdzie on tu, to ja mu kwas na oczy. Żeby wiedział, kto jestem.
- A nie wie?
- Umiem zrobić mieszankę i rzucę ją na oczy.
- I co, zmniejszysz mu głowę, kurwa jego mać, tymi swoimi indiańskimi zaklęciami?
- Kurwa. Obleję kwasem.
- Powiedz mi lepiej, skąd jesteś.
- Peru.
- Co to znaczy besame mucio?
- Całuję cię mocno.
- Miłość, chłopie, miłość. Wyluzuj.
Wtem za rękę złapała mnie Ola.
- Zatańczymy?
- OK - nie protestowałem.
Wybrała znakomity moment na taniec, bo w piosence zostało tylko kilka pełnych taktów. Zaproponowałem, żebyśmy znaleźli gdzieś swoje miejsce.
Najpierw dowiedziałem się, że w Toruniu studiuje grafikę i że jest z Ciechanowa. Kolejna okazja do złośliwości. łnie niewinnie spytałem ją, czy przez to miasto przepływa jakakolwiek rzeka. Ona odpowiedziała, że „Łydynia”. Spytałem znów niewinnie: a skąd taka nazwa? Była lokalną patriotką. Wytłumaczyła, że królowa Bona, przekraczając tę rzekę, obmyła z kurzu swoje stopy i łydki. Stąd.
- A jakby się ona w tej rzece podmyła, to czy ta rzeka nazywałaby się wówczas Piździawa? - rzekłem spokojnie.
Olę znów zatkało.
- Już, już, spoko. Żartowałem.
- Nie lubię, gdy ktoś ze mnie robi idiotkę. A nie wiem, może ja tam jestem naiwna, w to nie neguję. Ale nie jestem na pewno idiotką, żeby mi coś suponować.
Szybko okazało się, że w istocie jest idiotką. Cały czas używała kilkusylabowych wyrazów ze słownika wyrazów obcych. Musiało się jej trafić jakieś przedwojenne wydanie, bo używała słów, które już mocno przebrzmiały. Czułem się jak w laboratorium językowym. Jak na przyspieszonym kursie języka. Nie mogła zrozumieć, że erudycja nie polega na jak najszerszym słownictwie, tylko na tym, co się z tym słownictwem robi. Bo - powiedzcie - czy nie wybuchlibyście śmiechem, słysząc komplement o perfumach: „Takie piękne wapory”?
Muzykant znów wykopał trupa. Przyprowadził jakąś rudą czterdziestkę, całą w czerwonym lateksie. Powiedziałem mu, że gdy widzę ją, ciśnie mi się na usta jedno pytanie: „Ile?” Muzykant nie zrozumiał.
- To sympatyczna dziewczyna – powtarzał uparcie.
Jest artystą obciachowcem. Utrzymuje, że miał ponad 120 kobiet. Dane nigdy nie są aktualne. Chciałby być homoseksualistą, a został pianistą. Nie śpiewa po polsku, bo ma lekką wadę wymowy. Z każdym, z kim rozmawia, przechodzi na „ty”. Jeśli mówi „Grześ”, myśli o Ciechowskim. Jak mówi Maciek, chodzi o Maleńczuka.
Do sławy dotarł dzięki sukcesom towarzyskim w „Big Brotherze”, mimo że odpadł jako jeden z pierwszych uczestników w 50. edycji programu. Później przez lata numerem popisowym Muzykanta były „Kaczuszki”. We wspólną trasę po festiwalach artystycznych zabrał go Paweł Performer. Grajek jako biesiadny artysta zdobył już niemal wszystko w mieście. Grał we wszystkich knajpach, grał z dwoma kabaretami, grał na wieczorze autorskim poetki, która jest Świadkiem Jehowy.
Na szczęście udało w końcu mu się podpisać kontrakt z mejdżorsem. Dzięki temu uratował od śmierci kilka popowych wokalistek, z którymi zaśpiewał w duecie. Krytyka zgodnie orzekła, że oto narodził się wielki głos w polskiej muzyce rozrywkowej. Całe miasto za nim oszalało. Wobec znajomych zawsze był OK. Nie zmienił swoich miejskich zwyczajów. Po ostrym chlaniu zawsze zamawiał pikantnego kebaba w tureckiej dzielnicy. Z wszystkimi się witał, z wszystkimi żegnał. Napił się, kiedy było trzeba, zapalił.
W Warszawie był gorącą partią i panie odkrywające literki w nocnych teleturniejach chciały z nim się pojawiać na gorących imprezach. Zawsze je ze sobą zabierał. Potem nadeszła kolej na prezenterki ze stacji muzycznych, one zawsze chciały przedostać się do prasy kolorowej. Muzykant nie miał charakteru i nikomu nie odmawiał. Był na promocjach nowych tytułów, numerów, zapachów, ciuchów, kredek do oczu, płyt, filmów, pól golfowych, logotypów, nazw, tanich kredytów, leków przeciwbólowych, narzędzi ortopedycznych. Był świadkiem otwarcia dziesiątek marketów w Ostródach, Rumiach, Człuchowach, Tucholach, Ząbkach. Całował się z Mandaryną, zaraz gdy rozwód piosenkarki się uprawomocnił. Demolował pokoje w drogich hotelach, ochrona wynosiła go z uroczystych rautów i premier, policjanci zamiast mandatów za picie w miejscu publicznym prosili go o refren i autograf.
Wszyscy mu wybaczali, bo artystom wybacza się wszystko.
Szybko przestał być znakomitą partią. Wytwórnia nie darowała mu kontraktu. Płyta powstawała aż w trzech studiach w Polsce. Pracował przy niej cały sztab muzyków sesyjnych, które majdżors ściągał z rozmaitych dżobów i wykon. Zatrudnił nawet producenta odpowiadającego za natarcie drugiej fali szwedzkiego dance na początku lat 90. Młody Muzykant rzadko pojawiał się w studiu i grymasił na skomplikowane aranże. Gdy już coś nagrał, producent darł się.
- It’s too raw! It’s a complete disaster, you Soviet motherfucker!
Premiera płyty opóźniała się całymi miesiącami. Ktoś mądry w wytwórni pomyślał, że w zasadzie cały potencjał promocyjny związany z „Big Brotherem” się w jego przypadku wyczerpał i że nikt nie wyda pieniędzy na reklamę materiału nieznanego piosenkarza. Menadżerzy dali więc Muzykantowi wolną ręką, aby się realizował na festynach, ale przypomnieli mu o zasadach kontraktu.
- Nasza umowa wygasa we wrześniu. Zapewne nie czytałeś albo nie zrozumiałeś, że możemy bezterminowo ci ją wydłużyć? Jest opcja.
- Naprawdę?! - ucieszył się Muzykant na myśl, że w końcu nagra wymarzoną płytę.
- Tak. Zapewne nie doczytałeś, że nic ci za to nie musimy płacić. No i zwalniamy ciebie z obowiązku nagrań.
- Znam prawników! Nie zrobicie tego! - buntował się młody artysta, gdy doszły do niego słowa pana z wytwórni.
- Skoro tak uważasz, przygotowałem listę podstawowych kosztów, jakie ponieśliśmy w związku z produkcją płyty i trzech wideoklipów promujących nagranie. Znalazłem jeszcze kilka punktów w twoim dossier z kilku miesięcy, które w pewnym sensie naruszają prawa właściciela majątkowych praw autorskich. Też to zliczyliśmy. Masz jakieś pytania? Chętnie odpowiem.
To był koniec. Wytwórnia skutecznie zatrzymała jego karierę i przyblokowała kontrakt z innym wydawcą.
- Na co jeszcze czekasz? - uśmiechnął się pan od majdżorsów. - Spierdalaj!
Muzykant biegł przez mrok na Warszawą Centralną. Potykał się co rusz. Jakby obcy, jak cień. Wszystko z niego drwiło. Podejrzewał, że rozmowa z wytwórnią pójdzie gładko, w głowie miał tyle pomysłów na swoją przyszłość. Młoda zmarnowana gwiazda bez dorobku, którą system muzyczny zepchnie do miejsca, gdzie jego talent się narodził i na dobre wybuchł - do barów z karaoke.
W Milesie mógł się poczuć jak w domu. Jako stały gość miał zniżkę i mógł sobie tutaj zamawiać na kreskę. W zasadzie niczego nie musiał kupować. Wszyscy mu stawiali. Łatwe dziewczęta chciały poznać, jak to jest z gwiazdą. Te, które już przeleciał, przychodziły do Milesa. Na początku robiły mu sceny, jednak szybko musiały się pogodzić z zupełną matrymonialną porażką. Nikt nie mógł go zatrzymać.
Tatiana - Białorusinka, która chodziła krok w krok za Muzykantem, usiłowała sobie wmówić, że wcale nie żałuje znajomości z piosenkarzem. Dziewczyna więcej niż skomplikowana. Na piątym roku studiów została rozwódką. Pochajtała się z obiecującym politykiem ze Słupska. Razem przez jakiś czas wychowywali syna. Mąż odszedł od niej od razu, gdy dowiedział się, że zdradziła go z Muzykantem.
Nic jej się nie udało. Wiza skończy się za kilka tygodni. Syn dla niej skończył się, bo tak mówi wyrok sądu. Przez pewnego fiuta z socjologii skończyły się marzenia o doktoracie. Co teraz?
Zapamiętać za wszelką cenę drobiazgi. Jak światło układa się na twarzach w Milesie. I twarz Muzykanta, która gra dla niej po raz pierwszy. Wybiera kawałki, które od miesięcy chodzą jej po głowie. Jakby w jej głowie zamieszkał, jakby po niej sam chodził. „The Carnival Is Over” Dead Can Dance, „Fell on Black Days” Soundgarden, „Street Spirit” Radiohead, „Free As A Bird” The Beatles. Tamtego wieczoru uśmiechnął się do niej, tak że wiedziała - historia nas kiedyś zbliży do siebie.
Zapamiętać wszelkie drobiazgi. Radosny seks w pokojach hotelowych w całej Polsce. Czerwony dywan. Zdjęcie w jakimś szmatławcu z podpisem: „Kim jest ta tajemnicza blondynka?” Wszyscy chcieli ją znać.
Zapamiętać drobiazgi. Przyjaciel jego menedżera. Prawnik. Miał załatwić aneks do kontraktu. Młody kazał się jej z nim przespać. Zamknęła oczy. Mocno. Był tylko cieniem, który tłusto przesuwał się nad jej ciałem.
Drobiazgi. Światła jarzeniówek na korytarzu szpitalu miejskiego w Mińsku, sucha jak popiół dłoń matki w jej dłoni, wolny i spokojny głos białoruskiego pielęgniarza, czteromiesięczna Klaudynka obraca się w niej po raz ostatni. Dziecko cud, z twarzą, ciałem i umysłem po mamie, z głosem po tacie, który zagwarantuje Polsce i Białorusi Eurowizję za 20 lat. Roztwór soli rozpuścił jej dziecko i jej duszę raz na zawsze.
Niedaleko baru Józek trzymał głowę Mirki na kolanach i delikatnie głaskał ją po włosach. W oczach miał łzy.
- Błagam cię, nic nie mów. Nic nie mów, proszę... - szeptał.
Nic nie mówiłem.
Atmosfera wieczoru była tak gorąca, że zdążyłem Oli rozpiąć stanik. Generalnie zyskuję przy bliższym poznaniu.
- Cierpliwości, naucz się mną cieszyć - mówiła mi, gdy obejmowaliśmy się w najciemniejszym kącie Milesa.
- Kurwa mać, nudzę się.
- Ciesz się tą chwilą - powtarzała. - Musisz nauczyć się cierpliwości.
Wyszliśmy. Objęci. Lało. Całowaliśmy się pod okapami, w bramach, na klatkach schodowych. Mieszkała blisko. Pora wymiany numerów telefonów.
- Nie możemy się kochać - zastrzegła mi po drodze. Długo milczałem.
- Dlaczego?
- Nie powiem…
- No dlaczego?
- Znowu będziesz się śmiać.
- Obiecuję, że nie będę.
- Spodnie mi zafarbowały...
Kto by to wytrzymał? Kto by wytrzymał, gdyby dziewczyna - nieco naiwna i dziewczęca, ale nie zwierzęca w swojej naiwności - by wam to powiedziała? Pocałowałem ją tylko w czoło i obiecałem, że następnego dnia się zobaczymy. Kto by to wytrzymał? Nie będziemy się kochać. To, co mielibyśmy zrobić, trudno nazwać kochaniem.
- Do zobaczenia, pani graficzko.
- Graficzko komputerowa nawet.
- Zaraz. Ty studiujesz grafikę komputerową? Gdzie? Tu? To chyba nie na uniwersytecie?
- Nie, jest taka szkoła, prawie jak uczelnia, bo wykładowcy... Ja po liceum...
I byłoby zero punktu. Nie bawił mnie ten buracki zakład. Wracałem do Milesa całkowicie rozbawiony. Pomyślałem sobie o jej udach pełnych sinych zacieków, o jej konduktorskiej bieliźnie brudnej od deszczy, które zaskoczyły ją od wyjścia z Milesa, aż do wejścia do jej klatki.
Józka już w Milesie nie było. Barman Marek mi powiedział, że kazał sobie zadzwonić po taksówkę. Chciał odwieźć Mirkę do domu. Dziewczyna była tak pijana, że zapomniała adresu. Prozaik namówił ją, aby wskazała drogę kierowcy. Wkurwiony do białości taksówkarz przewiózł ich kilka kilometrów, wysadził na pętli autobusowej, już praktycznie za miastem. Było już rano i pracownicy miejscowego przewoźnika zaczęli sprzątać po piątku. Z wiaty ściągnęli kosz na śmieci, sumiennie odnotowali brak kolejnej szyby, brak szczebla w ławce dla pasażerów i naderwany rozkład jazdy. Mirka próbowała z nimi rozmawiać, jednak nikt nie dojrzał jej starań. Zasnęła. Zaraz po robotnikach na przystanek zaczęli się stawiać inni robotnicy, kasjerki z marketów, panie z mięsnego, kioskarka otworzyła skrzynkę z prasą i zaczęła rozstawiać gazety po kiosku przylepionym do przystanku. Mirka spała.
Punkowiec czuł się samotny. Jego wymarzona kobieta śpi z głową na jego kolanach. A on nic nie może zrobić. Są razem, ale zaraz przestaną być. Mirka przypomni sobie, gdzie mieszka i pójdzie do swojego Mietka. Ten człowiek definicję buraka przeciągnął pod samą jej granicę.
Zaspani spokojni mieszkańcy patrzyli na nich z czułością. Józek w końcu wydobył od niej adres. Mirka trochę przetrzeźwiała. On zastanawiał się, co zrobić, co powiedzieć. Podała mu rękę i zniknęła za czarną czarną szybą w czarnej czarnej klatce schodowej. Punkowy Prozaik słyszał, jak jej kroki się od niego oddalają. W końcu ucichły. Była bezpieczna.
W mieszkaniu na Mirkę czekał już jej chłopak, który starannym policzkiem ułożył ją do snu.
Gdy wróciłem do Milesa, Jacek Informatyk chwiał się na nogach, zabrał dwie napoczęte paczki papierosów, kilka zajumanynych zapalniczek i rzekł:
- Tel Awiw. Kolejka miejska. 50 trupów.
Na moim miejscu siedziała blondynka z koleżanką. Jeśli przyjąć, że trawienie zaczyna się w jamie ustnej, chłopak jej towarzyszki zdążył już wchłonąć pół języka. Blondynka się nudziła. Spotkałem ją pod toaletą
- A co ty tutaj robisz? - zapytałem.
- Czekam.
- Tyle nas łączy - rozmarzyłem się.
Gdy wróciłem z toalety, usiadłem koło niej i od razu zaczęliśmy się całować. Przy stoliku zapanowała tak gorąca atmosfera, że panienka i facet obok poszli skonsumować swoją namiętność do toalety. Najgorsze jest to, że w ogóle nie zauważyłem, jak rozpięła mi spodnie i jak jej stanik znalazł się w rękawie. Barman zjawił się przy naszym stoliku i głośno syknął. To był sygnał do odejścia. Na korytarzu okazało się, że jej majki znakomicie komponują z moją koszulką.
Zaprowadzenie jej do domu wydawało się zadaniem ponad moje siły. Ocierała się o wszystko, jej piersi rozlewały się po murach, kratach w zamkniętych oknach wystawowych, latarniach, skrzynkach z trupimi główkami. Podniosła po prostu bluzeczkę i nagim ciałem ocierała się o ściany. Bez wątpienia lubiła ból. Była tak w tym momencie zajęta sobą, że z pewnością nie zauważyłaby mojej nieobecności.
I po drodze mogłem sobie to wszystko tak wytłumaczyć, tylko tak:
Jesteśmy padlinożercami. Zostają dla nas tylko resztki. Nie mamy najpiękniejszych na świecie kobiet. Zostają tylko przypadkowe ochłapy. Próbujemy coś z nich utkać, mając dalej złudną nadzieję, że coś z tego przetrwa, że coś nas przeżyje i ocali. Jesteśmy padlinożercami i kiedy sytuacja tego wymaga, wypieramy się wszystkiego. Chcemy to przeczekać. Nie pamiętając twarzy i zdarzeń, myląc ze sobą imiona. Interesują nas kobiety o łatwych i martwych duszach. Zwierzęta zmęczone, słabe, kalekie.
To bez wątpliwości najgorsza cykliczna impreza odbywająca się w tym mieście. Obok nabożeństw ku czci i pamięci, pojawiają się turnieje trampkarzy i szachistów, konkursy lotnicze i paralotnicze, jakieś podejrzane imprezy dla dzieci, garść kuriozalnych koncertów, a obok tego inauguracje kilku festiwali, Święto Muzyki, katarzynki w Piernikowej Alei Gwiazd. Ogólnie rzecz bez składu, dramaturgii i kulminacji. A mogłoby to być prawdziwe święto, w którym torunianie otwarcie mówią o miłości do swojego miasta. Dni Torunia w takiej postaci nie mają najmniejszego sensu. Ośrodek, w którym odbywa się kilka przynajmniej przyzwoitych plenerowych wydarzeń, w maju i czerwcu w jednym tyglu miesza rozmaite dziedziny, style i tradycje – powstaje estetyczny potworek, którego nie da się znieść, bo ciągnie się jak glut przez kilka tygodni.
Dlaczego nie porzucić tej martwej formuły i nie zorganizować otwartego konkursu na najważniejsze wydarzenia Dni Torunia? Jeden czerwcowy weekend powinien przyciągnąć mieszkańców na Bulwar Filadelfijski – pierwszego dnia niech zaszaleją nasi muzycy, drugi dzień niech należy do gwiazd. Warto byłoby przygotować też jakąś przestrzeń, w której pojawiłyby się zespoły teatralne, szkółki tańca i cyrkowcy.
Przykłady? Niech pierwszego dnia na barce na Wiśle koncert da Manchester, niech nazwie rzecz – załóżmy - „Manchester nad Wisłą” i zagra wspólnie z wykonawcami, których miał szansę poznać przy najróżniejszych okazjach w kraju. Drugi dzień niech należy do Kultu i Heya albo zagranicznej gwiazdy- pod warunkiem oczywiście, że nie jest Scooterem, Danzelem i czwartą mutacją Boney M.
Ta impreza koniecznie musi się zmienić. Widziałem lepsze Dni Szczytna niż Dni Torunia.
Stypendia bez owoców
Program stypendialny Urzędu Miasta też powinien doczekać się zmiany. W obecnym systemie mecenat otacza jedynie przygotowania do realizacji projektów, nie dzieła skończone. W ten sposób uczestnicy kultury mają nikłe szanse na poznanie rezultatów prac artystycznych stypendystów. Przykład: miasto daje pieniądze na przygotowanie aktora do roli (trudno obliczyć wymierne koszta takiej pracy), a nie na wystawienie przez niego monodramu (rezerwacja sali, przygotowanie scenografii i innych elementów widowiska, które nie zależą od stypendysty); poeta przygotowuje książkę poetycką, koszty jego pracy trudno udokumentować fakturami, jednak gdy ocenia się wydanie zbioru wierszy - rzecz staje się łatwa do zaksięgowania. Dobrze by było, gdyby stypendyści byli zobowiązania do prezentacji swojego dorobku np. przed toruńskimi uczniami. Oczywiście wszystkie dodatkowe koszta związane z tego rodzaju pokazami powinien ponieść mecenas.
Do tego jeszcze mamy w Toruniu ograniczenie wieku stypendystów do 35 lat. Kojarzy mi się to z istniejącą jeszcze do niedawna definicją bycia młodym człowiekiem. Kiedyś młodzieżą byli teoretycznie wszyscy do 35. roku życia, bo tylko do wtedy mogli należeć do ZSMP. Doskonale rozumiem przywiązanie części środowiska urzędniczego do tych prostych kategorii, ale rzecz pachnie jakąś groteską.
Wyraziste instytucje kultury
Mam problem z Dworem Artusa – to miejsce wręcz ocieka tanim romantycznym kiczem. Naprawdę ciężko w te disnejowskie wnętrza tchnąć ducha teraźniejszości. Marek Pijanowski, dyrektor tej instytucji kultury, usiłuje zmienić ten niezbyt dobry wizerunek – do Dworu zaprasza artystów ze sceny niezależnej, a nawet graczy w piłkarzyki, aby na nowo odkryć alternatywną historię tego miejsca. Pamiętajmy, że w tych przestrzeniach narodziły się Republika i Bikini.
Instytucja utrzymuje się w znacznej mierze sama, wynajmując pomieszczenia na wesela, studniówki, imprezy firmowe, małe konferencje i polityczne meetingi. Zamierza zachować status miejsca, gdzie można spotkać się z tzw. sztuką wysoką, a zarazem zarabia na absolutnych chałturach. Przez co staje się niespójna i w jakimś sensie niewiarygodna. Jedyną receptą na to, aby Dwór Artusa nie musiał wybierać komercyjnych kompromisów, jest zwiększenie dotacji na jego działalność artystyczną i środowiskową.
Mam też problem z Domem Muz, który miota się między prowadzeniem zajęć dla dzieci a przygotowaniem imprez - niektórych skierowanych do bardzo wyrafinowanej publiczności (np. ciekawe koncerty z muzyką eksperymentalną). Recepta na Dom Muz może być jedna: to miejsce powinno być otwarte na inicjatywy artystyczne torunian: na wystawy, koncerty, spektakle, spotkania literackie. Animatorzy z tej placówki dbaliby tylko o poziom prezentowanych prac i występów. Część kosztów prowadzenia działalności Domu Muz w ten sposób wzięliby na siebie użytkownicy, którzy pokryliby koszty instalacji wystawy, obsługi dźwiękowej koncertu, ewentualnej konferansjerki. Jednocześnie Dom Muz powinien nadal prowadzić działania edukacyjne.
Mam też problem z Toruńską Orkiestrą Symfoniczną, która na razie zajmuje pomieszczenia w Dworze Artusa. Zapewne za kilka lat przeniesie się do nowej sali koncertowej na Jordankach. TOS powinno tam się mieścić, jednak za salę koncertową powinna odpowiadać jakaś inna instytucja. Nie sądzę, żeby orkiestra, która nigdy nie zajmowała się impresariatem na wielką skalę, mogłaby sobie poradzić z salą. Co innego kilka koncertów w miesiącu i letni festiwal muzyczny, co innego tworzenie stałego programu artystycznego gmachu o kilkunastu salach – w tym jednej dla niemal tysiąca widzów. W tym momencie trudno mi nawet wskazać, kto powinien być administratorem tej przestrzeni. I jakoś wątpię, czy urzędnicy mają pomysł, jak wykorzystać potencjał tego nowego miejsca.
Kombinat
Swego czasu zarzucono program stworzenia Kombinatu Artystycznego - miejsca, które zgromadziłoby toruńskie środowisko artystyczne, stowarzyszenia i fundacje zajmujące się działalnością kulturalną. Jego siedziba zaplanowana była w Starym Browarze przy ul. Browarnej. Inicjatywę miało koordynować Toruńskie Stowarzyszeni Twórców i Animatorów Kultury, ale przedsięwzięcie ostatecznie utrąciła rada miasta, mimo że siedzibę Kombinatu w części odremontowano za miejskie pieniądze. Marzy mi się taki Kombinat w pralni garnizonowej na Woli Zamkowej. Wspaniała przestrzeń na artystyczne brojenie.
Taksa turystyczna
Częstochowa chce wprowadzić taksę turystyczną – wszyscy, którzy zostają tam na noc, zapłacą opłatę lokalną umieszczoną w cenie noclegu. Takie rozwiązanie działa w niektórych polskich ośrodkach o wysokich walorach przyrodniczych i turystycznych. Myślę, że bez problemu Toruń spełnia to ostatnie kryterium. Kraków zarabia dzięki tym opłatom lokalnym ok. 2 mln zł w skali roku. Toruń spokojnie mógłby zdobyć na tym około miliona. Nie groziłby nam gwałtowny odwrót turystów zrażonych drożyzną w hotelach, hostelach i akademikach. Polskie prawo ogranicza drastycznie jego wysokość – dzienna stawka nie przekracza 2 zł, więc nie uderzyłoby to po kieszeni przyjezdnych. Pieniądze można wydać na promocję miasta, remonty zabytków, lepsze oznaczenie tras turystycznych i niewielkie kampanie reklamowe. Toruń powinien dołączyć do miast, które inwestują w reklamę.
Torun rocks!
Chyba że milion złotych zarobionych na turystach wydamy na przyciągnięcia do miasta organizatorów letniego festiwalu rockowego. Toruń jest pustym miejscem na mapie krajowych festiwali muzycznych. Warszawa ma Orange, Kraków ma Coke, Gdynia ma Open'er, Katowice OFF; jest jeszcze Jarocin, Castle Party, Woodstock w Kostrzynie, Audioriver w Płocku, Ostróda Reggae i wiele innych. Dlaczego nie dołączyć do tego zaszczytnego klubu? Niegdyś rozmawiałem z urzędnikami zajmującymi się promocją Gdyni – mówili, że w zasadzie cały ich wysiłek promocyjny idzie w kierunku kilku festiwalu, z mocnym naciskiem na Open'er.
W Toruniu wielka impreza mogłaby się odbyć na terenie aeroklubu. Jak ją dofinansować? Wszelkiego rodzaju inwestycje w rodzaju budowy hipermarketu zmieniają infrastrukturę komunikacyjną w okolicy. Dlaczego nie nakłonić inwestorów do inwestycji w miejską kulturę? W tym mieście głupi remont skrzyżowania kosztuje czasami więcej niż dotacje dla organizacji pozarządowych na cały rok.
To był chyba 1989 rok. Ojciec przywiózł z Niemiec Commodore Plus/4 – komputer z gumowymi klawiszami i tęczą. Byliśmy pierwszymi domkersami na dzielni z takim sprzęcikiem. Z początku mieliśmy zaledwie kilka kaset, ale ojciec kupował nam nieustannie gry na giełdach komputerowych w Agorze albo „ósemce” w Olsztynie. Rewelacją był Saboteur, nie gardziłem też Boulder Dashem i Reversi. Ojciec regularnie ogrywał komputer w szachy. Widziałem też po raz pierwszy pornola – na jednej kasecie była krótka animacja, jak męskie piksele wchodzą w kobiece. Ojciec starannie obliczył czas, kiedy na kasecie pojawia się program i go wyczyścił.
Pamiętam pierwsze oznaki choroby. Gdy kolega Adam bliski był pobicia mojego rekordu w grze Atlantis – zaledwie 55 tys. punktów – wyłączyłem prąd w całym domu. Wróciłem do pokoju z zaskoczoną miną: „Ojej, chyba nie ma światła. Ile miałeś?” Nigdy mnie nie pobił.
Później przyszedł czas na C64 – komputer, który odpowiadał za brzmienie zespołu Kombi. Cztery kanały gwarantowały niesamowity dźwięk, który dziś imitują producenci:
Pamiętam strojenie głowicy magnetofonu małym śrubokrętem i lęk, że odkręcę śrubkę, co mi się raz zdarzyło. Problem zniknął, gdy postawiliśmy na gry z kartidży – ach ten Turbo – i stacji dyskietek. Doszło do tego, że jako 11-latek wymykałem się sam na giełdy komputerowe gdzieś na placu Konstytucji i sprzedawałem tam gry.
Wspaniałe czasy, kiedy młodość marnowałem na: Last Ninja 2, Pirates!, Turrican, Zak McKracken, Vendetta, Defender of the Crown, Microprose Soccer, Samurai Warrior - The Battles of Usagi Yojimbo, Target Renegade, Grand Prix Circuit, Barbarian, Way of the Exploding Fist, no i Decathlon, którego charakterystyczny styl gry przydał się w okresie dojrzewania.
Okres dojrzewania minął mi zaś pod znakiem Amigi 600 – małego i zgrabnego gówienka o wspaniałych możliwościach:
Zatapiałem się powoli w całkowitym szaleństwie. Gry były już poważniejsze. Cannon Fodder, The Settlers, Monkey Island, Lemmings, Sensible World of Soccer '96/97, Another World, Wings, Flashback, Moonstone, Syndicate, Sim City, North & South, Frontier. Pamiętam pierwszy piracki Mortal Kombat, gdzie trzeba było żonglować dyskietkami co dziewięć zgrzytnięć głowicy.
Lubiłem symulatory, ale nie potrafiłem lądować, więc katapultowałem się w pobliżu swojego lotniska. Kiedyś po dwóch takich akcjach wyświetlił się komunikat: „Właśnie rozbiłeś samoloty za 17 milionów dolarów. Nie stać nas na Twoją służbę”. Dałem sobie spokój z symulatorami.
Dżojstiki nie wytrzymywały. Arcade fire był dla noobów, więc sam rozpaczliwie dusiłem przyciski. Kontrolery padały jeden za drugim, co tydzień kupowałem sprężynki albo całe styki. Raz wkurzony do białości na to, jak mój Gunship zachowuje się w powietrzu, wyrwałem kabel tak mocno, że wyszedł z całym portem. Jednym ruchem oddzielałem drążki od podstawy albo je wykręcałem. Zdarzyło się, że odgryzłem gumowy fire.
W liceum miałem już peceta. Patologia się nasilała. Topiłem simy w basenach, sprzedając drabinkę; paliłem je albo głodziłem w ciemnych pokojach bez drzwi. Później tworzyłem okazałe grobowce w ogródku i tym, którzy tę rzeź przeżyli, kazałem uderzać w pierwotne, zwierzęce i nieutulone spazmy żalu.
Quake'a przeszedłem na starym pececie bez karty dźwiękowej na poziomie trudności, w którym zabici wrogowie po kilku sekundach wracają do życia. Tak wyglądał pierwszy rok studiów. Mój ulubiony level to Ziggurat Vertigo, gdzie nie ma grawitacji. W dwójce podobało mi się to, jak padali nieprzyjaciele. Próbowałem sił w sieciówkach z tej serii, ale szło mi przeciętnie. Ze staroci upodobałem sobie Duke Nukem i pierwszego Unreala, którego grafika po prostu mnie niszczyła. Doom był przyzwoity, trójka mnie rozwścieczyła, bo nie radziłem sobie z bossem w piekle. Wystrzelałem się z całej amunicji, a koleś nadal żył.
Weselej było w GTA. W jedynce rozjeżdżałem krishnowców albo paliłem zaprzańców miotaczem płomieni, w Londynie tuzinami zabijałem modsów i skinów i zderzałem ze sobą pociągi. W trójkę wpadłem tak głęboko, że gdy po tygodniu intensywnej i samotnej gry wyszedłem z mieszkania na Łaziennej, na widok policjantów w żółtych kamizelkach cofnąłem się do klatki. W San Andreas, gdy złamany zdradą przyjaciół i szykanami Tenpenny'ego, wyjeżdżałem z rodzinnego miasta na starym motocyklu – słuchałem w ciemnym lesie i deszczu „A Horse With No Name” America.
Zakochałem się w RPG. Taśmowo przechodziłem: Neverwinter Nights, Baldur's Gate, Fable, Gothic, Dragon Age, Mass Effect. Zawsze byłem postacią pozytywną, która wybiera chaotyczne dobro.
Wielkim estetycznym i etycznym wstrząsem stał się dla mnie Deus Ex:
Wspaniała historia. Są Illuminaci, Majestic 12, Templariusze, Area 51, Echelon, chupacabry, szaraki, czarne helikoptery – czyli wszystko, czego boją się prawicowi i lewicowi paranoicy. Przeszedłem ją z pięć razy, kończyłem ją na trzy różne sposoby. Zajrzałem tam pod każdy mebel i kamień. Do tego gra jest niesamowicie mądra i pod różnymi teoriami spiskowymi ukrywa bardzo bolesną prawdę o współczesności. Starałem się ją przechodzić bez rozlewu krwi.
Później pojawił się Fallout:
W jednym ze sklepów w New Reno spotkałem niemiłego sprzedawcę. Facet miał absolutnie wszystko, ale obraził mnie, prostego wieśniaka z Arrayo. Zamknąłem drzwi i mając jednostrzałową strzelbę, rozwaliłem mu łeb. Ogołocenie sklepu z pancerzy, broni i amunicji zabrało mi pół dnia. Od Fallout 2 zaczęła się moja fascynacja tą serią. Trójkę przeszedłem chyba już z pięć razy – najpierw kupiłem sobie wersję na PC, później zdobyłem edycję na Xboksa, na którego definitywnie się przesiadłem z blaszaka. W tym roku trzy razy skończyłem New Vegas i zapewne wkrótce kupię sobie trzy DLC. O tym, jak głęboko zatopiłem się w tym postapokaliptycznym świecie, niech zaświadczy to, że kilka razy śniła mi się ta scenka:
Battlefield: Bad Company 2 to jedno z największych osiągnięć ducha ludzkiego.
Strzelanka, w której bez pomocy innych nie poradzisz sobie na polu walki. Genialny dźwięk i genialna grafika. Żadna gra od dawna nie wzbudziła we mnie tylu emocji – drę się na całego przez team speaka, bluzgam i palę papierosa za papierosem, ale dzięki temu panowie na całym świecie wiedzą, na czym polega kunszt wojenny Polaków. Rzadko kiedy się zdarza, abym nie znalazł się w pierwszej trójce graczy w rundzie.
Gdy byłem w kwietniu w Sztokholmie, dwa razy przechodziłem obok budynku firmy Dice, która to dzieło stworzyła. Bałem się, że portierzy od razu wezwą ochronę, kiedy pod świętym logo wstąpi we mnie fanboj. Na wszelki wypadek odpuściłem sobie tę wizytę.
Według statystyk na Xboksie zrobiłem już 264 godziny i zabiłem 13063 razy. Najbardziej lubię frontalny atak na początku rozgrywki – robię wszystko, żeby znaleźć się za spawn pointem przeciwników, później uderzam na nich z całej siły i z radością patrzę, jak jeden za drugim opuszczają lobby i szukają swojego szczęścia z innymi wrogami, którzy nie wierzą w to, że śmierć jest lżejsza, gdy jest masowa.