czwartek, 19 maja 2011

Dlaczego wystarcza mi pięć godzin snu

Tak to jest, jak pojedyncza myśl postanawia przetrwać, ucieka z miejsca, w którym inne myśli przez noc umarły. Wędruje poprzez dalekie zaśpiewy, akcenty i nieznane prozodia, przez kalifaty, emiraty, wszelkie upadłe mocarstwa. Błądzi po omacku, ale dotykając przedmiot po przedmiocie, na wszystkim zostawi swój znak. Jak śmierć. Mylą się jej religie, mitologie i cytaty. Wraca nieustannie do tych samych myśli, do językowych i tematycznych obsesji. I odkrywa w nich nowe przestrzenie.



Sen to higiena mózgu. Sny o Toruniu w Olsztynie. Sny o Olsztynie w Olsztynie. Sny o rodzicach, ale ktoś nieustannie myli się w obsadzie i w ich miejsce daje statystów.

Jadę samochodem, ale przypomina mi się, że nie umiem; samochód okręca się wokół latarni, słychać ciągły klakson i CC Catch, umieram przygnieciony prześcieradłem. Biesowo, w którym wychowywał się mój ojciec – uciekam na wysokie kościelne ogrodzenie przed natarciem stada nosorożców. Napad w olsztyńskim okrąglaku na lombard, w którym sprzedałem kiedyś zalany wodą zegarek – facet strzela do mnie w plecy, upadam, udaję martwego, choć za chwilę to aktorstwo i tak nie będzie miało znaczenia. Pomyliłem klatki i znów jestem na obcym korytarzu w bloku przy Dworcowej 46 w Olsztynie, gdzie niegdyś mieszkała babcia. W windzie po ścianach płynie woda, jest noc i wszystkie drzwi do mieszkań są otwarte. Ostrożnie pukam do suszarni pachnącej suszą i krochmalem. Jest błogo. Ale nagle znajduję się w piwnicy, rozjaśnionej lekko odległym światłem. We wszystkie pułapki dały się złapać tłuste szczury.

Prezydent, jest spotkanie z dziennikarzami, podaję mu rękę, mijają długie sekundy, choćbym nie wiem, jak bym się starał, nie mogę się oswobodzić. Rzeczniczka prasowa chodzi boso po dywanie. Jak śmie chodzić boso po moim mózgu? Jak śmie beztrosko przechadzać się z jednego jego końca na drugi?

Nagie są tylko te kobiety, których nie znam. Krótkowłosa wysoka blondynka, kocham się z nią do nieprzytomności w szybie wentylacyjnym więziennego levela Unreal Tournment.

Przemawiam na podwyższeniu w Auli UMK, ktoś, aby mnie wytrącić z równowagi, wysypuje na schody całą torbę piłeczek pingpongowych, biegam po sali i łapię te piłeczki. Basista Behemotha w pełnym scenicznym makijażu opowiada mi o śmierci Nergala, maska powoli z niego spływa, maże się jak baba, łuszczy się i tłuszczy. Ktoś do mnie dzwoni, podnoszę telefon i widzę „Barack Obama” na wyświetlaczu, odbieram i uśmiecham się: „No, no, gratuluję!” Idę po łące niedaleko mojego domu w Olsztynie, jest błysk na horyzoncie, ciepłe powietrze delikatnie owiewa moją twarz. Nie ma już miasta.

Napęd hybrydowy, który spala tłuszcz Kubicy. Muzułmańskie Chiny. Słuchawki od ajpoda w uszach bezdomnego. Dyskretny makijaż pod oczami żebraczki. Napięcie powierzchniowe unosi święte kroki Chrystusa. Odssysam sobie tłuszcz z brzucha, ale cycki sobie zostawiam. Golę głowę, ale nie mam żadnych fajnych blizn.

Sen, w którym powoli rozwijam skórę z palca. Wewnątrz jest mały nadpalony patyczek. Albo ten sen, gdy wchodzę do Milesa, siadam w ulubionym krześle niedaleko baru, zdejmuję ulubioną bluzę i z przerażeniem zauważam, że ręce są pełne ran. Wszystko się wydłuża, wszystko trwa wieczność i nie daję sobie rady z grawitacją, która w ręce trzyma bluzę. Nie daję sobie rady z gęstym powietrzem, które więzi moje ręce. A wszyscy się na mnie patrzą, cały klub, a ja cały w ranach, cały skrwawiony, pokryty rybim cellulitem. I wszyscy patrzą się na mnie, a patrzą wściekle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz