piątek, 26 sierpnia 2011
Moje ścieżki alkoholowych gniazd
Piątkowe imprezy rozpoczynam zwykle od Kontrapunktu niedaleko Krzywej Wieży. Ewentualnie niedaleko Dilla, który mieni się „art pubem”. Zdarzyło mi się pojawić w tym malutkim lokalu w okolicach godziny ósmej rano, gdzie towarzyszył mi wiernie lud Torunia zaopatrzony w poranną prasę, a piwo nalewała barmanka podobna do Haliny Gucwińskiej. Ale to było przynajmniej sto lat temu, kiedy - jak chciał poeta - świat był młody i wiele jego rzeczy nie nosiło jeszcze żadnej nazwy.
Impreza może znaleźć alternatywny początek w Grocie na Rynku Staromiejskim. Ale nigdy w ogródku. Ciekawiej jest przy barze, gdzie można sobie spokojnie porozmawiać z ludźmi dobrej pracy i posłuchać Post Regimentu.
Ale wróćmy do wersji oryginalnej. Kontrapunkt przez kilka miesięcy po otwarciu uchodził za najgorętsze miejsce w mieście. Teraz jest tam spokojniej, choć to nie znaczy, że lokal stał się nudny. Na ironię niespecjalnie lubię przebywać wewnątrz. Zupełnie nie kręci mnie gustowne pięterko, na które prowadzą okropne metalowe schody - to poważna przeszkoda architektoniczna, gdy zaczyna się robić zbyt gorąco. Nie rusza mnie też piwnica, gdzie imprezę dla swojej dziewczyny kręci samotny didżej. Stoję na ulicy, gdzie spokojnie można sobie zapalić. I tak z reguły mija kilka godzin.
Lokal w pewnym momencie szczycił się tym, że całkowicie różni się od NRD. Różnice różnicami, ale nigdy tam nie usłyszałem muzyki, która choć trochę była przeze mnie do przyjęcia. Nawet ich mashupy to na ogół fuckupy.
Lady GaGa vs. Human League (AplusD MashupMix) przez vjbrewski
Gdy chcę przysiąść, zmieniam lokal. Jeśli jestem w relatywnie dobrym stanie, idę do Tratwy na Flisaczej. Ten pub jest po prostu zawsze niezawodny: obsługa ciepła, bywalcy - czasami męczący, ale do rany przyłóż. Do tego znajomi, z którymi koniecznie należy wypić zaległe kolejki.
Ostatnio jednak przed Tratwą wybieram Pilona na Bulwarze Filadelfijskim. Nie ma wątpliwości, że takich miejsc w tym kraju jest stanowczo za mało. Lokal zaludnia rozmaite wolnościowe towarzystwo: starzy panole, crustowcy, ukryci fani Chemical Romance, weganie, trzydziestoletnie kryptolicealistki i małe etnolale. Jest miło i spokojnie, czasami tylko ktoś pijany pogrozi ścianie pięścią, gdy mu się w głowie zbyt głośno włączy The Exploited. Obsługa zwykle traktuje mnie jak szpiona z Overgroundu albo Interzony. Czuję się jak w barze w „Gwiezdnych wojnach” - barman opryskliwie podaje mi piwo, ktoś w różowych włosach rzuci jakąś cierpką uwagę, w toalecie witało mnie kiedyś wydrapane na ścianie porównanie mojej zacnej osoby do męskiego organu. Jestem emisariuszem złych wieści, żywym dowodem, że rząd rządzi i uciska, media kłamią i manipulują, a przez GMO helisy naszego DNA stają się lewoskrętne. W tej atmosferze można wytrzymać jedno piwo. Nie więcej.
Czasami jednak zmieniam marszrutę, daję sobie spokój z Tratwami i Pilonami i kieruję się od razu do Desperado. Można powiedzieć, że w tej knajpie zostawiłem młodość. Lokal prowadzi ta sama właścicielka, która odpowiada za najlepsze lata Milesa. Gdy Kontrapunkt zostawił ze mnie smutne i dogasające zgliszcza, Desperado jest dobrym wyborem towarzyskim.
I wtedy nadchodzi czas na Zezowate Szczęście przy ul. Ducha św. Wielokrotnie podejrzewałem, że oddam tam ducha. Bywało blisko. W piątki warto tam przyjść - za barem zawsze stoi Iwonka, a gdy się ładnie poprosi albo w knajpce będzie nastrój, impreza przebiegnie pod znakiem The Beatles.
Bardzo często zabawa kończy się dla mnie w tym miejscu. Gdy jestem nadal nienasycony, wybieram się w daleką pielgrzymkę do NRD. Jeśli jest późno, należy liczyć się z ryzykiem, że klub na Browarnej będzie zamknięty. Stamtąd jest zbyt niebezpiecznie blisko do domu i zbyt daleko do innych czynnych lokali w mieście. Dlatego ostatnio zwykle daruję sobie NRD, choć to nie jest złe miejsce. Idę do Hipisówki na Kopernika - to szalone miejsce, w którym impreza przypomina licealne ognisko.
Czy na ścieżkach moich piątkowych upodleń coś się zmienia? Nie. W piątek zamierzam poznać Cafe Draże, które mieści się w dawnym Starym Młynie na Przedzamczu. Byłem tam zaledwie kilka razy w czasie studiów. Głównie dla taniego porterka - po czterech kufelkach, jeśli człowiek oczywiście go w sobie utrzymał, w magiczny sposób znajdował się w domu pośród bliskich i zatroskanych osób. Raz wdrapałem się tam na strych i długo nie byłem w stanie stamtąd zejść. Jak się nie mylę, poznałem tam Dominika Smużnego, wziętego rzeźbiarza i performera, który przyniósł magnetowid, ale nie pamiętam, żebyśmy coś oglądali.
Gdy zmienił się najemca, a Stary Młyn stał się Złotym Jajem, odbyło się tam jedno z założycielskich spotkań Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Panowie knuli i generalnie się nie oszczędzali - rozmowy zaczęły się w okolicach godziny dziesiątej, bo pisarze mieli plany na wieczór. Rzecz skończyła się dość dramatycznie jakieś cztery godziny później, gdy wszystkie plany należało zmienić i gorączkowo szukać pieniędzy na taksówki dla tych, którzy nie wytrzymali tempa ożywionej dyskusji.
Draże reklamują się jako lokal designerski. Coś czuję, że nie będzie to miejsce dla mnie. Bałbym się rozlać piwo na wystylizowane i drogie mebelki.
Prawdziwa knajpa nie może być zbyt wysmakowana. Do końca życia zapamiętam Milesa - gdy wchodziło się do niego po schodach, uderzał zapach zleżałego piwa, moczu i kobiecego potu. Gdyby były perfumy o zapachu pustej knajpy, spryskiwałbym się nimi codziennie.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
helisa nie heliksa...
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń