poniedziałek, 19 września 2011
Pożegnanie z Milesem
W piątek byłem w Milesie. Plotki się potwierdziły – lokal jest tęczowy i nie nazywa się Miles, tylko Love Club. Albo coś w tym rodzaju. Skończyła się pewna bardzo ważna epoka w moim życiu, która trwała blisko dekadę. Miles był moim pierwszym i dziewiczym knajpianym terytorium. Wcześniej były inne puby i kluby, ale ten będę zawsze uważał za miłość swojego życia. Tutaj nauczyłem się knajpianej ogłady i szacunku dla pracy barmanów. Nauczyłem się odróżniać barmanów dobrych od barmanów, którzy są zakałą zawodu. Ich rolę społeczną można porównać do wioskowego szamana, który uczył proste umysły obcowania z transcendentem. I to od nich przede wszystkim zależy to, czy wrócisz do domu sponiewierany, ale wypoczęty.
To był lokal Undergruntu. Każda nasza impreza literacka – nieważne, czy odbywała się w Piwnicy Pod Aniołem, Od Nowie czy w Dworze Artusa – miała tam swój wielki finał. Tam rezydowaliśmy, tam można było nas spotkać nocami. Mieliśmy swoje ulubione miejsca, zauważyliśmy, że idealnie można było podsłuchać rozmów ze stolików po przekątnych – tak dziwna była tam akustyka. Każdy stolik obrastał sentymentalną biografią – przy tym się spało, przy innym się piło i dobrze rozmawiało, inny doskonale nadawał się do intymnych i konfesyjnych interakcji. Tam poznałem ludzi, którzy na zawsze zmienili moje życie.
Niedaleko baru wisiał obraz, dzieło zapewne jakiegoś lokalnego malarza, który nie opanował do końca rysunku postaci i perspektywy. Nad barem unosiły się trąby i puzony, fortepian nie stroił i miał kilka głuchych klawiszy, mimo to barmanów zawsze irytowało, gdy ktoś na nim stawiał piwo.
Szkoda mi Ani, Lidki, Tomka, Krzysztofa i innych barmanów, którzy byli mi braćmi i siostrami. Najlepiej wspominam Rafała, który dal sobie spokój z barmaństwem, i Wojciecha Stanisława, który zmarł, choć nie była na niego pora. Anię spotkałem kiedyś nad ranem na Bulwarze Filadelfijskim, gdzie siedziała z jakimś facetem i piła piwo. Zagaiłem. Powiedziała mi, że jeśli odniosę szklankę do Milesa, dostanę piwo za darmo. Sprzedała mi hasło, na które miała zareagować Lidka. Nie wierzyłem jej, ale szklankę odniosłem. Na hasło – takie słowa przypomina sobie człowiek w godzinie śmierci – stanęło przede mną Tyskie. Miles złapał mnie za szyję i nie zamierzał puszczać. Z Tomkiem kłóciłem się o politykę, Krzysztof, gdy lokal był pusty, grał na pianinie i włączał Pink Floyd.
Wiele czasu spędziłem tam zupełnie sam. Dla rozrywki porządkowałem przedmioty w kieszeniach, wymyślałem biografie klientom z sąsiednich stolików, uprawiałem setki dziwnych pijackich gier i natręctw, aby nie wychodzić.
Pracowałem tam nieco ponad miesiąc jako pomocnik barmana i poznałem ciemną stronę branży. Zarobki fatalne, godziny pracy podłe i nieregularne, wyniszczająca nuda, przed barem roszczeniowe towarzystwo, które zawsze kombinuje, jak złamać zasady. Byłem od tego, żeby szklanki i stoły były czyste, kible nad ranem lśniły, ważyłem beczki z piwem, liczyłem, ile wódki zostały w butelkach. No i przede wszystkim piłem. Miałem jedną zasadę: zarabiałem 5 zł za godzinę, zaczynałem pracę o dwudziestej drugiej, piłem dopiero, gdy zarobiłem 10 zł. Szybko dogadałem się z barmanami, że mogę przychodzić z własnym alkoholem.
Mimo najszczerszych chęci nigdy nie nauczyłem się nalewać piwa, więc gdy barman wychodził z lokalu po lód do sąsiadów, wpadałem w panikę. Polecałem klientom butelkowe. Długo udawałem, że zaaferowany zmieniam beczkę, choć beczka była pełna. Wtedy zazwyczaj nadchodziła pomoc. Innym razem sprzedałem trzy zwietrzałe piwa, za które jakiś koleś zapłacił, ale w międzyczasie jego towarzystwo się rozmyśliło. Przy stoliku z dwiema koleżankami siedziała znajoma o dość niskim wzroście – on zamówił im dwa duże i jedno małe. Dziewczyny solidarnie wyszły z lokalu.
Przez półtora miesiąca nigdy nie brakowało mi zapalniczek, pod barem znajdowałem stosy monet, a gdy przez miasto przechodziła kolejna fala amfetaminizmu, z szuflady na kasę można byłoby pewnie coś wysypać, tak panowie i panie tego nadużywali. Widziałem ich później nad ranem, gdy w przypływie nagłej potrzeby nalewali sobie wodę do nosa, aby wypłukać z niego choć ułamek dobra.
Barmani pokazali mi, jak reżyserować imprezą, aby załapać się na kilka darmowych szotów. Jak za pomocą muzyki przepłoszyć dresiarzy. Mówili, że grzańca robi się w mikrofalówce w szklance bez napisów. Odradzali mi picie drinków z lodem z kostkarki – to była podła toruńska kranówka. Kilka łyków skazywało ciebie niemal na dyzenterię. W Toruniu mieszkam od 1998 roku i tylko trzy razy ją piłem: na pierwszego wielkiego studenckiego kaca, później aby zapić leki i żeby wywołać wymioty.
Musiałem wywalać klientów, którzy przesadzili z alkoholem. Moim największym wyrzutem sumienia jest pewien pięćdziesięciolatek z wąsem, który wpadł do Milesa około godz. 23 i wyglądał dobrze. Około trzeciej nie było co z niego zbierać. Wyprosiłem go na zewnątrz. Tam natknął się na dresiarzy. Jeden z nich, nie przestając jeść jabłka, skopał go do nieprzytomności. Dostałem opierdol od barmana, że zadzwoniłem z klubowego telefonu po pomoc. Raz wyrzuciłem jakichś gnojków za wnoszenie specjali do Milesa. Nie chcieli narażać się obsłudze, więc pobili dwóch długowłosych kolesi. Zmywałem krew z ławy, popielniczek, plafonów, stolika. Darowałem sobie czerwone cegły, choć tam krwi było najwięcej.
Pracę straciłem tak po prostu: dostałem telefon, że ktoś przyszedł na moje miejsce. Nie żałowałem.
Milesa wtedy przejmowało miasto. Konflikt cały czas wisiał w powietrzu. Widziałem, jak mały dres jednym ciosem wbił studentowi nos w twarz. Innym razem sam siebie zbierałem z podłogi po potężnym uderzeniu.
Miles się skończył. Obok wyrosła dyskotekowa Pomarańcza, a w drzwiach pojawiła się krata i dresiarstwo. Później sytuacja na chwilę się uspokoiła, bo nikt nie chciał przychodzić do lokalu, w którym ludzie dźgają się nożami, kopią leżącego do nieprzytomności, ochrona nie reaguje i robi wszystko, aby nikt nie wezwał pomocy. Na szczęście Miles na sumieniu ma tylko jedno życie – jeden gość nie dał rady i odtąd barmanki przestały podawać alkohol tym, którzy wyglądali niekorzystnie.
Love Club. Albo coś w tym rodzaju. Zupełnie inny zapach, inne światło. Z Milesa nie zostało nic. Od mojego rozstania z tym miejscem minęło tak wiele czasu, że pamiętam tylko dobre chwile. W jakiś tam sposób próbowałem ocalić ducha tego miejsca w prozie, która czasami pojawia się na tym blogu.
To był lokal jazzowy, teraz jest klub gejowski. Jeszcze pusty i zupełnie nieoswojony, gdzie ludzie nieśmiało tłoczą się pod ścianami. Dla mnie zawsze to będzie wyjątkowe miejsce, w którym zostawiłem kawałek młodości.
Love. Trudno wyobrazić sobie lepszą nazwę.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Ja też spędziłam tam spoooro czasu...i mam mnóstwo miłych wspomnień. To naprawdę przykre, że znikają tak wartościowe miejsca:(((
OdpowiedzUsuń