To było chyba z dziesięć lat temu, kiedy spędziłem kilka nocy, bawiąc się różnymi programami muzycznymi. Większość funkcji, oprócz „stereo” i „echo”, zupełnie nic mi nie mówiła. Generalnie pracę do przodu popychały kolejne przypadki. Efektem jest kilka nieco długich brudnopisowych kawałków, które nie boją się żenady.
Na wszelki wypadek ściszcie głośniki, nie chcę wyrządzić Wam żadnej krzywdy.
Perkusję na ogół samplowałem – brałem coś z U.N.C.L.E., Nine Inch Nails albo Heya. Do tego wrzucałem fragmenty z The Cure i syrenę alarmową z Wolfensteina. Grałem do tego na klawiaturze – na jakimś dziwnym programiku midi z płyty z SB Live.
Teraz wiecie wszystko. Hejterów zachęcam do pierwszych psychoanaliz.
Masakra :) Ale pozytywna. Zachwiało mi to obraz poważnego dziennikarza. ;)
OdpowiedzUsuńDno! :)
OdpowiedzUsuńŁeee, myślałem, że będzie z wokalem...
OdpowiedzUsuń