piątek, 5 sierpnia 2011

Jak nie zostałem seryjnym mordercą



To był chyba 1989 rok. Ojciec przywiózł z Niemiec Commodore Plus/4 – komputer z gumowymi klawiszami i tęczą. Byliśmy pierwszymi domkersami na dzielni z takim sprzęcikiem. Z początku mieliśmy zaledwie kilka kaset, ale ojciec kupował nam nieustannie gry na giełdach komputerowych w Agorze albo „ósemce” w Olsztynie. Rewelacją był Saboteur, nie gardziłem też Boulder Dashem i Reversi. Ojciec regularnie ogrywał komputer w szachy. Widziałem też po raz pierwszy pornola – na jednej kasecie była krótka animacja, jak męskie piksele wchodzą w kobiece. Ojciec starannie obliczył czas, kiedy na kasecie pojawia się program i go wyczyścił.



Pamiętam pierwsze oznaki choroby. Gdy kolega Adam bliski był pobicia mojego rekordu w grze Atlantis – zaledwie 55 tys. punktów – wyłączyłem prąd w całym domu. Wróciłem do pokoju z zaskoczoną miną: „Ojej, chyba nie ma światła. Ile miałeś?” Nigdy mnie nie pobił.

Później przyszedł czas na C64 – komputer, który odpowiadał za brzmienie zespołu Kombi. Cztery kanały gwarantowały niesamowity dźwięk, który dziś imitują producenci:



Pamiętam strojenie głowicy magnetofonu małym śrubokrętem i lęk, że odkręcę śrubkę, co mi się raz zdarzyło. Problem zniknął, gdy postawiliśmy na gry z kartidży – ach ten Turbo – i stacji dyskietek. Doszło do tego, że jako 11-latek wymykałem się sam na giełdy komputerowe gdzieś na placu Konstytucji i sprzedawałem tam gry.



Wspaniałe czasy, kiedy młodość marnowałem na: Last Ninja 2, Pirates!, Turrican, Zak McKracken, Vendetta, Defender of the Crown, Microprose Soccer, Samurai Warrior - The Battles of Usagi Yojimbo, Target Renegade, Grand Prix Circuit, Barbarian, Way of the Exploding Fist, no i Decathlon, którego charakterystyczny styl gry przydał się w okresie dojrzewania.

Okres dojrzewania minął mi zaś pod znakiem Amigi 600 – małego i zgrabnego gówienka o wspaniałych możliwościach:



Zatapiałem się powoli w całkowitym szaleństwie. Gry były już poważniejsze. Cannon Fodder, The Settlers, Monkey Island, Lemmings, Sensible World of Soccer '96/97, Another World, Wings, Flashback, Moonstone, Syndicate, Sim City, North & South, Frontier. Pamiętam pierwszy piracki Mortal Kombat, gdzie trzeba było żonglować dyskietkami co dziewięć zgrzytnięć głowicy.

Lubiłem symulatory, ale nie potrafiłem lądować, więc katapultowałem się w pobliżu swojego lotniska. Kiedyś po dwóch takich akcjach wyświetlił się komunikat: „Właśnie rozbiłeś samoloty za 17 milionów dolarów. Nie stać nas na Twoją służbę”. Dałem sobie spokój z symulatorami.

Dżojstiki nie wytrzymywały. Arcade fire był dla noobów, więc sam rozpaczliwie dusiłem przyciski. Kontrolery padały jeden za drugim, co tydzień kupowałem sprężynki albo całe styki. Raz wkurzony do białości na to, jak mój Gunship zachowuje się w powietrzu, wyrwałem kabel tak mocno, że wyszedł z całym portem. Jednym ruchem oddzielałem drążki od podstawy albo je wykręcałem. Zdarzyło się, że odgryzłem gumowy fire.

W liceum miałem już peceta. Patologia się nasilała. Topiłem simy w basenach, sprzedając drabinkę; paliłem je albo głodziłem w ciemnych pokojach bez drzwi. Później tworzyłem okazałe grobowce w ogródku i tym, którzy tę rzeź przeżyli, kazałem uderzać w pierwotne, zwierzęce i nieutulone spazmy żalu.

Quake'a przeszedłem na starym pececie bez karty dźwiękowej na poziomie trudności, w którym zabici wrogowie po kilku sekundach wracają do życia. Tak wyglądał pierwszy rok studiów. Mój ulubiony level to Ziggurat Vertigo, gdzie nie ma grawitacji. W dwójce podobało mi się to, jak padali nieprzyjaciele. Próbowałem sił w sieciówkach z tej serii, ale szło mi przeciętnie. Ze staroci upodobałem sobie Duke Nukem i pierwszego Unreala, którego grafika po prostu mnie niszczyła. Doom był przyzwoity, trójka mnie rozwścieczyła, bo nie radziłem sobie z bossem w piekle. Wystrzelałem się z całej amunicji, a koleś nadal żył.

Weselej było w GTA. W jedynce rozjeżdżałem krishnowców albo paliłem zaprzańców miotaczem płomieni, w Londynie tuzinami zabijałem modsów i skinów i zderzałem ze sobą pociągi. W trójkę wpadłem tak głęboko, że gdy po tygodniu intensywnej i samotnej gry wyszedłem z mieszkania na Łaziennej, na widok policjantów w żółtych kamizelkach cofnąłem się do klatki. W San Andreas, gdy złamany zdradą przyjaciół i szykanami Tenpenny'ego, wyjeżdżałem z rodzinnego miasta na starym motocyklu – słuchałem w ciemnym lesie i deszczu „A Horse With No Name” America.



Zakochałem się w RPG. Taśmowo przechodziłem: Neverwinter Nights, Baldur's Gate, Fable, Gothic, Dragon Age, Mass Effect. Zawsze byłem postacią pozytywną, która wybiera chaotyczne dobro.

Wielkim estetycznym i etycznym wstrząsem stał się dla mnie Deus Ex:



Wspaniała historia. Są Illuminaci, Majestic 12, Templariusze, Area 51, Echelon, chupacabry, szaraki, czarne helikoptery – czyli wszystko, czego boją się prawicowi i lewicowi paranoicy. Przeszedłem ją z pięć razy, kończyłem ją na trzy różne sposoby. Zajrzałem tam pod każdy mebel i kamień. Do tego gra jest niesamowicie mądra i pod różnymi teoriami spiskowymi ukrywa bardzo bolesną prawdę o współczesności. Starałem się ją przechodzić bez rozlewu krwi.

Później pojawił się Fallout:



W jednym ze sklepów w New Reno spotkałem niemiłego sprzedawcę. Facet miał absolutnie wszystko, ale obraził mnie, prostego wieśniaka z Arrayo. Zamknąłem drzwi i mając jednostrzałową strzelbę, rozwaliłem mu łeb. Ogołocenie sklepu z pancerzy, broni i amunicji zabrało mi pół dnia. Od Fallout 2 zaczęła się moja fascynacja tą serią. Trójkę przeszedłem chyba już z pięć razy – najpierw kupiłem sobie wersję na PC, później zdobyłem edycję na Xboksa, na którego definitywnie się przesiadłem z blaszaka. W tym roku trzy razy skończyłem New Vegas i zapewne wkrótce kupię sobie trzy DLC. O tym, jak głęboko zatopiłem się w tym postapokaliptycznym świecie, niech zaświadczy to, że kilka razy śniła mi się ta scenka:



Battlefield: Bad Company 2 to jedno z największych osiągnięć ducha ludzkiego.



Strzelanka, w której bez pomocy innych nie poradzisz sobie na polu walki. Genialny dźwięk i genialna grafika. Żadna gra od dawna nie wzbudziła we mnie tylu emocji – drę się na całego przez team speaka, bluzgam i palę papierosa za papierosem, ale dzięki temu panowie na całym świecie wiedzą, na czym polega kunszt wojenny Polaków. Rzadko kiedy się zdarza, abym nie znalazł się w pierwszej trójce graczy w rundzie.

Gdy byłem w kwietniu w Sztokholmie, dwa razy przechodziłem obok budynku firmy Dice, która to dzieło stworzyła. Bałem się, że portierzy od razu wezwą ochronę, kiedy pod świętym logo wstąpi we mnie fanboj. Na wszelki wypadek odpuściłem sobie tę wizytę.

Według statystyk na Xboksie zrobiłem już 264 godziny i zabiłem 13063 razy. Najbardziej lubię frontalny atak na początku rozgrywki – robię wszystko, żeby znaleźć się za spawn pointem przeciwników, później uderzam na nich z całej siły i z radością patrzę, jak jeden za drugim opuszczają lobby i szukają swojego szczęścia z innymi wrogami, którzy nie wierzą w to, że śmierć jest lżejsza, gdy jest masowa.

2 komentarze:

  1. napierdalałem na Pegazusie - tak to się chyba nazywało. w jakieś czołgi. Pegasus to taki play station?
    No i oczywiście Pack Man - gry w przyczepach, gralnia objazdowa.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja pamietam chwile skupionej ekstazy, kiedy zbakany dniami i nocami gralem w Unreala...-Kabum

    OdpowiedzUsuń