czwartek, 8 września 2011

Martwy sezon

1.


Wrzesień to najnudniejszy miesiąc w kulturze. Coś się skończyło, a nic nie zdążyło się zacząć. Nie ma wakacji, rok akademicki za kilka tygodni. Wszystko stoi. Teatry nadrabiają zaległości w premierach, nikt ciekawy nie przyjeżdża, odbywają się zaledwie dwa festiwale: prezentacje sztuki na billboardach i zlot fanów „Gwiezdnych wojen”. Pustka i nuda. Marazm i marskość.

2.


We wrześniu przypomina mi się spotkanie literackie w Grudziądzu – mieście satanizmu i pogaństwa. Spędziłem je w towarzystwie neonazistowskich neopogan grających nieofolk, którzy – o dziwo - z wyrozumieniem przyjęli wiadomość o moich pracodawcach. Czytałem wiersze w galerii przy miejscowej bursie szkolnej. Usłyszałem wtedy najdziwniejszą recenzję – podszedł do mnie zamyślony smutny młodzieniec i wpatrując się w czubki swoich wojskowych butów, rzekł: „Dobre wiersze. Dużo w nich szatana”. Nie wiedziałem, jak się zachować, więc skromnie podziękowałem. Chwilę wcześniej zdissowałem miejscowego guru od poezji, który beztrosko ogłosił, że Maciej Sarbiewski był największym poetą polskim. Powiedziałem przez mikrofon, że imć Sarbiewski nie napisał ani jednego wiersza po polsku, a największy jest Mickiewicz. Nacjonaliści i szataniści z ostatnich rzędów oszaleli ze szczęścia.

Później był najgłośniejszy koncert, na jakim kiedykolwiek byłem. Klawisze podawały jakieś upiorne militarne marsze, a solista z całych sił walił pałeczkami w rozmaite żelastwo. Skończył po kilkunastu minutach, bo zabrakło pałeczek. Było bardzo miło, chociaż zanosiło się, że będę na jednej imprezie z przedstawicielami rocka tożsamościowego – udało mi się w przeszłości zablokować kilka spotkań tej sceny w Toruniu, więc spotkanie groziło pełnoskalowym konfliktem na obcej ziemi. W sektor gości mogły polecieć przekleństwa, pięści i butelki.

Ale nic takiego się nie zdarzyło. Jestem wdzięczny chłopakom za pomoc. Nad ranem, gdy już neopoganie odprowadzali mnie do bursy, postanowiłem zrobić mały figlik i pobawić się na zjeżdżalni dla dzieci przy McDonaldsie. Solidna konstrukcja: wysoki czerwony ślimaczek, co kilkadziesiąt centymetrów miał wewnątrz półeczki, aby dziecko nie mogło się w nim potłuc. I tak między ostatnią a przedostatnią półeczką utknąłem w tym czerwonym diabelstwie. Ani zjechać, ani zejść. Dokonałby tego jedynie kurczak bez kości, a nie wysoki koleś z lekką nadwagą. Zacząłem wzywać pomocy, chłopaki radzili mi, żebym się odwrócił, ale nie mogłem zrobić ani jednego ruchu. Dopiero gdy zaczęli wybierać numer na straż pożarną, gdy spokojnie mi tłumaczyli, że bez cięcia metalu się nie obejdzie, zdołałem wyjść.

Taka tam krotochwilka.

Przepraszam, że się powtórzę - Jacek Chmielewski niegdyś powiedział: „Toruń bez UMK byłby Grudziądzem”. We wrześniu na pewno jest.

3.
Znakiem, że nie jest to dobry miesiąc, był „Kump” - najnowszy spektakl Teatru Wiczy, który powstał we współpracy z norweskim Nordic Black Theatre. Umknęło mi pierwsze 20 minut tego plenerowego widowiska. Na Rynku Nowomiejskim pojawiłem się w momencie, gdy po bruku biegały panienki w letnich sukienkach, ścigali je panowie na szczudłach, a aktor o dość egzotycznej urodzie wykrzykiwał w mikrofon banały o mediach i idealnych światach. Wcześniej było sielankowo jak w raju zielonoświątkowców, gdzie lew pasie się z owieczką. W tle migotała gdzieś przemoc, która zdawała się nie mieszkać w wesołych geometrycznych dekoracjach. Nietrudno było zrozumieć, że generalnie chodzi o ostatnie zamachy w Norwegii.

Podobały mi się zaledwie dwie sceny: gdy panienka w letniej sukience wspinała się po ludziach, gdy Polak i Arab pili i śpiewali swoje pieśni żołnierskie, a „Maszerują chłopcy” mieszały się ze śpiewem muezina wzywającego do modlitwy. Reszta przedstawienia ociekała niezrozumiałą albo nietrafną symboliką. Tam, gdzie aż się prosiło o komentarz, teatr milczał; a tam, gdzie wszystko wydawało się oczywiste, przemawiał. To, co wydawało się znakiem szczególnym teatru Romualda Pokojskiego, w tym przedstawieniu potworniało w manieryzm zrekwizytowany do kilku sloganów. Brakowało intensywności „Writers & Waiters” - ten autotematyczny i osobisty spektakl wypowiadał się o środowisku, które stworzyło toruński teatr. „Kump” mógłby również opisać moment, w którym zastajemy tę alternatywną scenę. Twórcy przedstawienie wybrali bardzo odległą od swojego temperamentu politycznego zabawę multikulti i egzotyką, doprawili to ogniem, wodą i punkiem, ale całość i tak sprawiała wrażenie, jakby ktoś chciał jedynie zapudrować niedoskonałości tego niestarannie wykonanego produktu.

4.

2 komentarze:

  1. „Maszerują chłopcy” mieszały się ze śpiewem muezina wzywającego do modlitwy. ---patrz Pj Harvey

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, zjeżdżalnia owszem, ale trza było wspomnieć o nadświetlnej portierce z bursy, która szybsza była niż winda

    OdpowiedzUsuń