niedziela, 27 marca 2011

Małe kroki małych ludzi za 300 tys. zł

„Małe kroki małych ludzi są wielkimi krokami dla ludzkości. Jurij Gagarin, 157 cm wzrostu”. Takie hasło reklamuje najnowszy spektakl multimedialny mojej ulubionej instytucji kultury w mieście – Toruńskiej Agendy Kulturalnej. Ta zabawa może się skończyć kosmiczną katastrofą. Znacznie większą niż Skyway.

W mieście astronoma Mikołaja Kopernika, na ulicy kosmonauty Jurija Gagarina, odbędzie się wyjątkowy multimedialny show. Pięćdziesiątą rocznicę pierwszego lotu człowieka w Kosmos, przypadającą 12 kwietnia 2011 roku, Toruń będzie świętował w spektakularny sposób. Między budynkami Auli UMK i Rektoratu zostanie ustawiony efektowny boom box, wykorzystywany podczas najlepszych światowych wydarzeń muzycznych. Scenerią spektaklu będą budynki Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, na których zostanie zaprezentowana projekcja w technice mappingu 3D.

- czytamy na oficjalnej stronie internetowej akcji - http://www.godzinaczterdziesciosiem.pl/

Witrynę otwiera marny filmik - udźwiękowiono go chyba tosterem, tak podła jest jego jakość. Te całe artystyczne mambo dżambo, które mnie zapewne ominie 12 kwietnia, niewiele mi mówi. Boom box – jak się zdaje - to taki większy magnetofon ociekający światełkami i tanim blingiem, który zwykle nosiło się na ramieniu. Chyba że naszym animatorom chodziło o to:



Widowisko typu światło-dźwięk kosztować będzie podatnika 300 tys. zł. To nieco mniej niż jedna trzecia puli pierwszego konkursu na dotacje dla organizacji pozarządowych zajmujących się w Toruniu kulturą; 50 tys. więcej niż dofinansowanie Tofifestu; jedna piąta budżetu teatralnego Kontaktu. 2777 zł za minutę widowiska, jak wyliczyli internauci.

Ale na szczęście to zabawa interaktywna:

Podaj swój wzrost, a tak jak Gagarin przekroczysz nowe granice! Twoje dane zostaną przetworzone na sygnał binarny i wysłane w Kosmos przez astronomów z toruńskiego Planetarium. Adresatem kodu będzie gwiazda, która 50 lat temu wysłała światło w stronę naszej planety. Dzisiaj na nie odpowiadamy. Gwiazda ma swoją planetę, istnieje więc szansa, że za pół wieku ktoś odbierze nasz przekaz!

300 tys. zł wydane na akcję mającą upamiętnić nie to, że Gagarin i loty kosmiczne poszerzyły ludzką wyobraźnię o świecie, ale to, że pierwszy kosmonauta był podłego wzrostu. Zastanawiam się, jak wyglądała praca w TAK, które zapewne gorączkowo szukało pomysłu na hasło i oprawę rocznicy wyczynu radzieckiego pioniera kosmosu. „Był kurduplem! Dlaczego wcześniej o tym nikt nie pomyślał?!” - wykrzyknął w intelektualnej ekstazie jeden z sowicie opłacanych toruńskich animatorów kultury, a oczy jego współpracowników w zespole kreatywnym pojaśniały albo ze wzruszenia, albo ze słabo ukrywanej zazdrości. To było autentyczne satori, dźwięk pojedynczej klaszczącej dłoni.

96 uczestników akcji postanowiło oddać swoje dane osobowe aplikacji TAK na Facebooku. Dzięki temu informacja o ich wzroście znajdzie się w kosmosie.

You killed us all.

Załóżmy, że te 50 lat świetlnych od nas jest planeta zamieszkana przez inteligentne istoty. Załóżmy, że ta cywilizacja jakimś dziwnym trafem odczyta toruńską wiadomość i zobaczy zapisany binarnie ciąg liczb od 150 do 200. Załóżmy, że przedstawiciele tej starożytnej kultury należą do grona kosmicznych pacyfistów, którzy jedynie popukają się w czoło, odczytując sygnał wprawdzie pochodzący od istot rozumnych, ale pozbawiony całkowicie treści. Co innego gdyby to była rasa niszczycieli, która zinterpretowałaby nasz komunikat jako odliczanie do ewentualnej inwazji. Miejscowy senat z miejsca podjąłby decyzję o wyprzedzającym uderzeniu na małą planetę, która śle im zakamuflowane groźby. Herszt kosmicznych żołnierzy przecież wcale nie musi się różnić od Busha.

Po 100 latach pojawi się na naszej orbicie potężna flota. Hymnem Ziemi na kilka krótkich chwil stanie się:

piątek, 25 marca 2011

Gdzie jest rewolucja, kiedy śpi


Jarosław Jaworski zaapelował w „Gazecie”, abyśmy powołali własny kongres kultury – lokalną mutację europejskiego kongresu we Wrocławiu. Jeden dzień obrad odbyłby się w Bydgoszczy, która zmobilizowała swoje środowiska twórcze do debaty kulturalnej. Takie pomysły padały już wcześniej w rozlicznych dyskusjach związanych ze staraniami Torunia o tytuł ESK. Ale teraz, gdy padła konkretna propozycja Jaworskiego, pomysł skomentował jedynie Marcin Gładych na swoim blogu. Wcześniej „Gazeta” zasypywana byłaby wypowiedziami podnieconych animatorów i akademików, na gazetowym forum zderzyliby się zwolennicy ancien regime, antyzaleska opozycja i niezliczone grono trolli. Zapadła zupełna cisza.

A przecież to nie pomysł na kolejną nudną nasiadówkę w CSW i kolejną debatę - dyskusje nagle zrobiły się w tym mieście szalenie przewidywalne - wiadomo, kto i co będzie mówił, kogo atakował, kogo bronił. Okopaliśmy się w swoich poglądach tak głęboko, że publiczna wymiana opinii nie ma już najmniejszego sensu. Gdzie są pełne rewolucyjnego żaru apele Karola Zamojskiego? Co się stało z przenikliwymi diagnozami Witolda Chmielewskiego?

Nic tej ciszy nie przerywa. Środowisko może niezawodnie liczyć na urzędników, jeśli chodzi o strategię kultury – ona powstanie i nikt już nikomu nie zarzuci, że magistrat nie wsłuchuje się w głos toruńskich artystów, ale dokument znajdzie zaszczytne miejsce na zakurzonej półce obok strategii promocji. I nikt nie mówi, że dyrekcja CSW kończy czystki w galerii, że w Muzeum Okręgowym wrze, że za 300 tys. zł - czyli budżet takiego tam Tofifestu z okładem i jedna czwarta kasy jakiegoś tam Kontaktu - Toruńska Agenda Kulturalna wyśle w kosmos wzrost kilkudziesięciu Facebookowiczów, bo Gagarin był podłego wzrostu. Ale ćśśś. Sza.

Niezastąpione „Nowości” w takim klimacie mogą beztrosko napisać:
- Czuć powiew zmian - szeptano podczas dziewiczego oprowadzania po wystawie „Statek kosmiczny Ziemia”. To co rankiem szeptano, po wieczornym wernisażu słychać było już głośno.
albo
Gdziekolwiek się w Toruniu pójdzie, to wszędzie słychać o najnowszej wystawie w Centrum Sztuki Współczesnej...
albo
Każdy związek ma obowiązek przedstawienia się dyrektorowi i zasygnalizowania, że istnieje. „Robotnicy Sztuki” do tej pory nie przedłożyli mi żadnego dokumentu. Dziwna sytuacja.

Jak zareagowała na to Inicjatywa Kulturalna? Stać ją jedynie na drobne uszczypliwości i poszczekiwanie jak piesek, który jest mały i chujowy i w dodatku szczeka zza płotu.
Przesuwa się granica, co urzędnik może zrobić z artystą. W tym momencie nie wiem, co musiałby zrobić dyrektor CSW, aby z dnia na dzień stracić stanowisko. Wymusić odszkodowanie? Przekroczyć swoje uprawnienia i skopać leżącego przechodnia? Wait... Shit.

A nowoczesna psychologia zna odpowiedź, co słyszał dziennikarz Tomasz Bielicki na dziewiczym, pierwszym i najlepsiejsim oprowadzaniu po najnowszej wystawie w CSW.

poniedziałek, 21 marca 2011

Moja wymarzona piętnastka

Jak wiadomo, w Toruniu działa złota piętnastka, która zajmie się pracą nad przetargiem do strategii kultury. Z tego, co wiem, samo jego konstruowanie było całkowitą partyzantką. Urzędnicy przy okazji różnego rodzaju dziwnych uroczystości proponowali zacnym toruńskim mężom członkostwo w tym zespole – ktoś właśnie zastanawiał się, czy na jego bankietowym talerzyku spoczywa listek bazylii czy innego egzotycznego ziela, a tu nagle zaskakiwał go urzędnik z niezwykle śmiałą propozycją współpracy z gminą miasta Toruń. Z ustami pełnymi strawy za pieniądze podatnika nie mówi się zazwyczaj „Nie”. A później urzędnicy ex cathedra przed dziennikarzami ogłosili, kto się włączył do tej grupy i co będzie w niej reprezentował. I nie było jak tego prostować. Tak przynajmniej uważają ludzie, których carskim ukazem wciągnięto do zespołu.

Michał Zaleski chwalił się, że w tym zespole zachowano parytet jedynie pięciu przedstawicieli samorządu lokalnego. Na liście znalazł się jednak Krzysztof Koman, rzecznik jego komitetu w zeszłorocznych wyborach samorządowych, oraz Michał Staśkiewicz, członek rady prezydenckiej. Nie sądzę, aby należeli do największych krytyków poczynań administracji Zaleskiego w tym gronie. Nie oczekiwałbym od nich propozycji rewolucyjnych zmian albo śmielszych analiz, jak wygląda toruńska kultura. Obecność Komana w tym zespole zadziwia o tyle, że przedstawia się go jako „animatora kultury”. Cóż, z racji wykonywanego zawodu raczej znam się na małostkach lokalnego życia artystycznego, ale jakoś nie mogę sobie przypomnieć żadnej udanej inicjatywy firmowanej przez lidera zespołu H5N1. W grupie znalazł się też prof. Piotr Klugowski, ale znów pamięć mnie zawodzi, jeśli chodzi o zaangażowanie dziekana wydziału sztuk pięknych UMK w lokalny światek kulturalny.

Proporcje strony rządowej i opozycji są nieco inne niż oficjalne deklaracje urzędników. W razie ewentualnych głosowań można zapewne liczyć na votum seperatum Tomasza Cebo, Ryszarda Kruka i Katarzyny Jaworskiej, choć nie byłbym do końca pewien co do ich jednomyślności w wielu sprawach. Zastanawia mnie to, jaką pozycję zajmie Marek Żydowicz, który w zasadzie przez lata był zaciekłym krytykiem poczynań administracji, ale ostatnio jego relacje z prezydentem się znacznie ociepliły. Zakończył się spór o zegar na nowomiejskim zborze. Jego wskazówki stały albo biegły w przeciwnym kierunki w proteście przeciwko urzędnikom. To tak jakby pleban chciał coś koniecznie zrobić na złość wójtowi. Niezwykle prowincjonalna kłótnia, która chyba doskonale definiuje to, w jakim mieście żyjemy.

Jak wielu słusznie zauważyło – w grupie zabrakło przedstawicieli instytucji utrzymywanych przez samorząd województwa. Nie ma nikogo z Teatru Horzycy, Galerii Wozownia, Muzeum Etnograficznego, Wojewódzkiego Ośrodka Animacji Kultury, Galerii i Ośrodka Plastycznej Twórczości Dziecka, mimo że to niezwykle istotne instytucje na mapie kulturalnej całego województwa.

Spróbuję zatem stworzyć dream team, który reprezentowałby wszystkie środowiska. Zrezygnowałem z parytetu: pięciu przedstawicieli oficjalnej kultury na dziesięciu reprezentantów pozarządówki. Moim zdaniem zespół powinien być w dużym stopniu niezależny od urzędu, który i tak zapewne będzie miał ostatnie słowo, jeśli chodzi o redakcję dokumentów przetargowych.

Magiczna piętnastka:

Witold Chmielewski – to jeden z najbardziej rozsądnych głosów w debacie publicznej w mieście. Nie boi się wygłaszania opinii niepopularnych. Bez wątpienia autorytet, którego zdania chętnie słucha środowisko.
Krzysztof Ćwikliński – najbardziej znany toruński poeta byłby gwarantem, że miasto nie zapomni w przetargu o środowisku naukowym i literaturze.
Dobrila Denegri – w oryginalnym zespole nie ma ani jednego przedstawiciela CSW. Dlaczego nad strategią kultury nie mógłby pracować obcokrajowiec?
Zbigniew Derkowski – trudno byłoby wyobrazić sobie to grono bez dyrektora wydziału kultury.
Katarzyna Jaworska – szefowa Tofifest od wielu miesięcy stara się otworzyć w województwie Regionalny Fundusz Filmowy. To byłby potężny zastrzyk pieniędzy nie tylko dla filmowców, ale również dla muzyków, dźwiękowców, aktorów, scenografów, itp.
Paweł Kołacz – wzór obywatelskiego zaangażowania.
Grzegorz Kopcewicz – instytucja lokalnego światka muzycznego.
Michał Korolko – nie ma większego w regionie autorytetu w sprawie funduszy unijnych od obecnego wicemarszałka województwa, który w przeszłości był pierwszym dyrektorem CSW.
Maurycy Męczekalski – organizuje Blues Meeting, Jazz Od Nowa Festiwal, Klamrę, Buum Poetycki. Kierowana przez niego Od Nowa powinna wyznaczać standardy prowadzenia klubu studenckiego.
Jadwiga Oleradzka – chyba nie trzeba wystawiać rekomendacji dyrektor jednego z najważniejszych festiwali teatralnych w tej części Europy, która w dodatku od tego roku zorganizuje zupełnie nowy festiwal o bardzo interesującej formule. Szefowa Teatru Horzycy nie stroni od krytyki poczynań samorządu. Od całkowitego blamażu uratowała projekt sali koncertowej - bez jej interwencji mielibyśmy nieużyteczny koszmarek, przygotowany do prezentowania bizantyńskich widowisk.
Romuald Pokojski – doświadczenie Wiczy w prowadzeniu Gdańska w walce o tytuł ESK z pewnością przyda się w Toruniu. To, że nie znalazł się w prawdziwym gronie ekspertów, jest wielką pomyłką.
Tomasz Szlendak – niewątpliwie najbardziej wyrazisty humanista na toruńskim uniwersytecie. Jego analizy miejscowej kultury po prostu przerażają. Bo czy nie przeraża Was to, że większość studentów toruńskiej wszechnicy nie chce, aby w mieście zagrały Strachy Na Lachy albo Kult, tylko koszmarny Feel?
Andrzej Szmak – dyrektor BTCM zna się na kulturze i ma raczej złe doświadczenia ze strategią promocji opracowaną przez Eskadrę. Po stronie urzędu potrzeba wyrazistych zawodników, a nie tylko arbitrów elegancji, urzędniczego bełkotu i lizusostwa.
Joanna Scheuring-Wielgus – na miejskich debatach jest znakomicie przygotowana, mimo że mówi o trudnych sprawach, zawsze zachowuje zimną krew. Czysty konkret, który miażdży wielu debatowych krzykaczy.
Marek Żydowicz – obecność szefa jednej z najważniejszych europejskich imprez filmowych gwarantuje, że nie będzie nudy na posiedzeniach.

niedziela, 20 marca 2011

Przymusowa przerwa w pisaniu

Chciałem coś napisać przez ostatni tydzień, ale jakoś nie mogłem się zrestartować po otwarciu Kontrapunktu, które - z tego, co pamiętam - należało do dość udanych. W piątek zasiadłem uroczyście do klawiatury i uroczyście zalałem ją piwem.
Więc sorry.

piątek, 11 marca 2011

Jak oswaja się nową knajpę

Kiedyś w Olsztynie działała knajpka o dość bezpretensjonalnej nazwie Emir i tam w dzikich odmętach 1995 lub 1996 roku można było zjeść sobie kebab, falafla, pilaw i inne egzotyczne dania, które raczej nie gościły w proletariackim menu. To oczywiste, że największą popularnością cieszyło się piwo. Gdy ze znajomymi odkryliśmy to miejsce, postanowiliśmy na zawsze je przejąć.
Przekonywała nas do tego posucha wśród staromiejskich knajp: pobliska Kasztelanka była okrutną norą, w której trzeba było w dodatku płacić za szatnię, w BWM należało unikać dresiarzy, którzy kiedyś proponowali koleżance zwiedzenie pięterka za kratę piwka dla nas - oczywiście się nie zgodziliśmy. Emir pojawił się w samym środku tego naszego alkoholowego niespełnienia. Dawał nadzieję na skromne licealne pijaństwo w oparach podróbki arabskiej kuchni, która w jej olsztyńskiej mutacji okazała się tak ostra, że nie wiadomo, czy się jadło kurczaka, czy rybę.
Przejmowanie knajpy to niespecjalnie trudne zadanie. Wystarczy trochę cierpliwości, konsekwencji i grupa znajomych, którzy wiernie okupywaliby lokal, tak aby żaden ciul, żul i łaps przed nami go nie przejął. Choć wielu znajomych z dumą przyznawało się do swojego anarchistyczno-punkowego rodowodu, raczej nie chcieliśmy nakłaniać swoich pobratymców do popijawy u Emira, mimo że raz na jakiś czas barmanka dawała nam posłuchać Post Regimentu, Guerniki y Luno i Dezertera - na co dzień atakowała nas zaś zapętlonymi w nieskończoność trzema kawałkami Vaya Con Dios. „Ajajajajajaj, płerto riko” albo „E, nanana”– nucili beznamiętnie ponurzy punkowcy, którzy już po kilku dniach tej mantry wymyślali alternatywne teksty do tych piosenek.
Po pewnym czasie, gdy wchodził ktoś z ulicy, przy stolikach widział tylko młodzież w bródkach Seattle i kraciastych koszulach, z wojskowymi plecakami przewieszonymi przez krzesła, a z głośników arabskiej knajpki dyskretnie sączył się Biohazard. Emir bez wątpienia był oswojony – chociaż byliśmy małolatami, spraszaliśmy do tego pubu jeszcze młodszych znajomych, którzy czuli się w tym miejscu jak w Tajemniczym Ogrodzie, gdzie nikt nie pyta o dowód, a duży specjal kosztuje 2,50 zł.
Niestety ta zasada przejmowania lokali raz została zastosowana przeciwko mnie. Jest sobie w Toruniu klub jazzowy Miles – przed laty ulubione miejsce lokalnych frików, niedorobionych artystów i alkoholików; miejsce na swój sposób wyjątkowe i magiczne. Wszystko się zmieniło, gdy zamknęli całodobowe Avanti, w której imprezy zawsze kończyli amfetaminiarze i dresiarze. Kiedy zabrakło ich ulubionego miejsca, w którym mogli sobie popodziwiać prostytutki po godzinach pracy, przenieśli się do naszej zjazdowni. Zadymy w Milesie były niemal codziennie, a piątki osiągały temperaturę westernów - latało szkło, fruwały krzesła, pewnego wesołego dnia ktoś skończył z dziurą w brzuchu. Powodem do bitki wcale nie była fatalna jakość bootlega z „Children of Sanchez”, ale jakieś proste zajawki w stylu Jedi. Dresiarz mówił do studenciaka: „To moje miejsce”. Studenciak pod wpływem bulgocącego w dresiarzu nadmiaru midichlorianów oznajmiał: „To twoje miejsce”. Prosty Jedi mind trick.
Byłem tam stałym gościem, ale zauważyłem, że grono moich Milesowych znajomych topnieje, że przenosi się w znacznie spokojniejsze części Starówki. Miasto przejęło Milesa i nie zamierzało go oddawać. Pora było zmienić lokal. Miles teraz powoli powraca do dawnych tradycji, ale i tak pozostaje cieniem z przeszłości.
W zasadzie zmieniła się też klientela toruńskiego NRD. Najpierw było tak:

Teraz jest tak:

Tajemnica przejmowania klubu polega na jednym: lokal może gustować w jazzie, ale gdy miejsce codziennie będzie zajmowała ekipa krwawych blackmetalowców, bar szybko zwietrzy gotycką kasę, która dotychczas szła na piwo w lokalu nawykłym do ciężkich molowych akordów. I klub najpierw zacznie puszczać ambient jazz i będzie go coraz silniej nasycał obcymi swojej stylistyce brzmieniami gitarowymi. I ani się obejrzymy, a barman zagustuje w radykalnym skandynawskim death grindzie.
W piątek otwarcie klubokawiarni Kontrapunkt na ul. Pod Krzywą Wieżą 18 w Toruniu– podobno lokal ma trzy kondygnacje (mam nadzieję, że nie będę musiał łamać zakazów). Na pierwszej imprezie będzie wernisaż wystawy, jazzman Mateusz Walerian i jacyś didżeje.
Didżejów przepędzimy.

wtorek, 8 marca 2011

Na czym polega wojna w toruńskiej kulturze


Wszystkim, którzy chcą się dowiedzieć, jak wygląda refleksja polityków na temat życia artystycznego w Toruniu, polecam komisje kultury rady miasta. Wejść tam może każdy wyborca. Na zebraniach tego szanownego grona pojawiłem się kilkakrotnie – za każdym razem wracałem całkowicie zdruzgotany.
Radni prześcigali się w docinkach, woleli mówić, jak spędzają czas wolny, co ostatnio przeczytali albo pouczali innych radnych o etykiecie. Niektórzy mogli dowiedzieć się, że tytułowanie Rydzyka „panem” jest niedopuszczalne, choć zwracanie się do Jezusa i Boga per „Pan” jest jak najbardziej na miejscu. Wcale nie kpię, tego rodzaju dialogi pojawiały się dość regularnie na komisji, bo jej szef w zeszłej kadencji niezwykle łatwo dawał się prowokować lewicy.
Te zebrania były dla mnie dość ambiwalentnym doświadczeniem. Na pewno w barwny sposób ukazywały mi reprezentantów mieszkańców mojego dynamicznego miasta. Ale nigdy nie przychodziłem tam po to, aby dowiedzieć się, jak wygląda robienie polityki na najniższym szczeblu samorządu, zwłaszcza że panowie puszyli się i miotali dopiero, gdy zauważyli na sali dziennikarzy.
Komisja pokazywała mi dobitnie, na czym tak naprawdę polega wojna w toruńskiej kulturze.
Bo ta wojna nieustannie trwa: zamienia znakomitych artystów w wiernych kaprali, sprawia, że pola walki o tzw. sławę i pojedynczość stają się polami walki o dotacje i przychylność władz. Nigdy z tej tezy się nie wycofam, choć raz na jakiś czas słyszymy o sojuszach i nowych wspólnych wrogach. Ale to tak jakby Euroazja ze Wschódazją wystąpiła przeciw Oceanii, a zaraz później tego nie pamiętamy i mówimy o aliansie Oceanii z Euroazją przeciw Wschódazji.
Główna linia frontu nie biegnie na granicy między urzędnikami a petentami, radnymi a wyborcami, przedstawicielami kultury alternatywnej a oficjalnej, zwolennikami administracji Zaleskiego a jej przeciwnikami. Jest znacznie prostsza i pierwotna. To matka wszystkich konfliktów. Wojna pokoleń.
Nie chcę tego konfliktu ubierać w żadne romantyczne ramy, bo objawia się w sposób wręcz żenujący. I tu bez winy nie są obie strony. Na komisji kultury zauważyłem, jak wielka mentalna przepaść dzieli młodych radnych od tych starszych – bez różnicy były barwy partyjne. Starzy mają zupełnie inne doświadczenia i cele; młodzi zyskali głos, który brzmi coraz głośniej, ale nie pozwala im na razie na wstrząśnięcie tym systemem.
Gdy młodzi mówią „NRD”, starym przypomina się bezlitosny totalitarny reżim, który młodzi postanowili zrekwizytować w popularny klub. Gdy młodzi mówią „ESK”, zależy im na pokazaniu talentów i aspiracji najnowszych pokoleń; starzy w tym czasie opowiadają o dziedzictwie, ginącej tradycji i szacunku dla przeszłości – wspólnej, europejskiej i bolesnej. Gdy młodzi mówią „kultura”, widzą przede wszystkim własnych kolegów, którzy kosztem ogromnych poświęceń zakładają organizacje pozarządowe, przygotowują koncerty i festiwale; starzy zaś odczytują ją jako „instytucja”: muzea, teatry, orkiestry, galerie, domy kultury, dotacje.
I gdy tak naprawdę prześledzimy linię frontu między zwolennikami oficjalnej polityki kulturalnej miasta a jej przeciwnikami, zauważymy ten mocny generacyjny rys. Szczególną złość młodych budzą ci, którzy zdradzili swój wiek, zwłaszcza jeśli są dyrektorami instytucji kultury. Była nadzieja na zdobycie kolejnych przyczółków, na oswojenie kolejnych miejsc, ale młodzi wybrali starość.
Młodzi coraz silniej się rozpychają, bo mają coraz większy wpływ na codzienność. Nie zdobyli jedynie władzy, którą dalej trzymają starcy. Nie ma co się rozpaczliwie szarpać, władza jest tylko kwestią czasu. Za trzy lata wszystko będzie wyglądało inaczej.

środa, 2 marca 2011

Zbigniew Fiderewicz ściągnie wielką sztukę


"Toruńska delegacja wybiera się także do pobliskiego Bilbao, gdzie spotka się z dyrekcją słynnego Muzeum Guggenheima, by nawiązać wstępne kontakty między tą instytucją a toruńskim Centrum Sztuki Współczesnej" - donosi serwis UMT.

wtorek, 1 marca 2011

Orły i orlęta toruńskiej liryki

Wkrótce zapewne ukaże się najnowszy numer „Ha!Artu” o grafomanii. Trochę się w nim wymądrzam na ten temat. W końcu dzięki literaturze minorum gentium zdobyłem dyplom. Na tę radosną okoliczność przygotowałem nieco luźniejszy materiał, w którym popastwię się nad czterema utworami rodzimych twórców: Kobranocki, H5N1 i PTP.

Tamilskie Tygrysy twych źrenic

Z tekściarstwem Kobranocki na ogół jest dobrze, o ile oczywiście niezbyt wnikliwie będziemy się w nie wgłębiać. W „Jak zapomnieć” - wideo to dziełko wizualnej grafomanii – czytamy na przykład: „dobermany twych dłoni / trudno jest poskromić / nie chcą lizać moich blizn / wyją teraz w tej piosence” albo „terrorystom twych źrenic / łatwo krew mi spienić / kiedy odwracając wzrok / rozszarpujesz moje serce”. Bardzo się cieszę, że autor w pierwszej zwrotce postawił na konkret. Dlaczego nie jamniki? Też psy. Też je trudno poskromić. Też nie zawsze lubią lizać blizny, zwłaszcza kiedy na stole pojawiają się smaczniejsze podroby, czyli to rozszarpane z żałości serce.
Kobranocka jest już mniej konkretna z terrorystami. Wrodzona ciekawość każe mi zastanawiać się, czy chodziło o „Front Wyzwolenia Kaszmiru twych źrenic” albo „Brygady Męczenników Al-Aksa twych źrenic”. Tak to niestety jest z metaforami dopełniaczowymi, które bardzo prosto się konstruuje. Prowadzą na zatracenie. Aby stworzyć coś wyjątkowego, wystarczy wybrać sobie dwa całkowicie odklejone od siebie słowa. I już możemy poepatować lirycznością w stylu: łasice mych myśli nie chcą biegać po łąkach twego zapomnienia. Zachęcam Kobranockę do dalszych ćwiczeń.

Generał z amfetaminowym glutem

Nie wątpię, że zespół H5N1 wyhodował sobie wierną lokalną publiczność, jednak pod względem estetycznym to zupełnie nie moja bajka. Szczególną popularność zdobył w czasie ostatnich wyborów samorządowych z racji tego, że zaangażowało się w nie dwóch jego najważniejszych muzyków. Teksty mają nie za dobre. Ich szlagierem jest dramatyczna „Amfetamina”. „Zniewala umysł, ciało wygina, / Amfetamina. / Prostuje zwoje, rozsadza żyły, szybko zabija”. Zabija, co? Amfetamina. Nie miałem nigdy aż tak granicznych doświadczeń z rekreacyjnymi narkotykami, dlatego rozumiem, że autor tekstu leżał gdzieś w totalnej naćpie, bo ktoś podał mu amfę zmajoną z elektrolitem z akumulatora. Gitara w zwrotkach zachowuje się tak, jakby pod nią rozlegały się przestrzenie reaggowych riddimów. To trochę dziwi, zwłaszcza że reggae woli trochę bardziej finezyjne środki stylistyczne.

Znacznie weselej jest w „Generale”. To materiał dla ewentualnych hagiografów H5N1 – gdyby nie przemowa Jaruzelskiego i skandowane pod koniec utworu „Solidarność”, zupełnie bym nie wiedział, w jakim kontekście to wszystko należy umieścić. Zaczyna się tak: „Cztery okruchy wydarte z chleba / szczęścia na ziemi wam przecież nie trzeba / nie trzeba radości kiedy po kryjomu, nie można wyjść na spacer z domu”. Prawda, że dziwnie? Refren jest jeszcze dziwniejszy: „betonowy świat, ciemne okulary i złe ordery / przyszedł czas pokierunek sztandarów / za które musiało umrzeć zbyt wielu”. Albo taki fragment w zwrotce: „niewola ma boleć, choćbyś był z nią”. Oni tak serio? Tak na poważnie? A może przeczytajmy to bez cudzysłowów? Nie trzeba radości, kiedy po kryjomu, nie można wyjść na spacer z domu. Wierna publiczność bije brawo, kocha muzyków z uniwersyteckim wykształceniem i wspomina ideały Sierpnia.

Miasto i ciasto to zło

Z duetami męsko-żeńskimi jest jeden zasadniczy problem – tekst na ogół pisze albo pan, albo pani. Rzadko robi się to wspólnie. W wypadku Projekt Toruń Północny i utworu „Moja kobieta” podejrzewam, że liryka jest domeną panów. Ciekaw jestem, jak głębokie pokłady kobiecości musieli w sobie odkryć nasi raperzy, aby napisać jako niewiasta: „Ja tobie pragnę dowieść / że jesteś moim Bogiem / ja muzą twoją będę / w każdy dzień i w każdym momencie / To dla ciebie skarbie, jesteś całym moim światem”. Nie mam wątpliwości, że wokalistka Sandra, czytając te słowa, zażądała podwójnej stawki i wykreślenia nazwiska z nagrania. Chyba że sprytni panowie wmówili jej, że to gospel i że śpiewa Chrystusowi.
W autorze bez wątpienia musiało się narodzić jakieś seksualne rozdwojenie, gdy w swoim rajmbuku notował: „ Ciemne chmury, wiatr przenika miasto / ja tylko marzę by zobaczyć twoją jasność / wiem potrzebuję ciebie tak jak ty mnie / Ty tu swoją duszę ranisz - ja tamuję płynącą krew”. Nie bądźmy małostkowi i nie znęcajmy się nad lirycznym terrorystą, który usiłuje tamować coś, co płynie, jakby się dało tamować coś, co nie płynie. Pochwalmy za to jego zmysł rymotwórczy, bo zauważył, że „miasto” można zrymować z „jasność”, choć zapewne długo się zastanawiał, czy nie lepiej byłoby wpisać w klauzuli „ciasto”, aby skonfundować do reszty hiphopową publiczność i tym samym przejść do lirycznego indie.
Wokalistka Sandra śpiewa za chwilę: „Choć w twoich oczach widzę to zło / ja tobie powiem, że ja lubię widzieć to / Więc chodźmy gdzieś, niech będę już spełniona / rano się przebudzę w ukochanych mych ramionach”. To oczywiste, że „to” rymuje się ze „zło”. Na miejscu raper zostawiłbym taką dziewczynę – lubi zapewne długie i nudne nocne spacery gdzieś nad wodą. Widzi zło, a mimo to wychodzi z kimś w noc. Jakby to napisali amerykańscy raperzy: „This bitch is gonna get date raped, and that's fo' sure”.
Później męski narrator ballady w stylu crunk zastrzega rezolutnie: „Musisz to zrozumieć, że twój facet to raper / czasem kawał skurwysyna, który żyje z dnia na dzień / który wciąż zarabia hajs, bo potrzebny jest jak tlen”. Nie wiem, kiedy zaczyna się różnica między pieniędzmi a hajsem, już lepiej odczuwam różnicę między pracą a robieniem kariery. Podejrzewam jednak, że pieniędzy musi być bardzo dużo, żeby magicznie zamieniły się w hajs. Osiem albo dziesięć złotych na godzinę nie jest raczej hajsem. No ale raper to co innego. Wideo kręci skąpany w świetle reflektorów samochodów na niemieckich blachach, kadarką polewa panie, których nawet najnowocześniejsza dermatologia Europy nie uchroni przed blamażem w HD, do tego jeszcze kumple machają intensywnie rękami przed kamerą, a na końcu głęboko wciskają głowy w firmowe bluzy z kapturami.

Ciemną nocą pomyka leśny zwierz
Kobranocka, raper i rzecznik prasowy zapewne nigdy nie osiągną wyobraźni kandydatów na zwycięzców polskich konkursów literackich. Swego czasu Jacek Dehnel cytował - za Romanem Honetem - fragment jednego z konkursowiczów: „Ciemną nocą, leśną dróżką, idzie Jerzy Popiełuszko”. Głośny stał się też inny fragment: „Po lesie pomyka leśny zwierz, a za nim król Kazimierz”. Najbliżej tego niedoścignionego wzoru z agonów poetyckich jest H5N1, choć w źle nagłośnionej sali Dworu Artusa nie sposób im nie odmówić uroku. Kobranocka wykonuje na ogół dobre teksty, ale czasami się potyka. PTP opowiada historie, które nie są skierowane do mnie.
Do tego lirycznego cyklu z pewnością wrócę. Władze Torunia mają w jednym rację – to środowisko ma potencjał.