Monitor odmówił mi posłuszeństwa i muszę pracować na laptopie, czego szczerze nie znoszę. Nie ma więc mowy, abym zamieścił w najbliższym czasie coś zupełnie nowego. Wklejam kawałeczek prozy z doskonale znanego z tego bloga awanturniczego cyklu.
3.
Jeśli Miles był dla nas ostatecznym przystankiem, to Avanti było starożytnym limes - zaraz za nim mieszkali barbarzyńcy żywiący się surowym mięsem. To jedyny w województwie bar czynny całą dobę. To tu wszyscy amfetaminiści z miasta przeczekiwali, aż najbardziej intensywna część fazy im definitywnie minie. Zimowały tu prostytutki, zepsute małoletnie klubowiczki, ponurzy alkoholicy i melancholijni artyści. Nie brakowało oczywiście młodych kryminalistów i weteranów barowych bójek, którzy w tym miejscu szukali nowych wyzwań. Całe szczęście, że za limes nie wybierali się studenci. To była twarda miejska knajpa. Tu punktualnie w południe kelnerki zmywały krew z umywalek, usuwały z pisuarow kondomy, kratki ściekowe polewały solidnie chlorem.
Avanti miało dwa piętra. To na wysokości ulicy nazywaliśmy akwarium, bo doskonale było widać stałe niedzielne marszruty mieszkańców, którzy o jutrzni szli w stronę świątyń, a na chwilę przed prymą wiernie wracali do swoich cichych domów. Było spokojnie. Nikt nie dymił, nikt się nie kłócił, nikt nawet nie podnosił głosu, choć z głośników sączyło się gówno.
Śmierć mieszkała w piwnicach. Tam stały szafy grające upiorne disco, którego rytm przypominał bicie wkurwionych sąsiadów w kaloryfer, a dziecięce piskliwe głosiki w refrenach nadawały komunikaty o końcu cywilizacji. Tam były darty i piłkarzyki, które nieudolnie usiłowały przekuć przemoc w zdrową sportową rywalizację. W czasie zadymy dostawały zawsze na początku. No i jeszcze jedno. Toaleta. Trzeba było zstąpić do piekieł, aby się odlać. Wtedy od razu pojawiały się bluzgi, ktoś tarasował drogę, blokował drzwi, szturchał. Najlepiej zejść we dwóch. A we dwóch wejść do toalety oznaczało narazić się na polską homofobię.
Na powierzchni był bar. Dresów i gity, gdy wychodziły na powierzchnię, oślepiał nie tylko brzask, ale nasze gotowe do skoku pięści. Na wszelki wypadek więc wchodzili parami. Bo bar był nasz.
Nie zawsze w Avanti było tak harmonijnie. Dwóch młodych gangsterów z konkurencyjnych przedmieść spotkało się tu w nocy. Zupa, który jeszcze nie miał takiej ksywy, był mocno pijany i zaczął się stawiać. Jankes był większy i bez refleksji walnął go na odlew. Kopał Zupę po całym ciele, skakał mu po głowie. Tak intensywnie, że jego koledzy zaczęli go od typa odciągać. Zupa był twardy. Przyjął dziesiątki ciosów. Wszystko, co było twarde na jego twarzy, rozmiękło. Zupa powiedział w końcu:
- Jak wstanę, to ciebie zabiję.
To zjednoczyło kilka stolików do wspólnego kujawiaka nad biedakiem. Ktoś nawet łaskawie podszedł do szafy grającej i za pięć złotych zamówił trzy niezwykle skoczne kompozycje didżeja Tiesto, aby pod tłustym bitem ukryć mrowie ciosów, które spadły na Zupę.
- Dobra, żarty się skończyły - zagroził Zupa.
Po kolejnej zapowiedzi rewanżu ciosy oczywiście przybrały na sile. Po trzeciej groźbie Zupy kolesie zaczęli instynktownie cofać się do wyjścia. Zupa powinien leżeć spokojnie w swojej kałuży krwi, ale wolał wstać z kałuży krwi. Buzująca w nim amfa lepiej tuszowała ciosy niż cała scena dance. Czekali, co zrobi Zupa. Stali od niego w bezpiecznej odległości, by nie mógł ich opluć krwią.
Zupa bez zbędnych ceregieli wyciągnął za paska mały pistolet i otworzył ogień. Nie zrewidowali kolesia, ci durni panowie z Dębowej Góry. Zupa trafił w darty, w drzwi od kibla, wyłączył szafę grającą. Postrzelił w brzuch tego, co zaczął rozróbę. Jedna zabłąkana kula odbiła od metalowego obicia krzesła i uderzyła strzelca w sam środek pustego żołądka.
Dresiarze szybko zabrali nieszczęśnika, gdy zauważyli, że Zupa szuka drugiego magazynka. Podobno zanieśli postrzelonego na działki na Rudaku, gdzie znajomy członek osiedlowej mafii organizował regularne grille. Policja znalazła go dopiero po tygodniu, kiedy koledzy zauważyli, że podpatrzony w tanich filmach sensacyjnych sposób zakładania szwów, polewanie rany gorącą oliwą, próba wypalenia przestrzeliny i wyjęcia kuli szczypcami do sałaty nie zadziałała.
Wszystkich w pewnym sensie ta smutna historia zdołowała. Miasto nieudaczników. Tu nawet gangsterzy nie potrafią nikogo skrzywdzić, żeby samemu sobie krzywdy nie zrobić. Jeden to, gdy usiłował wysadzić knajpę, która stawiła opór pobieraczom haraczu, z radości wielkiej podskoczył w górę, tak że rozsypał się po całym Bydgoskim Przedmieściu.
Avanti popolo alla riscossa bandiera rossa bandiera rossa… Tym razem było spokojnie. Tym razem było normalnie. Dresiarzy tak mało, że żaden z nich nie mógł wypróbować swojej taktyki manipulacyjnej rycerzy Jedi. Należy przyznać, że doskonale znali klasykę s-f. Mówili studenciakom:
- To miejsce jest moje.
A przerażony żaczek - jak szturmowiec Imperium bezradny wobec sugestii Jasnej Strony Mocy - przyznawał.
- Tak, to miejsce jest twoje.
Przed nami - w centralnym punkcie akwarium - stanęły za to dwie wulgarnie wymalowane panny.
- Wyglądacie OK. Możemy się przysiąść?
Ta, która nas zapytała o miejsce, byłą grubą brunetką i mocno podkreślała swoje bujne walory. Druga - mała, chuda laska w różach - była nawalona jak szpadel. Spojrzała zupełnie nieprzytomnie na nas i nie czekając na pozwolenie, od razu walnęła się na krzesło i zasnęła z głową w popielniczce. Pozwoliliśmy im dołączyć.
Gruba zostawiła z nami swoją koleżankę i poszła do baru. Józek, który właśnie osiągał drugie plato, przesiadł się tak, aby wracająca usiadła koło niego. Gruba po chwili położyła przed sobą dwa mleczne drinki.
Filip poczuł się zobowiązany rozpocząć niezobowiązującą rozmowę.
- Z imprezy?
- Nie, z pracy.
- Bar?
- Wiecie co? Jestem prostytutką i w dupie mam, co o tym myślicie.
Oczy nam się szerzej otworzyły. Józek przeszedł na trzecie plato i jego ręka zaraz się pojawiła na oparciu krzesła grubej.
- Zostaw mnie, kurwa. My tu się po robocie relaksujemy.
Punkowy Prozaik od razu się przesiadł i postanowił się trzymać drugiego plato.
- Jestem Żana.
- Jak ten sklep? - próbowałem zażartować.
- Choć trudno w to uwierzyć, to nie jest kurewskie imię.
Żana przyszła z koleżanką z firmy. Była Mołdawianką i słabo mówiła po polsku. Przytrafił się trudny klient: nie dość, że impotent, to w dodatku ciężki alkoholik. Wstydził się przed nią swojej nagości i tylko co rusz wznosił toasty. Dziewczyna wiedziała, że ten facet zajmujący nieśmiało brzeg łóżka to jej ostatni klient, więc sobie nie odmawiała. Dlatego wystarczył jeden łyk mlecznego drinku od Żany, żeby zwymiotowała pod stolik w Avanti i znów usnęła. Raz na jakiś czas oznajmiała światu swoją czujność. Rzucała przekleństwa w nieznanym języku, nie wstydziła się plugastw i klątw rzucanych na rzeczy martwe i żywe. Woleliśmy zatem nie prowokować jej do czynu.
Jako że prostytutki w naszej literaturze miały jedynie znaczenie symboliczne, a nie praktyczne, i nigdy nie poznaliśmy żadnej przedstawicielki tego szlachetnego zawodu, wypytywaliśmy ją o to, jak zaczęła się jej kariera.
Powód był prosty. Pewnej soboty Żana przyszła do osiedlowego marketu. Spotkała znajomą. Koleżanka nie narzekała na brak kasy, pochodziła z bogatego domu. W jej koszyku wylądowało pepsi, wędliny w folii, ser pakowany, ser dojrzewający. Zamówiła jeszcze dwie paczki marlboro setek. Żana wzięła jedynie pół chleba, parówkę, zupkę chińską i dwa serki topione. To musiało jej starczyć do poniedziałku. W tej chwili obudziła się w niej wściekłość.
Nie to, że nienawidziła swojej bogatej znajomej, nienawidziła siebie, bo nie zna smaków, miejsc, ludzi, że cały świat jest dla niej absolutnie zamknięty, że w zasadzie brak pracy skazuje ją w tej pierdolonej europejskiej kulturze na całkowite nieistnienie, na bycie poza tym przepięknym dziedzictwem - poza wzgórzami Rzymu, linią brzegową Hellady, brukami Paryża, poza szampanami, ouzo, czerwonym winem z doliny Rodanu - normalnością, którą tworzy nieopróżnione konto w drugiej połowie miesiąca. Chciała poznawać kultury i języki. Zostawiła więc chujowe studia zaoczne, chujową miejscowość gdzieś w Świętokrzyskiem i przeprowadziła się do dalekiego Torunia, by zostać pracownicą popularnej agencji towarzyskiej.
Od razu zyskała aprobatę szefostwa i wierną klientelę. Była inteligentna, wygadana, ale nie szczekała bez powodu. Na początku każdy jej spróbował, bo była nowa; sporo fetyszystów brało ją ze względu na gabaryty. Później grono eksperymentatorów zaczęło się wykruszać i spotykała się już tylko ze stałą klientelą. Przychodził do niej wysoki urzędnik magistratu, który w chwili najwyższego napięcia mawiał do niej „Mamo”; kilku miejscowych biznesmenów, którzy lubili jej niski i władczy głos; profesor z polonistyki o twarzy lubieżnego księdza; niespełniony plastyk wychodził od niej jeszcze bardziej niespełniony.
Pomyślała. Pracuje w usługach. Pomyślała. Nikt do niej nie przychodzi tylko po seks, bo to byłoby zbyt oczywiste. Pomyślała. Skoro ci mężczyźni mogą być z nią naprawdę szczerzy, bo wszystko zostawili poza jej drzwiami, to postara im się pomóc. Więc pomagała im w sprawach sercowych, towarzyskich, lajfstajlowych, modowych, rachunkowych, fiskalnych, prawnych, kulturowych i artystycznych. O sobie nie mówiła. Zarobione na kurewstwie pieniądze sumiennie odkładała, wierząc w to, że gdzieś daleko od tego przeklętego miejsca zdoła ułożyć sobie życie.
Józek oczywiście odlatywał. Usiłowałem go przebudzić, nakłaniając do gry w rzutki. Na początku go to kręciło, nawet gdy trafiał poza tarczę. Pozwoliłem mu odpocząć, dopiero kiedy zgubił drugą lotkę. Gdy jej szukałem, blondynka w kusej letniej sukience podeszła do darta i wyciągnęła kabel z sieci.
- Zagramy od początku? Mam swoje lotki. Ja i siostra.
Cuda się zdarzają. Wyglądały jak bliźniaczki Olsen. Nie sposób było je zrozumieć, bo obie intensywnie żuły gumę. Były po prostu idealne. Dwie niewinne siostry. Jeden rzut oka wystarczył, aby przekonać się, że niewinność spotyka się w nich z autentycznym wyuzdaniem. Były jak Emmanuelle Seigner w „Gorzkich godach”, jak pani domu w „Historii przemocy”, która przebiera się za czirliderkę, rzuca się na męża, przewraca przerażona oczami, kładzie palce w poprzek ust i mówi: „Szszsz, moi rodzice są w drugim pokoju”; jak te wszystkie lolitki w porno, których zawsze zaskakuje zawartość rozporka, które po domu chodzą w samych podkolanówkach i tenisówkach, a do swoich kochanków mówią „Tato”. Gdy w głowie obmyślałem skomplikowane układy choreograficzne z bliźniaczkami, zdołały mnie namówić na piwo i postawienie kolejki darta. Nie minęło pięć minut, a przegrałem. Nie minęło drugie tyle, a przegrałem dwa piwa. Nie minęła chwila, a zostałem bez pieniędzy, a dziewczyny zaczęły ogrywać kolejnych barowiczów.
Zdruzgotany porażką z Olsenkami siadłem przy stoliku w Avanti. Mołdawianka spała, Filip rozmawiał z Żaną. Nie byłem w nastroju. W drugim końca sali bliźniaczki w całkowitym skupieniu wygrywały kolejne kolejki. Zarobione w zakładach pieniądze inwestowały w coraz bardziej ordynarne drinki i co chwilę zmieniały muzykę w szafie grającej.
Józek krótko bawił przy Filipie i Żanie. Zamknął się w toalecie z człowiekiem, który chciał, żeby mówiono na niego Wolf. Poznaliśmy go poprzedniego dnia, gdy siedział o plastikowej butelce koli w Milesie. Pytaliśmy, dlaczego nie pije. Powiedział, że jest alkoholikiem.
- To żaden argument - próbowaliśmy nawiązać rozmowę.
Mówił, że mówią na niego Wolf. Jednak wszyscy, którzy wchodzili do lokalu, nazywali go Pimpa. Kiedyś w godzinach Tik-Taka była taka kreskówka o pluszowej pandzie, która miała moc kręcenia wskazówkami zegara w odwrotnym kierunku, tak że cofał się czas. Panda oznajmiała na początku show: „Pimpa”.
Siedział przede mną zatem Pimpa-Wolf i przedstawiał zalety trzeźwienia. Ostatnio gustował w amfie, chociaż przyznawał, że jest zbyt mejnstrimowa i że byle szczeniaka to kąsa.
Pimpa w życiu miał niełatwo. Był zawodowym wojskowym, ale skończył jako barman w knajpie, która zbankrutowała. Zostały mu tylko słabe znajomości. Mieszkała u babci Na Skarpie. To taka część miasta, która kończy się kataraktą. Dalej jest przepaść i zależnie od wyznania: morskie potwory, żółwie, słonie, czasami św. Piotr.
Brał amfę - wierną towarzyszkę powrotów. Wojskowym był zawodowym, miał nawet żonę. Miał nawet ślub, który przebiegał według wszystkich dobrych podoficerskich wzorców. Bracia broni stworzyli szpaler z szabel, grały jej surmy zbrojne, na zwycięstwo, na ochotę. Dziewięć miesięcy po ślubie urodziła mu się córka.
Nie przeżyła miesiąca. Jego małżeństwo nie uniosło tej śmierci. Pimpa zaczął pić. Żona chciała go wyleczyć. Widelcem wyskrobał sobie esperal z pleców. Żona odeszła, praca odeszła, odeszły lampasy i szary ich strój. Odeszło służbowe mieszkanko. Został za to nałóg. Pimpa przestał pić. Zaczął eksperymentować. We wszelkiego rodzaju używkach odurzających podniecało go to, że mógł stać się nowym człowiekiem. Ale dragi i alkohol nie zmieniały niczego. Dalej był smutnym Pimpą, który co roku 1 listopada zapala świeczki nad ośmiokilową trumienką córki.
I teraz zamknął się w toalecie z Punkowym Prozaikiem. Zaproponował mu amfę zmajoną z koką. To był jedyny sposób, żeby amfa stała się mniej mejnstrimowa. Lider zespołu Córka Józefa Fritzla szybko się obudził. Autopilot w jego głowie - na ogół nakazywał mu zgubienie się w knajpie - podpowiedział: „Pić”. Kasy nie było. Więc wyszedł z Pimpą i próbował stręczyć za kasą. Usiłował nawet zdziesionować jakichś małolatów, ale Pimpa go powstrzymała. No i taktycznie nazbierali po półgodzinie na sześć piw. I tylko zdrowy rozsądek pozwolił Józkowi zgubić obstawę zbrojną. Bez Pimpy wszedł do naszego mieszkania na Łaziennej.
Filip dalej rozmawiał z Żaną i nie zanosiło się, aby ta znajomość miała przed sobą jakieś dalsze perspektywy. Po chwili minęły nas bliźniaczki Olsen, otoczone wianuszkiem starszych nagrzanych panów:
- Won stąd, wy kurwy jebane! - Żana nagle wrzasnęła na całe Avanti.
- Przepraszam, koleżanki z branży? - zapytałem grzecznie.
- Nie! To kurwy zwyczajne! Za prochy dupę dają! Zębów już z tego wszystkiego nie mają!
Olsenki się zatrzymały. Mołdawianka wstała gwałtownie - z twarzą zmienioną od alkoholu, z oczami nabiegłymi okrzepłą czerwienią, z wymiocinami na różowej koszulce - wstała i głosem niepodobnym do siebie, wyciągając rękę z drżącym wskazującym palcem, rzekła tajemne i bezczelne:
- Kol nidre, igammemus giatme mammath!
I zemdlała, a strużka jej śliny przybrała na chwilę ciemniejszą barwę. Kurwy oddające się za prochy zaśmiały się, ukazując rząd nierównych zębów przyczernionych od dragów i zaniedbania.
Następnego dnia opowiadano w mieście, że Olsenki zabrały się taksówką na przedmieścia do knajpy dla prostych robotników, wśród których rzadko trafiał się taki co miał komplet palców u ręki. I w tym podłym lokalu te niewinne istoty w piłkarzyki i rzutki wygrały kratę piwa od barmana, cztery stówy i spłaciły dwóch dilerów. Klątwa nie zadziałała.
Żana dopiła drinka Mołdawianki i zaczęła zabierać się do wyjścia. My także.
- Może się kiedyś spotkamy, tak w innych okolicznościach? - zapytał Filip.
- Wolałabym nie. Wyglądacie naprawdę OK - pożegnała się Żana.
Punkowy Prozaik próbował położyć się spać w naszym mieszkaniu, wszak o godz. 18 w Dworze Artusa była nasza wielka i ważna impreza literacka. Miał się pojawić wiceprezydent miasta, ktoś z urzędu marszałkowskiego i dyrektorka wydziału kultury. Nie mógł wyglądać nieszykownie. Gdy wróciliśmy do domu, zastaliśmy go w łóżku opartego o ścianę. Wiernie podtrzymywał się butelką zdobytego na ulicy piwa. I spał, mimo że jego fizjologia buzowała. Położyliśmy się spać, wierząc, że nie będzie broił.
Ale on, zaraz gdy zasnęliśmy, podszedł do okna. Rozsunął wertykale i jął patrzeć na ulice. Ulica była nudna. Nic się nie działo. Bardziej nudne było wnętrze tego pokoju, w którym spędził wiele nocy. Nuda. Położył się znów. Butelka znów robiła za kręgosłup. Ale to mało. Wstał. Przekonał się znów, że ulica jest nudna. Nic się nie działo. Próbował włączyć radio. Nic się nie działo. Położył się. Zapalił papierosa. Sposób, w jaki pochylał się do niego, wydał mu się piękny. To jest piękno w swej istocie najpierwszej. To jak prostuję kark do wódki, jak zginam kark do papierosa.
Podszedł do okna. Przypomniało mu się, że nuda za oknem. Że dzieci nudzą się zimą. Albo w deszcz. Położył się. Przypomniał mu się papieros założony w popielniczce. Zaczął palić, zaczął o nim zapominać. Przez chwilę wsłuchiwał się w rytmy chrapania domowników. Nudziły mu się szybko. Może trochę mój bezdech go niepokoił. Wstał do okna, ale nie otworzył wertykali. Przypomniało mu się, że nuda. Nic się nie dzieje. Zaczął wertować książki. Głównie książki tego postmodernisty z Olsztyna. Siweckiego. Czytał przypisy. Szkoda było mu czasu na tekst główny i zrozumiał, że w przypisach drzemie mądrość. Albo przepisy. Słowiński, Głowiński, Słowińska. Biblioteczka pozytywnego filologa. Banał. Zapomniał znów, że za oknem nuda i do wertykali bieży. A tam nic się nie dzieje. To może wyjdę z pokoju? Ta myśl zmaterializowała mu się w słowa. Za głośne. Rytm chrapania jakby się zmienił. Ktoś dostał bezdechu. Nieoperowalna wada przegrody nosowej się odezwała.
Wyszedł do przedpokoju, w którego suficie była średniowieczna belka, wielka niespełniona miłość miejskiego konserwatora zabytków. Wielka niespełniona zdobiona jakimiś tajemnymi średniowiecznymi ściegami belka z wielkim średniowiecznym gwoździem. Józek nie wyznawał się na gotyku.
Wszedł od razu do pokoju sąsiadek - Magdy i Beaty, z których pierwsza była dupą, a druga lesbijką, nieszczęśliwie kochającą się w dupie. Ta nieszczęśliwa kochanka przychodziła do nas i pokazywała akty dupy, która amatorsko malowała ikony - tylko to umiała, bo nie znała perspektywy.
Prozaik nie wiedział, co zrobić ze swoją naćpą. Oglądał jak urzeczony tanie imitacje ikon Nowosielskiego, chociaż dupa zastrzegała, że nie zna jego twórczości. W końcu sięgnął do worka na brudną bieliznę.
Czuł ich seks, zapach ich potu. Czuł dreszcz podniecania, gdy lesba patrzyła na dupę, czuł każdą koronkę, czuł każdy węzeł bielizny. Każdy splot, każdą wilgoć. Rozumiał ją. Dotykał stelaży ich biustonoszy, miejsc na ramiączkach, których kolor zniekształcił pot. Krople potu na ich podbrzuszach. To czuł. Najświętsze miejsca ich lesbijskiego pokoju. Ich lesbijskiego podniecenia, gdy odkrywały, że nie wstydzą się swojej fizjologii. Kropla wstydu. Śmiertelne rany miesiączek. Bielizna zakrywająca ranę kobiecości. Ciętą i kłutą. Józek czuł, jakby poznał je od wewnątrz. Pajęcza koronka. Koronka z grzybni. Grzybnia koronki. Stwardniałe od seksu miejsca.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie weszła Magda. Zastygła. Chciała coś powiedzieć, chciała krzyknąć, on naruszył jej mir, święty mir intymności pokoju, intymności jej stringów, fig, biustonoszy z przezroczystymi tasiemkami. Bielizny w kermity i jabłka. Chciała powiedzieć, ale jej ściśnięte gardło więziło głos. Punkowiec to też wyczuł, wiedział, że jedna kropla jej moczu przetoczyła się kanalikami i zostawiła ślad. Dowód.
- Cśśśś - powiedział. - Cśśśś. I przyłożył palec do ust. - Cśśś, bo zgwałcę.
Ominął ją i znów skierował palce do ust: - Cśśś.
Gardło Magdy zamarło. Józek wrócił do łóżka i położył się z głową opartą o butelkę. I w tej samej gimnastycznej pozycji zastaliśmy go pod wieczór, gdy rozsądek nakazywał zimny prysznic, intensywną kawę, ciepłe śniadanie. Szykowała się przecież debiutancka impreza literacka. W garniturach i pod krawatem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz