piątek, 29 lipca 2011

Marzą o dziennikarstwie, mieszkam w ich marzeniach (fragment prozy)



Darka nad ranem zbudził ciężki kac. Rozejrzał się po pokoju. Nie przypominał mu wcale wnętrz jego mieszkania na Skarpie, które solidnie wybił niemodną boazerią. Ściany do wysokości oczu pomalowane zielonkawą emulsją, wyżej bielone. Krata w oknie, z łóżka spokojnie zwisają pasy. Ubrali go tylko w koszulę. Naziści.

Z trudem przypominał sobie imprezę, której smutny finał znalazł w izbie wytrzeźwień na ulicy Kasztanowej. Mimo że awanturował się, uniknął pasów. Policjanci, którzy go tutaj przywieźli, uprzedzili sanitariuszy, że trafi im się wymagający klient. Dziennikarz. Licznik na alkomacie wybił 2,3 promila. Posiedzi ponad 12 godzin. Pusta sala. Dużo czasu do przemyśleń. Zasnął od razu.

Kac. Ciężki. Pokój. Rozejrzał się. Zero boazerii. Ściany zielonkawe, blade, z łóżka melancholijnie zwisają pasy. Z nudów zaczął czytać ulotki AA. Nie potrafił już niczego czytać beztrosko. Redagował. Styl ciężki naukowy, styl zbyt lekki i poufały, zbyt wiele strony biernej i wyrażeń bezosobowych. Ulotka od razu przeszła z nim na „ty” - w prawdziwych gazetach można spoufalać się tylko z młodzieżą i kobietami. Za dużo znaków zapytania w tytułach. „Czy jesteś alkoholikiem?” „Czy szanujesz swoją rodzinę?” Ten chwyt retoryczny ma jeden zasadniczy błąd: co jeśli odpowiedź brzmi „nie”? Teksty niepodpisane, złamane w kolano, zdjęcia na prawej kolumnie na lewym łamie, samotne spójniki na końcu wiersza. Dublowanie się informacji z tytułu w lidzie. Za dużo przymiotników i przysłówków - mięsem tekstów są czasowniki i rzeczowniki. No i nieosobowe formy czasowników. Ujawniono, powiadomiono. Kto - kurwa - ujawnił, kto - kurwa - powiadomił? Tak minęły mu dwie godziny. Później zaczął zawody, która ze stron biuletynu AA ma najwięcej literek „e”.



Dlaczego Darek tak niekulturalnie się sponiewierał, że skończył na Kasztankach? Powód był prosty - wiecznie zapijaczony nestor lokalnego dziennikarstwa napisał wniosek do rządu o przyznanie żurnalistom brązowej odznaki zasłużonego działacza kultury. Dziennikarze wiecznie potrzebują pretekstu, by móc działać. Tym razem też znaleźli wspólny pretekst, by siąść razem w Milesie.

Należy pamiętać, że dziennikarze bawią się najgłośniej. Najgłośniej skarżą się na brudne szklanki, na drobny druk na rachunkach, na zły dzień obsługi. Kontestują piwo z nalewaka i biorą butelkowe, bo barmanom za nic w świecie nie ufają. A na kacu te personifikacje opinii publicznej chowają się za parasolkami, chowają głowy w kaptury swoich kurtek. Zakładają czarne okulary i czują, że połowa przechodniów na nich podejrzliwie patrzy. A gdy barmanka zwyczajową rozmowę zacznie od: „To co zwykle?”, nie podejrzewają siebie o alkoholizm, podejrzewają siebie o popularność.

Nie ma co sączyć. Dziennikarze w Milesie od razu przechodzą do rzeczy. Bo tekst newsowy rządzi się jasnymi prawami - najpierw istota, później jest miejsce na wahanie się, słuchanie dwóch stron konfliktu, odredakcyjne komentarze. Najpierw kilka szybkich szotów, później pozwalają spokojniej rozwinąć się narracji i zamawiają piwo.

Przy tym trzymają się stałego rytuału. Nic się tu nie zmienia. Opowiadają sobie historie, które doskonale znają - od zawiązania akcji, po oczywistą puentę. Te dziennikarskie wpadki: tekst o prezydencie Janie Pawle II, po którym autor tekstu, redaktor i korektorki dostały ostrą karę finansową i naganę z wpisem, bo tygodnik był katolicki; relacja z pikniku rodzinnego, w której 9-letni Krzyś cieszył się, że pierwszy raz w życiu zobaczył słonia, ale impreza się nie odbyła z powodu ulewy; rozmówka z uczniami liceum salezjańskiego, w której wypowiada się 16-letnia Ania - po czym szkoła okazuje się męska; wielkie repo o starszej toruniance, która mroki emerytury rozjaśnia sobie korzenioplastyką, ale dziennikarka pomija mało znaczący fakt, że jej bohaterka nie żyje od dwóch lat. Te bezbłędne i przezabawne podpisy pod zdjęciami: „Jeszcze 10 minut temu w tych krzakach był dzik”, „Właśnie bramkę strzela niewidoczny na zdjęciu Jan Kowalski”.

No i ta myśl niespokojna, że praca ich uczy jednego - zło jest ciekawsze od dobra i zasługuje na większe brawa. Przypominają sobie najbardziej cyniczne wypowiedzi: „Jeden trup? Nie jedziemy. Zwykły wypadek, zwykły trup”, „Dobrze, że nie żyje. Miałem lochę na trójce”.

No i te wspaniałe plotki: korespondentowi wojennemu, którego w przeszłości porwał w Libanie Hezbollah, popsuł się pod Lipnem samochód i biedak tułał się dwa dni po okolicy, bo nikogo nie potrafił ująć swoją historią; patron konfesyjnego reportażu zmarł w objęciach ukraińskiej kurwy; pewien lokalny dziennikarz stał się byłym dziennikarzem, bo koledze ze sportu dopisał dla żartu do komentarza, że przyczyną niedyspozycji piłkarzy była niedzielna glątwa.

No i przypominają sobie te przepiękne chwile, kiedy ktoś im mówił w słuchawce: „To nie jest rozmowa na telefon”. Czują się, jakby byli częścią wielkiej konspiracji. Te chwile, kiedy zastanawiają się, czy nie kupić sobie pripejda na supertajne rozmowy z informatorami. Te chwile, gdy przychodzą na spotkanie, wyjmują baterię z telefonu i kładą ją w drugim pokoju - dla pewności.

Później dostojni narratorzy dynamicznej toruńskiej codzienności zaczęli opowiadać o czytelnikach, dla których życie było mniej łaskawe, nie wytrzymali znoju dnia powszedniego i oddali się szaleństwu. Przy sąsiednim stoliku siedział stażysta jednej z redakcji, do którego koledzy kierowali zwykle wszystkich świrów.

Tomasz był bardzo cierpliwy, ale to nie była kwestia charakteru, tylko stylu. Lubił sobie zapalić w pracy. Pierwszy newsowy materiał też zrobił spalony - najarał się okrutnie i pojechał zrobić materiał o 103-latce. Miał być prezydent, kwiaty, orkiestra podwórkowa pod balkonem. Wkręcił sobie, że ona wie o wszystkim. Musi wiedzieć, ma 103 lata. Skoro ma aż tyle, to pewnie wie, czym jest sens życia. Pytanie oczywiste: recepta na długowieczność? Wytłumaczenie proste. Woda. Zimna woda. Dużo zimnej wody. Przynajmniej trzy razy dzienne. Dla zdrowotności. Zanurzyć się nawet w ubraniu. To pomaga.

Świry najczęściej pojawiały się u niego wczesną wiosną i wczesną jesienią. Taka świrska górka. Pewnego spokojnego październikowego wtorku przyszedł do niego starszy mężczyzna, który koniecznie chciał zmienić hymn Polski, bo stara wersja nie uwzględnia pontyfikatu Jana Pawła II, niezłomności Józefa Piłsudskiego i prostotybohaterstwa Lecha Wałęsy. Nowy tekst wysłał do kancelarii sejmu, biura prasowego rządu, konferencji episkopatu Polski i miejscowej kurii. Nikt nie odpisał na jego poruszające patriotyczne zawołanie, zwłaszcza że wyraźnie zaznaczył, że żaden z niego kompozytor, ale melodię nowej pieśni mógłby zaprezentować osobiście. Mężczyzna chciał, by stażysta przekonał władze kościelne do jego hymnu za pomocą agresywnej medialnej perswazji, bo gdy do nowej wersji przekona się Kościół, wszyscy go wysłuchają.

Jezuici też bywają groźni. Utarło się w tradycji, że szalony zakonnik strzeże hierarchii i doktryny, eliminując niewygodnych kardynałów nożem do papieru. Pewien jezuita opowiedział Tomaszowi, że SB na pewno powtórzy swój happening z 1989 roku, kiedy podpaliło wieżę kościoła akademickiego. Przyszedł do redakcji z małym pedalskim aparacikiem bez filmu i baterii, który zwykle w latach 80. dawało się na pierwszą komunię, i chciał zaczaić się na czerwonych zbrodniarzy. Zostawił go dziennikarzom na wypadek tajnych rozmów z esbekami. Po jezuicie został tylko ten mały pedalski aparacik. Jego generał znalazł mu miejsce na znacznie spokojniejszym odcinku frontu o walki o czystość wiary i oświecenie Kościoła.

Nasi dziennikarze szybko skończyli stałą rundę tych samych anegdot i zaczęli sprowadzać rozmowę w coraz bardziej intelektualne obszary. Jeden z nich zauważył, że tabloidy każą swoim dziennikarzom budować teksty zawsze z tych samych 500 wyrazów, a zdania nie mogą przekraczać 10 słów, bo czytelnik się pogubi. Szmaty nie epatują też interpunkcją, zdania złożone to śmierć komunikatu, a chwalenie się znajomością składni uwłacza godności przyzwoitych odbiorców.



Ale słownik naszych bohaterów wcale nie był bogatszy. Z czasem ich leksyka ogranicza się do 500 słów, które codziennie odmieniają przez przypadki, koniugują, usiłują nieudolnie łączyć w byle coraz krótsze zdania, w nowe style. Naiwnie wierzą, że im mniej wyrazów w zdaniu, im mniej oddechu dostanie czytelnik, im stanie się on krótszy, tym zdanie będzie bardziej dynamiczne.

Sami stają się tymi 500 słowami. Język ich artykułów coraz bardziej przypomina natchniony głos pana z telezakupów. Na spotkaniu nie zabraknie, to nie wszystko, coś dla naszych milusińskich, płać i płacz, raj działkowiczów, gratka dla majsterkowiczów, kulturalna fiesta, święto żużlowców, uczta kinomana, brawura i niedostosowanie prędkości do warunków jazdy, druga Japonia, zima zaskoczyła drogowców ale uradowała amatorów białego szaleństwa, zimowa stolica Polski, stolica filmowa i teatralna, przemysłu lekkiego, rurek termokurczliwych, serków homogenizowanych, płatków w lukrze, pierników w glazurze, kosmologii i kosmogonii, nauki i wiary, na brak wrażeń nie mogą narzekać. Martwe metafory, martwe porównania.

Miałkość problemów. Czy dokarmiać koty w piwnicach? Dlaczego psy srają? Czy więcej zdobywa się praw jazdy niż traci? Jak wytępić szrotówka kasztanowcowiaczka i meszki? Dlaczego młodzi tak mocno biją?

W Milesie pojawiło się też kilku byłych dziennikarzy. Żaden z nich oczywiście nie został odznaczony, bo koledzy, którzy pozostali w zawodzie, dla tych, co wypadli z obiegu, są szczególnie okrutni. Gdy dziennikarze tracą pracę, grono ich znajomych stale się pomniejsza. Miasto czuje, że coś się w nich zmieniło. Już nie są tacy fajni i opiniotwórczy, już nie są kulturotwórczy i niusowi. Już nikt nie oczekuje od nich własnego zdania. Ich towarzyskich komentarzy nikt z uwagą nie śledzi, nikt nie komplementuje ich opinii. Kończą się przywileje. Zaproszenia na miejskie rauty, uroczyste gale otwarcia i zamknięcia, uroczyste wernisaże i finisaże, uroczyste wręczenia nagród, premiery, konferencje prasowe, brifingi i korporacyjne bankiety. Opuszczają pamięci telefonów kolejnych dyrektorów. Zatapiają się w tłumie, który dotąd w felietonach uznawali niezbyt literacko za szary i tymczasowy.

Gdy tracą pracę, zawsze mówią, że stali się wolni, że to robota dla tresowanych małp, że teraz lepiej mogą kształtować swoją karierę i rozwijać osobowość. Są bezwzględni w statystykach: chwalą się, że większość dziennikarzy nie dożyje 55. roku życia. Pytają: czy znasz dobrego dziennikarza, który dożył emerytury? I są zadowoleni, że pożyją dłużej. Zostaje im tylko ta prosta radość, a jeszcze tak niedawno pocieszali się, że wracając z pracy, krew mają na rękach. Niestety całą dorosłą tożsamość związali ze swoim zawodem, i to nie pozwala im wypaść z dawnej roli. I teraz nie mają nic i są niczym. Pili smutni i nikt ich w Milesie nie dostrzegał. Dziennikarze udawali serdeczność, gdy ich żegnali. Nagły napad miłości, który odczuwa się tylko w obecności gorszych od siebie.

A nestorzy toruńskiego dziennikarstwa rozpoczęli wspominać dawne dobre czasy, kiedy po ulicach niemal chodziło się z rewolwerem w kieszeni. I dziś nie mogą się nadziwić, dlaczego praca współczesnych żurnalistów przypomina biurowe zadania sekretarek, dlaczego młodzież pisząca traci kontakt z rzeczywistością, która wcale nie żyje roszadami w magistracie, dlaczego starsze redaktorstwo zupełnie pogubiło się w tym trudnym świecie, który czasem tylko ogląda zza szyby dobrego samochodu, a z którym najwyższą więź osiągają, gdy kompulsywnie masturbują się, oglądając paszportowe zdjęcia w cefałkach kolejnych niestrudzonych i zawsze chętnych stażystek.

Dziadkowie mówią, że wszystko za prasę wyczyniają ci pijarowcy: piszą newslettery, wysyłają informacje prasowe i uprzejmie donoszą: Pozytywnie wibrujący Białystok, Jak wybrać drzwi tarasowe balkonowe,Wybierz sojusznika i skutecznie zarządzaj swoją wagą, Jak wietrzyć pomieszczenia latem, Całoszklana zabudowa w ofercie firmy Wiśniewski, Kotwy chemiczne Tytan Evolution, Egzotyczna fasada EVERO - stylowy akcent nowoczesnego domu, Baumit PanzerGewebe – pancerna siatka z włókna szklanego.

Kiedyś to był zawód z klasą. Być dziennikarzem to było coś. A dzisiaj co? Tylko sensacje, pogoń za newsem. I takie tam pierdolenie. Dziadkowie ciężko wzdychali, pili szybko i szybko kazali sobie zamówić taksówki pod Milesa.

Na szczęście w lokalu pojawiło się czterech fotoreporterów. Tylko w tym dziennikarskim zawodzie ostały się resztki dawnego zmanierowania. Smagłe od wódki i wiatru twarze, czekające na marszałków, radnych, prezydentów, wyższych urzędników. Doskonale dogadują się z szoferami, portierami, ochroniarzami, zwykłymi cieciami, dlatego wyglądają po ludzku, tak od serca. Foto jest zawsze zmęczone, sfrustrowane i znudzone - oczywistością kolejnych konferencji prasowych, koncertów, wernisaży, debat, uroczystych otwarć i pożegnań, capstrzyków i apeli poległych. Widzieli to w poziomie i w pionie, z perspektywy nożyc do przecinania wstęgi, zza pleców prezydentów, z punktu widzenia ich chujów, stóp, rąk, głowy. Nuda przerażająca. Siedzieli więc smutni i cynicznie walili wódę za wódą.

Jeden z nich często bywał w Milesie. Robert pojawiał się wcześnie, zaraz po swoim reporterskim dyżurze, i siadał przy barze. Zapytałem grzecznie, co słychać w pracy.

- Kurwa, nie idzie wytrzymać - mówił, czekając na zamówioną żołądkową. - To zjonizowane powietrze, wszystko przez komputery i serwerownie. Nawet pół bakterii się nie przeciśnie. A wszyscy chorują, jakby kurwa pracowali w kopalni uranu. Jeden ma rzadką chorobę żołądka, której nawet Amerykanie nie są w stanie wyleczyć. W jej nazwie jest nazwisko, więc chłopak na starcie ma przejebane. Ten polityczny bierze leki symulujące trzustkę, szef mdleje mi z nerwów, wicek ma problemy z sercem. Ja mam 29 lat i już dwa razy zwichnąłem biodro. Wyskoczył mi dysk, jak w nocy wierciłem się w łóżku, kurwa. Sięgając po pilota na tapczanie, przesunęła mi się rzepka i kuleję. Mówię ci, kiedyś umrę przygnieciony prześcieradłem.

Później do baru dobił Darek, miejscowy spec od kryminałek. Na ogół jego praca ograniczała się do opracowania oświadczeń rzeczników miejscowych komend. Czasami tylko bawił się w relacjonowanie najgłośniejszych rozpraw sądowych. Znał go tu każdy pies, sędzia, poważniejszy kryminalista, każdy pospolity łaps i krawężnik. Wtrącił kilka osób do więzienia, niektórzy dostali przez niego zawiasy, stracili pracę, zdrowie, karierę. Chwalił się, że kilku miejscowych zbirów trzyma jego podobiznę na słomiankach nad swoimi więziennymi pryczami i analizują każdą zgłoskę jego codziennych doniesień.

O, jest też dziennikarka, która nawet o kawę prosi w interwencyjnym stylu. Jej twarz, gdy na jeden dzień utożsamia się z bohaterami swoich reportaży, wyraża autentyczną boleść i współczucie. Rozpaczliwie łapie się za głowę, wzdycha, a w momentach najwyższej empatii nawet przeklina. Jakieś aktorskie niespełnienie się w niej wtedy ukrywa, jakaś artystyczna gra się w niej toczy? I nawet tu, gdy tylko smutne oczy kelnerki spotkają się ze współczującym wzrokiem żurnalistki, ona wie, że to najgorzej płatny zawód oprócz opiekunek dla dziecka, pracownic opieki społecznej i szwaczek. Pisała o tym. Wiele razy. Jej spojrzenie wyraża ból. Stara się być OK i zachowuje się jak alegoria miłości. Pomaga kelnerce zebrać puste pudełka po papierosie, szybciej wypija swojego drinka zakończonego nieekologicznym parasolikiem, grupuje puste szklanki i samotne wafle do piwa. Kelnerka ma to w dupie. Do stolika podeszła z nudów, a nie z polecenia nazistów. Taka praca.

Gdzieś w pobliżu dziennikarzy starał się zabłysnąć młody działacz pisu. Niektórzy z nich go znali. Jak zwykle usiłował się wymądrzać. Specjalnie na tę imprezę nauczył się nowych łacińskich sentencji i prawniczych formuł - było to łatwe, bo prawicowcy szczególnie upodobali sobie ciche dostojeństwo łacińskiej frazy, choć oczywiście, gdyby każdego z nich dokładnie przepytać, w żadnym ze swoich cytatów nie potrafiliby wskazać podmiotu i orzeczenia. Tak czy inaczej nasz młody pisowiec popisywał się, tak jakby całe śródziemnomorskie dziedzictwo kulturowe należało wyłącznie do prawicy. Na dziennikarzach nie robiło to wrażenia.

- Gratuluję, gratuluję. Per aspera ad astra. Ars longa, vita brevis. Znaczy: winszuję, winszuję - poprawiał się.



Na pewno to nie robiło wrażenia na miejscowym specu od kultury, który niegdyś dostał złotą czcionkę teleekspressu za cytat: „O tempores, o mores”. Mimo to cieszył się największym mirem wśród bywalców Milesa. Pielgrzymowali do niego wszyscy. Najpierw właścicielka lokalu, z którą zamienił kilka nieistotnych życzliwości; później niestrudzeni barmani, z którymi pozwolił sobie na swobodniejsze i bardziej frywolne żarty; kelnerki, które opowiedziały mu, kto tu ostatnio był, ile zostawił w barze i z kim się pokłócił. Gdyby mogły, zostawiłyby mu tę informację na piśmie w formie zwartego raportu.

Z naszym redaktorem – człowiekiem w średnim wieku – przywitali się też miejscowi aktorzy. Wobec prasy artyści dramatyczni zwykle zachowują się z zadziorną nonszalancją, spod której i tak wyziera rozpaczliwe poszukiwanie aprobaty. Dziennikarz przyznał jednemu z najmłodszych nabytków naszej sceny, że dobrze się spisał na drugim planie w ostatnim spektaklu. Szkoda tylko – tego już mu recenzent nie powiedział – że tak przedwcześnie zaczął łysieć, bo już nie dal niego role Szekspirowskich młodzieniaszków i Wyspiańskich efebów, jego kariera otwiera się za to na rozwodników i podstarzałych rentierów.

Później przy dziennikarzu postanowili chwilę postać malarze. Stali i uśmiechali się z pogardą, bo wiedzieli, że naszemu recenzentowi brakuje kompetencji w ich dziedzinie. Nieco inaczej zachowywali się performerzy. Ci od razu podjęli go wódką.

Szybka narracja na początku spotkania przyniosła oczekiwane rezultaty. Gdyby wśród pijącej braci znalazł się choć jeden dziennikarz sportowy, mógłby oryginalnie zauważyć: „To dobry prognostyk na przyszłość”. Alkohol osłabił wolę naszych laureatów. Wpierw wzbraniali się przed darami tej bezrozumnej tłuszczy, która codziennymi artykułami starają się wyedukować i którą tak często bezlitośnie napierdalają różnymi dziennikarskimi gestami korygującymi. W pewnym momencie jednak opory puszczały. Jak lokalni kacykowie przyjmowali kolejne kieliszki i pokale. Ci, którzy uznali, że spanie na stoliku, nie mieści się w wizerunku ich tytułu, pokornie opuścili Milesa. Została garstka kawalerów odznaczenia.

Warto wspomnieć, że dziennikarz to nigdy nie był seksowny zawód. Byle malarz landszaftów może wyrwać więcej panienek niż szef lokalnej redakcji. W Milesie pojawił się jednak redaktor mediów całkowicie komercyjnych, który nie miał nic wspólnego z niesieniem misji. Interesowała go kasa. Nawet po domu chodził w ciuchach, które w sumie kosztowały ze trzy tysiące.

Niedaleko Jarka zawsze się kręcił Muzykant. Czterdziestoletni redaktor korzystał z talentu artysty, który spontanicznie i bez refleksji mnożył śmiałe propozycje w stosunku do rozmaitych pań. Dzięki temu bez trudu mogli się dosiąść do wszystkich w Milesie. Pewnego razu trafiły im się dziennikarki. Młody nacieszył się stażystką od sportu, redaktora zachwyciła zaś pismaczka od spraw społecznych, która pokornie pochyliła się nad jego problemem jeszcze w knajpie.

Jarek na tej imprezie pojawił się zupełnie przypadkiem. Interesowała go kasa, a nie tam jakieś rządowe odznaczenia, za które w przyszłości każdy będzie się wstydził. Znał media na wylot. Trudno w to uwierzyć, ale niegdyś był redaktorem naczelnym „Twojego Weekendu”, dopóki wydawca nie odsprzedał go konkurencji. Po redukcjach w „Weekendzie” lekko zwichrowany erotycznie zespół przejął rubryki z poradami w pismach medialnego giganta.

Jarosławowi w przeszłości wielką radość sprawiało opisywanie zdjęć, które zamawiał w agencjach fotograficznych. Lubieżne Brytyjki, Rosjanki i Czeszki stawały się Brydziami z Olsztyna i Czesiami z Chorzowa. Wymyślał biografie, doklejał ambicje, zainteresowania i cele życiowe. Pisał o zazdrosnych chłopakach, podglądających sąsiadach, o wymarzonych studiach dziennikarskich lub oceanografii, o rodzinie, której długo zajęło się pogodzenie z wyborami dorosłej córki i która już teraz nie ma nic przeciwko obnażaniu się, bo ciało jest dziełem bożym. Wmawiał, że opalają się i sypiają nago, że pod zwiewnymi sukienkami nie zwykły nosić bielizny. Wykorzystywał stare pornograficzne klisze. Gdy był zmęczony, stawały się męcząco lubieżne i przesadnie liryczne. Zachwycały się swoimi czekoladowymi oczkami lub statkiem, który stoi na redzie, ale zaraz zacumuje w porcie. Męczyła go pornografia.

Dlatego postanowił, że zrealizuje choć część fantazji swoich bohaterek. Muzykant to zadanie mu ułatwiał. Małolaty biegały za nimi wszędzie. Żadnej z panienek Jarosław nie mówił, czym się zajmuje. Żadnej nie proponował gorącej sesji zdjęciowej na gorących piaskach plaży wygenerowanej na green screenie w zwilgotniałym mokotowskim atelier. „Twojego Weekendu” nawet nie prenumerował, więc lokal miał czysty.

Sielanka szybko się jednak skończyła. Wydawca po zmianie właściciela firmy zaproponował redaktorowi naczelnemu pracę w wyśmiewanym „Bravo”. Miał tam objąć najbardziej kulturotwórcze działy: porady Kasi, porady Joanny i rubrykę „Mój pierwszy raz”. Rozdrapywał swoje nastoletnie rany, dzielił się młodzieńczymi problemami z trądzikiem i przedwczesnym wytryskiem. Potrafił siebie bezbłędnie pocieszyć. Opisał jeszcze próbę gwałtu kazirodczego, seks w czasie miesiączki, seks z tamponem. Tego dnia akurat wysłał do korekty tekścik, w którym opisał losy 14-letniej Ani, której ojczym masturbuje się i ostentacyjnie zostawia swoje nasienie na ręczniku. Jako fikcyjny doktor seksuologii Joanna Makuch poradził dziewczynce, aby o sprawie opowiedziała mamie. Dodał też - nie bez znawstwa - że chwalenie się swoimi możliwościami seksualnymi zawsze jest oznaką kompleksów.

Jarosław zamierzał przetrwać do świtu. A tymczasem Milesa szybko opuszczały grupki żurnalistów. Nawet niestrudzone foto wybrało się w teren - gdyby za oknem panowały lata 20. szukaliby knajpy, w której piją woźnice i motorniczy. Poszli szukać jakiejś niedomkniętej nory, gdzie w towarzystwie starszych pań, które niejednego młodzieńca przeprowadziły w dorosłość, rozpoznaliby kolejny świt, kiedy fotografuje się najlepiej architekturę, bo jasne włókniste światło pada zawsze z odległej nieznanej strony.

Darek - spec od kryminałek - został. Jego głowa coraz niżej pochylała się nad stolikiem. Może ze zmęczenia, może z przepicia. A może po prostu zrozumiał, że nie wytrzyma ani jednego dnia dłużej w tym mieście, o którym przed laty jeszcze potrafił pisać z czułością, pasją i lękiem? Ale to nie było to.

Nuda? W pracy nudził się przeokrutnie. Co dzień zdawało mu się, że przeczytał dwa razy internet. Z nudów zaczął uprawiać flejmłors na forum swojej gazety - cieszyła go myśl, że wcale nie trzeba wielkiej wyobraźni, żeby wkurwić przeciętnego torunianina.

To było co innego. Powróciła stara zmora, o której po kilkunastu dużych wódkach mówią starzy dziennikarze. Im dłuższy ktoś ma staż w mediach, tym większe strzygi siedzą na jego piersiach i w nocy wybudzają go ze snu. Powracały niespełnione obietnice, złamane biografie, wszystkie niesprawiedliwe oceny i ataki i jedna ważna refleksja: jego nazwisko stało się tylko podpisem pod tekstem, przestał być już osobą - i tak jak ci, którzy stracili kontakt z zawodem, on boleśnie zaczął zauważać, że gazeta przerosła w nim i zrakowaciała, że zdominowała wszystkie jego myśli, że on stał się nią - ludzikiem z papier-mache o pamięci czytelnika, który nazajutrz od początku uczy się odróżniać od siebie świat i odnajdywać w nim ciepło, ruch i światło; uczy się, jak oddzielać swoją krew od swojej krwi, swoje światło od swojego światła. Wówczas wszystko miało być dobre.

Ale nie było. Jego głowa pochylała się coraz niżej i niżej. Niedopite piwo potworniało. Rozejrzał się po wyludniającej się sali. Sami czytelnicy, sami potencjalni bohaterowie jego kronik kryminalnych, których inicjały dopiero po ciężkich namowach uda mu się zdobyć od oficerów prasowych, czytelnicy, których samotne, zamordowane, rozbite i zatrzymane nazwiska wpisze sobie cynicznie w nazwę pliku, jak zwykle miał w zwyczaju.

Stali się naraz bohaterem zbiorowym jego tekstów, skrzywdzoną i krzywdzącą masą, która domaga się posłuchu. Te skurwysyny, te beznadziejne skurwysyny. Zaczął słyszeć ich pieśń, to pieśń przekleństwa i klątwy, to tajemne życzenie śmierci słyszał już teraz zbyt doskonale.



Pisz, bo jestem fajny, pisz, bo jestem niezbędny. Pisz o mnie, proszę, ja żądam, masz obowiązek. Muszę być. Muszę istnieć. Będziesz nosił moje nazwisko przez korekty, skład, drugie korekty, ostateczne redaktorskie skróty i poprawki. Nie przekręć. Będę jutro w gazecie. Powiem znajomym. Powiem rodzinie. Powiem swoim przyjaciołom, a wrogom powiem, czego mogą się spodziewać. Czy zdjęcie dobre, czy podpisy pod zdjęcie dobre? Czy pagina dobra? Jeden łam jest dla pedałów. Daj mi pięć łamów. Niech podziwiają moją nietuzinkową osobowość. Może być pół strony, może być ćwierć. Zaprenumeruję gazetę. Powiem znajomym, żeby wykupili u ciebie reklamę. Pisz kurwa, pisz, będę trzymał tę gazetę na zawsze, nauczę się tego artykułu na pamięć. Pięć razy go przeczytam. Autoryzuj. Mam do tego święte prawo. A być może się zmieni moje życie, twoje się nie zmieni. Nawet na tym nie zarobisz, bucu. W końcu zapomnę o tobie. Stanę się lepszy od tego artykułu. Lepszy od ciebie, ty mały chujku. Kto jest bohaterem, a kto jest inicjałem pod tekstem? Znasz odpowiedź? Nadążasz? Nienawidzę ciebie. Wykorzystałem ciebie, o tak. Jesteś wspaniale użyteczny. Media to wielki syf, o ile mnie w nich nie ma.
- Za chwilę zamykamy. Kończyć, kończyć - kelnerka nie miała zamiaru nikogo prosić o wyjście. Płacili jej tylko o szóstej. Targanie się z pijakami było smutnym i gratisowym dodatkiem, który wolałaby sobie tym razem darować.
- Zapłaciłem za to. Daj człowiekowi w spokoju wypić. Zapłacone wypiję - to były pierwsze zdania, które Darek powiedział po letargu.
- Naprawdę zamykamy. Jakby co służę plastikami.

Darek szybko się obudził:
- Co? Nie można pić w miejscu publicznym. Czy właśnie pani proponuje mi złamanie prawa?
Kobieta nie na żarty się przeraziła i już miała zamiar odchodzić do baru. Jarosław właśnie się zbierał do wyjścia z młodym i jakimiś dwiema nielatami i słyszał tę rozmowę.
- Coś cię trapi? Wyluzuj, Ringo.

Darek wstał i rzucił pokalem w Jarosława. Obryzgał piwem byłego szefa „Twojego Weekendu”, Muzykanta, dwie przemiłe nastolatki i kelnerkę. Jarosław poczuł, że musi zareagować. Nie miał zamiaru się z nikim bić. Miał dość nerwów, o które przyprawił go tekst o mężczyźnie masturbującym się w ręcznik pasierbicy i te dwie idiotki. Powinien jakoś zareagować, w końcu jest mężczyzną. Wiedział, że dresiary oczekują pewnie, by tego typa zabił tutaj na miejscu. Jarosław złapał więc Darka za koszulę i lekko podniósł, aż w popękały w niej guziki i materiał puścił oczko przy szyi. I rzucił nim lekko. Dziennikarz od kryminałek jak szmaciana lalka opadł na stół, rozbijając kilka szklanek i zrzucając na ziemię dwie popielniczki. Był tak rozluźniony, że z jego nogi spadł but. Ale oczywiście nic mu się nie stało.

Otworzył oczy i rzekł:
- No teraz, kurwa, macie przewalone jak nic.
Darek zaczął szukać telefonu, ale im bardziej go szukał, tym bardziej go nie było.
- Komórkę mnie zajebać. Mnie, z etosowej gazety.
Telefon się znalazł, zaraz gdy jeden z ochroniarzy podniósł go z ziemi. Darek wcisnął numer alarmowy 112.
- Nie dramatyzuj facet - poradził mu czule ochroniarz, prowadząc go po schodach.
- Ręce przy sobie, ręce przy sobie - Darek wyplątał się z uścisku.
- Zachowuj się jak mężczyzna. Zacząłeś pan dym, to wyjdź z klasą.
- Zdajesz sobie, zjebie, sprawę, że powstrzymanie mnie od interwencji policji podlega karze ograniczenia wolności? Albo pozbawienia?
- Nie wejdziesz tu już nigdy, zrozumiałeś, kurwa? A teraz se dzwoń po kawalerię.

Darka oślepił świt. Jego typowa dziennikarska skórzana kamizelka wyglądała nieszykownie. Cała w popiele i piwie. W końcu ten złodziejski operator go połączył z 112.
- Przyjedźcie tu, kurwa. Na Ducha Świętego. Z wszystkim, co macie. Trzeba jechać na penetrację. Nie uciekł daleko - wykrzyczał w telefon.

Dyżurny wyczuł od razu, że rozmówca jest pijany i od razu powiedział mu „Dobranoc”. Darek wybrał numer ponownie.
- Jak śmiesz, gówniarzu, odkładać słuchawkę, kiedy do ciebie mówię? Jak się nazywasz, gnoju?
Policjant oczywiście nie odpowiedział. Darek przysiadł na schodkach przed Milesem i znów zadzwonił:
- Jak się nazywasz, idioto?

No, bezczelność i kpina! W dziennikarzu narodził się scenariusz ostrego jedynkowego materiału o nieczułości oficerów dyżurnych i źle działającym systemie 112, który napędza niewrażliwość, niekompetencja i niedostosowanie techniczne. Wstał i zaczął iść w kierunku postoju taksówek. Gdy nasz dziennikarz zastanawiał się, jak dramatycznym lidem pograć, patrol pieszy niepośpieszne zaszedł go od tyłu i - jak to mówią kroniki policyjne - za pomocą chwytów obezwładniających doprowadził go do stanu bezbronności.

Świtało. O reszcie tego poranka, który dla Darka łatwo zmienił się w późne popołudnie, milczą toruńskie pisma.

niedziela, 24 lipca 2011

Amy Winehouse udaje, że śpi


- Well done, I promise I wasn’t recording it...
- Swear on my life.
- I swear on your life.
Najchętniej patrzyłeś na mnie, kiedy na mojej twarzy
nie rysował się ani jeden ślad twojej obecności.
Byłam. Nie bliżej od ciebie niż szept,
nie dalej niż krzyk. Co noc żywiłam się twoją wargą.

Rankami warga odrastała. Z nudów imionami
męskimi i żeńskimi nazywaliśmy kolejne miesiączki.
Pewnego dnia pokazałam brzuch. „Tu małe płacze.
Wody wewnątrz się rozstąpią. Morza odsuną się

wewnątrz od brzegów. W domu zapachnie masłem
i moją krwią". Kochanie, nic z tego nie wyszło.
Zrozum. Po narodzinach w pomiętym sinym
dziecku najważniejsza byłaby granica oddechu.

Balibyśmy się, więc dla mojego dobra, dla twojego.
Chwilę później położyłeś się znów wzdłuż moich żył
i pokój wokół zapachniał menstruacją. Przepraszam.
A to, to jest uzależnione, wciąga nas, jesteśmy czyści.

piątek, 22 lipca 2011

Video killed the radio star

Kilka dni temu napisałem notkę, w której postanowiłem pochwalić toruńskich artystów za swoją pracę. To był chyba zły pomysł, bo przypadkiem wywołałem całkiem poważny flejmik w komentarzach. Cóż, brnę w to dalej. Dziś lista najgłupszych toruńskich wideoklipów, które robią więcej złego niż dobrego. Jakie miasto, takie wideo.

Hejterów zapraszam do hejterzenia. Bo teraz, proszę państwa, nie ma żadnych granic i całą nienawiść proszę skupiać na mnie.

Na początek zastrzeżenie: brakuje w tym zestawieniu Manchesteru. Jakoś zawsze znajdę pretekst, aby ośmieszyć nasz najgorętszy zespół rockowy. Cóż, nie jestem fanem tej formacji - może dlatego że nie jestem 14-letnią dziewczynką z kieszonkowym na kilka melodyjek w telefonie, która już lubi jak gra gitara, ale jeszcze nikt nie podrzucił jej dobrej muzyki. Szukałem w sieci ich złych wideoklipów. Chłopaki mają szczęście, że zawsze zajmowali się nimi zdolni reżyserzy, jak np. Jacek Kościuszko, absolwent sztuk pięknych UMK. Nie znajdą się w zestawieniu. Mam nadzieję, że wybaczą mi brak konsekwencji.

Kobranocka – Ta noc zbyt pusta

Zaczyna się, jak po łąkach i polach pędzi Michał Zaręba, toruński dziennikarz, a dziewczyna o męskich dłoniach szykuje się do wyjścia. Michał Zaręba, toruński dziennikarz, przypina rower do stojaka z napisem „Toruń miastem rowerów”. Później trafia do Filmaru, gdzie są jedne z dwóch schodów ruchomych w tym młodym dynamicznym mieście. No chyba że pracuje w PDT. Segreguje kolorowe segregatory. Przychodzi do niego toruńska dziennikarka Iwona Rzeszotek – nie wiadomo, czy dla segregatorka w kolory, czy służbowo. W międzyczasie Kobranocka gra w największej sali CSW, którą niektórzy nazywają kościołem. Przychodzi do Michała Zaręby, toruńskiego dziennikarza, zły szef – dajmy na to - Perepeczko. Nie lubi postawy młodego tempa. Michał Zaręba, toruński dziennikarz, poznaje nową pracownicę i udaje zdrowe zdziwienie. A zły szef Perepeczko łapie za pośladek jego bogdankę. Michał Zaręba, obrotny toruński dziennikarz, postanawia działać i odnajduje sekretny korporacyjny pokój zwierzeń, w którym zły szef Perepeczko zamierza przeprowadzić pierwszą rozmowę kwalifikacyjną. Pani jednak daje mu kosza, ale przechodzi z nim do innego pomieszczenia. Michał Zaręba, toruński dziennikarz, zapuszcza tam efektownego żurawia. Rozmowa kwalifikacyjna powoli zamienia się w zabawę w taczki na biurku. Jest dramatyczna solówka, Michał Zaręba, toruński dziennikarz, atakuje szefa Perepeczko i traci pracę. W kapelutku jedzie rowerem. Ale pod Filmarem spotyka go bogdanka i rzuca się mu w ramiona, mimo że w Filmarze nieźle płacili, a szef Perepeczko, choć ma złą opinię, jest luz gość. I ma słabość: z biurka wyciąga zdjęcie rodziny. Punchline. A później zapewne Michał Zaręba, toruński dziennikarz, zabiera ją do Wałcza, ona rodzi mu bliźnięta, jedno nazywa się Aisha.

Ergo - Tango profanum

Czy wideoklip do piosenki zaczynającej się od słów „Szaleństwo, budzi mnie kokon twoich nóg” może być dobry? To bardzo dziwna piosenka, w której pojawia się absolutny relikt dawnego rockowego grania – tzw. solówka. W tych chwilach na koncercie gitarzysta osiąga absolutną ekstrazę, zamyka oczy, gra tak delikatnie, jakby ciepłem palców skracał struny, a noga dyga się lekko na odsłuchu. W filmie jest tak dużo dymu, że wcale nie widać pod nim Toruńskiej Piwnicy Artystycznej – jedynego toruńskiego lokalu, który sam określił się mianem „artystycznego”, choć ze sztuką wspólnego na co dzień ma niewiele. Ogólnie bolesne nudy: pan i pani uprawiają tango profanum, choć to dla mnie wygląda jak tango; zespół nie gra tanga, ale za to marnuje wódkę i cygara. Po dłuższym namyśle to jednak profanacja, jak fragment polszczyzny pt. „larwą ta miłość zdjęty nocą ból”. Albo coś podobnego.

Zagadka – Jeść mi się chce

Twórcy wideo zabierają nas do Lizard Kinga. Bohater tego – powiedzmy - autoironicznego klipu, a zarazem lider zespołu zamawia sobie do stolika górę paszy i ją spożywa. To z pewnością nie jest materiał dla osób o wrażliwych żołądkach. Nasz bohater zastanawia się, jaką przyjąć strategię dietetyczną, ale i tak woli oddać się radosnej konsumpcji. Energii mu przy tym nie brakuje, bo – jak wiadomo – tłuszcz to energia. Klip zrealizowała grupa radosnych twórców ze Studia Filmów Video. Polecam wizytę na ich stronie internetowej, gdzie chwalą się z konta plus na Vimeo. Gratulacje!

Yach i Atrakcyjny Kazimierz




Czym się różnią te dwa klipy? Tylko chyba tłem, kolorem i doborem aktorów. Drugi sięga do tradycji kina z Hong Kongu i eksperymentuje z synchronizacją muzyki z ruchem warg. Ogólnie jest bardzo źle i mało zabawnie. Filmy sprawiają wrażenie, jakby powstały w jedną noc.

Tomasz Kamiński

Nie wiem, jakie rekreacyjne narkotyki spożywają chrześcijańscy artyści. Autor klipu spożył ich z pewnością zbyt wiele i śmiało, choć zapewne nieintencjonalnie, nawiązał do Teletubisiów. Gdzie się podziała kontrreformacja, która dała światu Bachy i Haendle? Ten współczesny brak gustu Kościoła jest grzechem.

Kobranocka – Jak zapomnieć

Z braku lepszego określenia niech główny bohater nazywa się Papa Dance. Papa Dance pogrąża się w emo przy moście - po stracie lub z tęsknoty. Pracuje u Butelki, więc w życiu ma nielekko. Poznaje blondynkę, ale tęskni za brunetką. Nie połapalibyśmy się z pewnością w obsadzie, gdyby nie ta różnica w umaszczeniu. Rozlepia plakaty, woła o garść uwagi ze strony dziewczyny, która go porzuciła. Lecz dziewczyna jest już z innym, a on kocha i będzie kochał wciąż, Wybrała sobie blondyna, co to niejednej starszej pani stopy wymasował. Więc Papa Dance idzie na most, pozbywa się – całkowicie niepretensjonalnie – fotografii i przypadkiem odnajduje blondynkę. Żyją długo i szczęśliwie, wyjeżdżają do Wałcza, ona rodzi mu bliżniaczki, jedno z nich na imię na Aisha.

Arczi&Grosik - Miasto nocą

Widziałem wiele klipów hiphopowych, ale rzadko mi się trafia taki, którego fabułę mogę zderzyć z rzeczywistością. Otóż Arczi i Grosik są niemal moimi sąsiadami. I generalnie mam nieco inne refleksje na temat ciężkiego życia na tej dzielni. Jest tu raczej sennie i nudno, czasami jakiś pijany śpiewak zabłąka się nocą pod balkony, ale to z Mokrego i Chełmińskiego nie tworzy od razu Compton. Wystarczy zobaczyć sobie, jak groźna i dynamiczna to przestrzeń – panowie kręcą bloki pogrążone w nocy, z wygaszonymi światłami, zupełnie martwe i senne. Choć może odnoszę mylne wrażenie, bo hiphopowcy większość zdjęć zrobili bezpiecznie z samochodu, a pieszo poruszali się po dzielnicy tylko w większej grupie. Nie chcieli się też narażać psiarni i działali całkowicie lege artis, bo życie uliczne życie ulicznym, ale panów w większej zgredce lepiej na wszelki wypadek skręcić na przystanku. Ach, Arbat, mój Arbat, czy rzeczywiście jest tak, że: „Miasto nocą niebezpieczne, więc uważaj, kurwo / spotka cię dziś coś, co nazywamy trumną”?

środa, 20 lipca 2011

Lipiec miesiącem trzeźwości i podsumowań

Na ogół tu narzekam i złorzeczę, więc przygotowałem coś w rodzaju subiektywnego zestawienia, którzy artyści z Torunia znaleźli się na wznoszącej fali. Warto pobyć niedaleko tych ludzi – wiele się wokół nich ostatnio dzieje.

Stefan Kornacki

To był dla niego wyjątkowo udany rok. Założył zespół Ser Charles, który należy w tym momencie do najlepiej zapowiadających się formacji muzycznych w Toruniu. Teksty, które miały okazję oburzyć najświętsze władze Torunia na pewnym znanym literackim Parteitagu, do tego muzyka, za którą odpowiadają Mikołaj Kornacki, Mateusz Jagielski i Paweł Możuch. I mocna wystawa w Kontrapunkcie – złożona z ogłoszeń z Allegro i neonu z bydgoskiego szpitala.

Katarzyna Jaworska
Ostatnia edycja festiwalu Tofifest udowodniła, czyja impreza należy do najgorętszych w mieście. Publiczność szczególnie ceniła sobie bliski kontakt ze znakomitościami światowego kina; ja zaś możliwość rozmowy z facetem, z którym chwilę pokłóciłem się o 50 Centa. Wielki plus za konsekwentny rozwój festiwalu i lokalnego rynku sztuki.

Marcin Gładych
Widziałem osiem sekund z „Panopticonu” - jego najnowszego filmu dokumentalnego. Wgniatają po prostu w ziemię. Panowie odłożyli na bok kamery cyfrowe i całość skręcą za pomocą aparatów fotograficznych. Efekt jest powalający: pełne HD, niezwykłe głębia ostrości i nasycenie barw. Jeśli cały materiał będzie tak wyglądał, zobaczymy dziełko o wyjątkowej urodzie plastycznej.

Krystian Wieczyński
Zapowiadało się, że to będzie trudny czas dla Krystiana i jego Teatru Wiczy. Zespół w dość niezrozumiałych okolicznościach stracił prawa do wykonywania przedstawienia na podstawie opowiadania Arthura Millera, a czekało go potężne międzynarodowe tournee. W kilka tygodni narodził się zupełnie nowy tekst, który za pomocą mimodramu i stepu opowiada historię o sztuce i totalitaryzmie. „Ja, dyktator” widzieli już mieszkańcy Madrytu i Brukseli. Teraz Krystiana czeka wyjazd do Londynu i Edynburga, gdzie odbędzie się oficjalna premiera monodramu.

Bikini

Czekam na płytę zespołu Zbyszka Cołbeckiego i doczekać się nie mogę. Na razie muszę oglądać kiepskie wideo – film sprawia wrażenie, jakbyśmy mieli nadal durne lata 90., kiedy polskie produkcje polegały na tym, że zespoły wygłupiają się przed kamerą, aby w „Brumie” powiedzieć klasyczne: „Dobrze bawiliśmy się na planie tego teledysku”. Nota bene tak samo są okropne filmy Yacha do piosenek Atrakcyjnego Kazimierza. Bikini, litości, dajcie tę płytę!

Pozostałe plusy

Na wznoszącej fali wciąż znajdują się: multiwokalista Tomasz Cebo (regularnie koncertuje), artystka wideo Dagmara Pochyła (wgryza się w Szczecin), poetka i wokalistka Karolina Mełnicka (wgryza się w Warszawę), Pchełki (wielka klasa), kurator Daniel Muzyczuk (szykuje wielką wystawę w Zachęcie), kuratorka Monika Weychert-Waluszko (Zachęta zaprezentuje jej cykl filmów o sztuce), fotografik i muzyk Patryk Lewandowski (za wszechstronność), reżyser Marcel Wożniak (kończy film), filmowiec Sebastian Płocharski (zaczyna film), didżeje Chmielix i Fun_key (na talencie tego ostatniego poznali się niedawno olsztynianie).

W sierpniu rozdam minusy.

środa, 13 lipca 2011

Salonowi rewolucjoniści, kawiarniane przewroty

Przyzwyczaiłem się do odrętwienia Inicjatywy Kulturalnej, która od ponad pół roku nie wzywa ludu toruńskiego na barykady. Panie i panowie okopali się głęboko w swoich niszach i nie zamierzają zabierać głosu w sprawach, którymi mały toruński światek kulturalny obecnie żyje.



W jakimś stopniu Inicjatywa przypatrywała się pracom nad przetargiem, który wyłoni strategię kultury Torunia do 2020 roku. Rozumiem, że tego rodzaju procedura rządzi się swoimi prawami, ale nie rozumiem, jak można przepuścić aż dwa wielkie buble na kilku stronach. W dokumentacji znalazł się zapis, że zwycięzca przetargu musi koniecznie przeprowadzić badania potencjału naszego miasta i zestawić je z sytuacją w Gdańsku, Poznaniu i Lublinie. Rodzą się proste pytania: dlaczego akurat te ośrodki wybrano? Co w zasadzie ma udowodnić to porównanie? Przez jakieś grube niedopatrzenie przetarg jest nieograniczony, choć w dokumentacji pojawia się zapis, że zgłaszający muszą koniecznie mieć na swoim koncie strategiczny dokument, który wykonali w ciągu ostatnich trzech lat, a który kosztował jeden z samorządów co najmniej 50 tys. zł brutto. Tworzenie tego rodzaju ofert w ostatnim czasie bardzo się sprofesjonalizowało i na rynku działają może ze trzy firmy, które spełniają to wymaganie. Stawiam na warszawską.

Na naszych oczach powoli kończy się personalny przewrót w instytucjach kultury. Toruńska Agenda Kulturalna jest w pełni odzyskana. Na liście pracowników nie ma ludzi, którzy zasłużyli się w jakimś stopniu dla lokalnego życia artystycznego m.in. Jarosława Jaworskiego, Dominiki Dubownik, Łukasza Wróblewskiego, Joanny Gus. Na co nam darmozjady, które tworzyły kilka festiwali, miesięcznik, klub studencki, filmy, kina, jakieś tam przereklamowane różowe społeczeństwo obywatelskie? Lepiej zatrudnić kilku tempów bez większego doświadczenia, aby ich po swojemu zmanierować.

Przemiany jeszcze nie zakończyły się w Centrum Sztuki Współczesnej. Pouczającą lekturą jest Biuletyn Informacji Publicznej CSW – nieodświeżony od kilku sezonów. Znajdziemy tam nazwiska byłych pracowników m.in. Marty Karalus, Katarzyny Jankowskiej, a więc trzonu dawnego działu edukacji. Pojawia się też Krzysztof Gutfrański, ceniony kurator Pokoju z Kuchnią i juror prestiżowych Spojrzeń (to w zasadzie polski odpowiednik Turnera), którego zapewne czeka ucieczka z Torunia. W międzyczasie dochodzą do mnie informacje o kolejnych planach zwolnień z działu merytorycznego. Szefostwo CSW mierzy w niektórych swoich personalnych wyborach niezwykle wysoko, co – jeśli oczywiście to wszystko się potwierdzi - grozi totalną wojną w kulturze i mediach. Inicjatywa Kulturalna milczy, choć o wszystkim wie.



W poniedziałek Państwowa Inspekcja Pracy ujawniła wyniki ankiety antymobbingowej w Muzeum Okręgowym. 33 pracowników ze 103 ankietowanych przyznało, że w największej instytucji kultury w mieście źle się dzieje. Nie jest to wystarczający powód, aby zorganizować barcamp? Właśnie. Po co nam barcamp z zastraszonymi brylarzami z muzeum? Lepsze barcampy są przy barze w eNeRDe i Kontrapunkcie, gdzie przy kieliszeczku wiśnióweczki i orzechóweczki można sobie do woli utyskiwać na klasę panującą, wznosić toasty za sztukę i miasto cierpiące na uwiąd i czekać z wykrzywioną gębą, aż alkoholowe konwulsje opuszczą żołądek.

wtorek, 12 lipca 2011

Proza surrealistyczna do posłuchania

Redakcja pisma „Cegła jakiś czas temu przygotowała skromnego audiobooka z moją prozą. Polecam.





niedziela, 10 lipca 2011

Barwy kampanii sprzed miliona lat

Rzadko piszę o polityce. Trzeba zerwać z tym swoim przyzwyczajeniem i spróbować zapisać się do szlachetnego klubu blogerów politycznych, takich jak mój brat Wojtek, który prowadzi bloga w portalu Gazety Pomorskiej. Były poeta i prozaik – autor jednego z najlepszych debiutów poetyckich ostatnich lat – marnuje swój literacki potencjał na plonkowaniu lokalnych polityków. Teraz moja kolej. Wklejam absolutnego starocia, te dane to już niemal archeologia.


Szefowie miejskich spółek, dyrektorzy wydziałów w magistracie, urzędnicy, przedsiębiorcy współpracujący z miastem - kto finansował kampanię wyborczą Michała Zaleskiego w 2006 roku?



Według ordynacji wyborczej wpłaty na rzecz komitetów wyborczych mogą dokonywać jedynie osoby prywatne. Swoich kandydatów nie mogą zatem wspierać przedsiębiorstwa, instytucje i organizacje pozarządowe. Pieniądze na kampanię można też zdobyć, biorąc kredyt bankowy. Po wyborach komitety muszą rozliczać się z wszystkich środków zdobytych na walkę wyborczą.

Sprawozdanie może przeczytać każdy, kto zgłosi się do Delegatury Krajowego Biura Wyborczego w Toruniu. Nazwiska darczyńców nie mogą jednak zostać upublicznione, chroni je Ustawa o ochronie danych osobowych. Zachęcam wszystkich do wycieczki do delegatury mieszczącej się w budynku Urzędu Marszałkowskiego. Najlepiej wcześniej się z nimi umówić telefonicznie na konkretny termin. Informacje tu.

Komitet Wyborczy Wyborców Michała Zaleskiego Czas Gospodarzy w poprzedniej kampanii samorządowej uzyskał przychód w wysokości 172.177,64 zł. Osoby prywatne wpłaciły 172.170,35 zł (różnica w sumie to odsetki z rachunku bankowego). Czas Gospodarzy wydał na kampanię 172.784,89 zł, w tym: media (52.574,60 zł), wykonanie materiałów wyborczych (112.756,11 zł), spotkania wyborcze (6165,60 zł). Pojawiły się cztery wpłaty niezgodne z ordynacją, których dokonały dwie osoby prywatne, kancelaria prawnicza i zakład fotograficzny.

Wśród tych, którzy wsparli komitet Zaleskiego, dominują kandydaci startujący wówczas z jego listy w wyborach: w kasie Czasu Gospodarzy zostawili od 95 zł do 5500 zł. 275 zł dorzucił też do puli jeden z kandydatów do rady miasta w 2006 roku – mandatu nie dostał, ale wygrał konkurs na dyrektora jednej z instytucji. W gronie darczyńców znaleźli się także: sędzia (4000 zł), założycielka jednej z organizacji pozarządowych (5000 zł), były prezes dużego toruńskiego przedsiębiorstwa (5000 zł), 3000 zł (dealer samochodów), 1700 zł (szef jednego ze stowarzyszeń chrześcijańskich), 1000 zł (prezes spółdzielni mieszkaniowej), 200 zł (lekarz z przychodni akademickiej). Największą sumę – 10 tys. zł – na kampanię komitetu Zaleskiego przeznaczył wieloletni prezes toruńskiej firmy budowlanej, która w ostatnim czasie wybudowała w mieście dwa duże obiekty za samorządowe pieniądze.

Pieniądze na kampanię przeznaczyli też przedstawiciele miejskich spółek: 100 zł (jeden z kierowników w Miejskim Zarządzie Dróg), 600 zł (członek rady nadzorczej Miejskiej Przedsiębiorstwa Oczyszczania), 3000 zł (prezes miejskiej spółki). Komitet Zaleskiego wsparli też pracownicy Urzędu Miasta: 500 zł (pracownik Wydziału Komunikacji Społecznej i Informacji), 4500 zł (były dyrektor jednego z wydziałów, dziś dalej pracownik urzędu). Bardzo hojni okazali się też dwaj szefowie magistrackich jednostek, którzy wpłacili po 5 tys. zł.

Czy to uczciwe, że pracownicy urzędu i szefowie spółek, którzy bezpośrednio odpowiadają przed prezydentem, wpłacają pieniądze na jego komitet wyborczy? Zdaniem Adama Sawickiego, który zajmuje się programem „Przeciw korupcji” w Fundacji Batorego, trudno mówić o nieetycznym zachowaniu kandydata i jego sympatyków. - Pracownicy instytucji samorządowych mają prawo do własnych poglądów politycznych i mają prawo do wspierania komitetów wyborczych - tłumaczy. - Można zadać pytanie, czy w owym czasie nie dostali premii ze swoich instytucji z wyraźnym wskazaniem, że mają je przeznaczyć na kampanię wyborczą jednego z kandydatów. Jeśli doszłoby do jakichkolwiek nacisków ze strony komitetu, to nie tylko byłoby to nieetyczne działanie, ale i złamanie przepisów dotyczących finansowania kampanii wyborczych. Możliwe jest też, że część pracowników zależnych od prezydenta mogła dokonać tych wpłat nie tyle z sympatii do kandydata, ale z wyrachowania, bo zależało im na zachowaniu stanowisk, które pełnili do tej pory.

środa, 6 lipca 2011

Przerwa techniczna na prozę

Monitor odmówił mi posłuszeństwa i muszę pracować na laptopie, czego szczerze nie znoszę. Nie ma więc mowy, abym zamieścił w najbliższym czasie coś zupełnie nowego. Wklejam kawałeczek prozy z doskonale znanego z tego bloga awanturniczego cyklu.

3.



Jeśli Miles był dla nas ostatecznym przystankiem, to Avanti było starożytnym limes - zaraz za nim mieszkali barbarzyńcy żywiący się surowym mięsem. To jedyny w województwie bar czynny całą dobę. To tu wszyscy amfetaminiści z miasta przeczekiwali, aż najbardziej intensywna część fazy im definitywnie minie. Zimowały tu prostytutki, zepsute małoletnie klubowiczki, ponurzy alkoholicy i melancholijni artyści. Nie brakowało oczywiście młodych kryminalistów i weteranów barowych bójek, którzy w tym miejscu szukali nowych wyzwań. Całe szczęście, że za limes nie wybierali się studenci. To była twarda miejska knajpa. Tu punktualnie w południe kelnerki zmywały krew z umywalek, usuwały z pisuarow kondomy, kratki ściekowe polewały solidnie chlorem.
Avanti miało dwa piętra. To na wysokości ulicy nazywaliśmy akwarium, bo doskonale było widać stałe niedzielne marszruty mieszkańców, którzy o jutrzni szli w stronę świątyń, a na chwilę przed prymą wiernie wracali do swoich cichych domów. Było spokojnie. Nikt nie dymił, nikt się nie kłócił, nikt nawet nie podnosił głosu, choć z głośników sączyło się gówno.
Śmierć mieszkała w piwnicach. Tam stały szafy grające upiorne disco, którego rytm przypominał bicie wkurwionych sąsiadów w kaloryfer, a dziecięce piskliwe głosiki w refrenach nadawały komunikaty o końcu cywilizacji. Tam były darty i piłkarzyki, które nieudolnie usiłowały przekuć przemoc w zdrową sportową rywalizację. W czasie zadymy dostawały zawsze na początku. No i jeszcze jedno. Toaleta. Trzeba było zstąpić do piekieł, aby się odlać. Wtedy od razu pojawiały się bluzgi, ktoś tarasował drogę, blokował drzwi, szturchał. Najlepiej zejść we dwóch. A we dwóch wejść do toalety oznaczało narazić się na polską homofobię.
Na powierzchni był bar. Dresów i gity, gdy wychodziły na powierzchnię, oślepiał nie tylko brzask, ale nasze gotowe do skoku pięści. Na wszelki wypadek więc wchodzili parami. Bo bar był nasz.
Nie zawsze w Avanti było tak harmonijnie. Dwóch młodych gangsterów z konkurencyjnych przedmieść spotkało się tu w nocy. Zupa, który jeszcze nie miał takiej ksywy, był mocno pijany i zaczął się stawiać. Jankes był większy i bez refleksji walnął go na odlew. Kopał Zupę po całym ciele, skakał mu po głowie. Tak intensywnie, że jego koledzy zaczęli go od typa odciągać. Zupa był twardy. Przyjął dziesiątki ciosów. Wszystko, co było twarde na jego twarzy, rozmiękło. Zupa powiedział w końcu:
- Jak wstanę, to ciebie zabiję.
To zjednoczyło kilka stolików do wspólnego kujawiaka nad biedakiem. Ktoś nawet łaskawie podszedł do szafy grającej i za pięć złotych zamówił trzy niezwykle skoczne kompozycje didżeja Tiesto, aby pod tłustym bitem ukryć mrowie ciosów, które spadły na Zupę.
- Dobra, żarty się skończyły - zagroził Zupa.
Po kolejnej zapowiedzi rewanżu ciosy oczywiście przybrały na sile. Po trzeciej groźbie Zupy kolesie zaczęli instynktownie cofać się do wyjścia. Zupa powinien leżeć spokojnie w swojej kałuży krwi, ale wolał wstać z kałuży krwi. Buzująca w nim amfa lepiej tuszowała ciosy niż cała scena dance. Czekali, co zrobi Zupa. Stali od niego w bezpiecznej odległości, by nie mógł ich opluć krwią.
Zupa bez zbędnych ceregieli wyciągnął za paska mały pistolet i otworzył ogień. Nie zrewidowali kolesia, ci durni panowie z Dębowej Góry. Zupa trafił w darty, w drzwi od kibla, wyłączył szafę grającą. Postrzelił w brzuch tego, co zaczął rozróbę. Jedna zabłąkana kula odbiła od metalowego obicia krzesła i uderzyła strzelca w sam środek pustego żołądka.



Dresiarze szybko zabrali nieszczęśnika, gdy zauważyli, że Zupa szuka drugiego magazynka. Podobno zanieśli postrzelonego na działki na Rudaku, gdzie znajomy członek osiedlowej mafii organizował regularne grille. Policja znalazła go dopiero po tygodniu, kiedy koledzy zauważyli, że podpatrzony w tanich filmach sensacyjnych sposób zakładania szwów, polewanie rany gorącą oliwą, próba wypalenia przestrzeliny i wyjęcia kuli szczypcami do sałaty nie zadziałała.
Wszystkich w pewnym sensie ta smutna historia zdołowała. Miasto nieudaczników. Tu nawet gangsterzy nie potrafią nikogo skrzywdzić, żeby samemu sobie krzywdy nie zrobić. Jeden to, gdy usiłował wysadzić knajpę, która stawiła opór pobieraczom haraczu, z radości wielkiej podskoczył w górę, tak że rozsypał się po całym Bydgoskim Przedmieściu.
Avanti popolo alla riscossa bandiera rossa bandiera rossa… Tym razem było spokojnie. Tym razem było normalnie. Dresiarzy tak mało, że żaden z nich nie mógł wypróbować swojej taktyki manipulacyjnej rycerzy Jedi. Należy przyznać, że doskonale znali klasykę s-f. Mówili studenciakom:
- To miejsce jest moje.
A przerażony żaczek - jak szturmowiec Imperium bezradny wobec sugestii Jasnej Strony Mocy - przyznawał.
- Tak, to miejsce jest twoje.
Przed nami - w centralnym punkcie akwarium - stanęły za to dwie wulgarnie wymalowane panny.
- Wyglądacie OK. Możemy się przysiąść?
Ta, która nas zapytała o miejsce, byłą grubą brunetką i mocno podkreślała swoje bujne walory. Druga - mała, chuda laska w różach - była nawalona jak szpadel. Spojrzała zupełnie nieprzytomnie na nas i nie czekając na pozwolenie, od razu walnęła się na krzesło i zasnęła z głową w popielniczce. Pozwoliliśmy im dołączyć.
Gruba zostawiła z nami swoją koleżankę i poszła do baru. Józek, który właśnie osiągał drugie plato, przesiadł się tak, aby wracająca usiadła koło niego. Gruba po chwili położyła przed sobą dwa mleczne drinki.
Filip poczuł się zobowiązany rozpocząć niezobowiązującą rozmowę.
- Z imprezy?
- Nie, z pracy.
- Bar?
- Wiecie co? Jestem prostytutką i w dupie mam, co o tym myślicie.
Oczy nam się szerzej otworzyły. Józek przeszedł na trzecie plato i jego ręka zaraz się pojawiła na oparciu krzesła grubej.
- Zostaw mnie, kurwa. My tu się po robocie relaksujemy.
Punkowy Prozaik od razu się przesiadł i postanowił się trzymać drugiego plato.
- Jestem Żana.
- Jak ten sklep? - próbowałem zażartować.
- Choć trudno w to uwierzyć, to nie jest kurewskie imię.
Żana przyszła z koleżanką z firmy. Była Mołdawianką i słabo mówiła po polsku. Przytrafił się trudny klient: nie dość, że impotent, to w dodatku ciężki alkoholik. Wstydził się przed nią swojej nagości i tylko co rusz wznosił toasty. Dziewczyna wiedziała, że ten facet zajmujący nieśmiało brzeg łóżka to jej ostatni klient, więc sobie nie odmawiała. Dlatego wystarczył jeden łyk mlecznego drinku od Żany, żeby zwymiotowała pod stolik w Avanti i znów usnęła. Raz na jakiś czas oznajmiała światu swoją czujność. Rzucała przekleństwa w nieznanym języku, nie wstydziła się plugastw i klątw rzucanych na rzeczy martwe i żywe. Woleliśmy zatem nie prowokować jej do czynu.
Jako że prostytutki w naszej literaturze miały jedynie znaczenie symboliczne, a nie praktyczne, i nigdy nie poznaliśmy żadnej przedstawicielki tego szlachetnego zawodu, wypytywaliśmy ją o to, jak zaczęła się jej kariera.
Powód był prosty. Pewnej soboty Żana przyszła do osiedlowego marketu. Spotkała znajomą. Koleżanka nie narzekała na brak kasy, pochodziła z bogatego domu. W jej koszyku wylądowało pepsi, wędliny w folii, ser pakowany, ser dojrzewający. Zamówiła jeszcze dwie paczki marlboro setek. Żana wzięła jedynie pół chleba, parówkę, zupkę chińską i dwa serki topione. To musiało jej starczyć do poniedziałku. W tej chwili obudziła się w niej wściekłość.
Nie to, że nienawidziła swojej bogatej znajomej, nienawidziła siebie, bo nie zna smaków, miejsc, ludzi, że cały świat jest dla niej absolutnie zamknięty, że w zasadzie brak pracy skazuje ją w tej pierdolonej europejskiej kulturze na całkowite nieistnienie, na bycie poza tym przepięknym dziedzictwem - poza wzgórzami Rzymu, linią brzegową Hellady, brukami Paryża, poza szampanami, ouzo, czerwonym winem z doliny Rodanu - normalnością, którą tworzy nieopróżnione konto w drugiej połowie miesiąca. Chciała poznawać kultury i języki. Zostawiła więc chujowe studia zaoczne, chujową miejscowość gdzieś w Świętokrzyskiem i przeprowadziła się do dalekiego Torunia, by zostać pracownicą popularnej agencji towarzyskiej.
Od razu zyskała aprobatę szefostwa i wierną klientelę. Była inteligentna, wygadana, ale nie szczekała bez powodu. Na początku każdy jej spróbował, bo była nowa; sporo fetyszystów brało ją ze względu na gabaryty. Później grono eksperymentatorów zaczęło się wykruszać i spotykała się już tylko ze stałą klientelą. Przychodził do niej wysoki urzędnik magistratu, który w chwili najwyższego napięcia mawiał do niej „Mamo”; kilku miejscowych biznesmenów, którzy lubili jej niski i władczy głos; profesor z polonistyki o twarzy lubieżnego księdza; niespełniony plastyk wychodził od niej jeszcze bardziej niespełniony.
Pomyślała. Pracuje w usługach. Pomyślała. Nikt do niej nie przychodzi tylko po seks, bo to byłoby zbyt oczywiste. Pomyślała. Skoro ci mężczyźni mogą być z nią naprawdę szczerzy, bo wszystko zostawili poza jej drzwiami, to postara im się pomóc. Więc pomagała im w sprawach sercowych, towarzyskich, lajfstajlowych, modowych, rachunkowych, fiskalnych, prawnych, kulturowych i artystycznych. O sobie nie mówiła. Zarobione na kurewstwie pieniądze sumiennie odkładała, wierząc w to, że gdzieś daleko od tego przeklętego miejsca zdoła ułożyć sobie życie.
Józek oczywiście odlatywał. Usiłowałem go przebudzić, nakłaniając do gry w rzutki. Na początku go to kręciło, nawet gdy trafiał poza tarczę. Pozwoliłem mu odpocząć, dopiero kiedy zgubił drugą lotkę. Gdy jej szukałem, blondynka w kusej letniej sukience podeszła do darta i wyciągnęła kabel z sieci.
- Zagramy od początku? Mam swoje lotki. Ja i siostra.
Cuda się zdarzają. Wyglądały jak bliźniaczki Olsen. Nie sposób było je zrozumieć, bo obie intensywnie żuły gumę. Były po prostu idealne. Dwie niewinne siostry. Jeden rzut oka wystarczył, aby przekonać się, że niewinność spotyka się w nich z autentycznym wyuzdaniem. Były jak Emmanuelle Seigner w „Gorzkich godach”, jak pani domu w „Historii przemocy”, która przebiera się za czirliderkę, rzuca się na męża, przewraca przerażona oczami, kładzie palce w poprzek ust i mówi: „Szszsz, moi rodzice są w drugim pokoju”; jak te wszystkie lolitki w porno, których zawsze zaskakuje zawartość rozporka, które po domu chodzą w samych podkolanówkach i tenisówkach, a do swoich kochanków mówią „Tato”. Gdy w głowie obmyślałem skomplikowane układy choreograficzne z bliźniaczkami, zdołały mnie namówić na piwo i postawienie kolejki darta. Nie minęło pięć minut, a przegrałem. Nie minęło drugie tyle, a przegrałem dwa piwa. Nie minęła chwila, a zostałem bez pieniędzy, a dziewczyny zaczęły ogrywać kolejnych barowiczów.
Zdruzgotany porażką z Olsenkami siadłem przy stoliku w Avanti. Mołdawianka spała, Filip rozmawiał z Żaną. Nie byłem w nastroju. W drugim końca sali bliźniaczki w całkowitym skupieniu wygrywały kolejne kolejki. Zarobione w zakładach pieniądze inwestowały w coraz bardziej ordynarne drinki i co chwilę zmieniały muzykę w szafie grającej.

Józek krótko bawił przy Filipie i Żanie. Zamknął się w toalecie z człowiekiem, który chciał, żeby mówiono na niego Wolf. Poznaliśmy go poprzedniego dnia, gdy siedział o plastikowej butelce koli w Milesie. Pytaliśmy, dlaczego nie pije. Powiedział, że jest alkoholikiem.
- To żaden argument - próbowaliśmy nawiązać rozmowę.
Mówił, że mówią na niego Wolf. Jednak wszyscy, którzy wchodzili do lokalu, nazywali go Pimpa. Kiedyś w godzinach Tik-Taka była taka kreskówka o pluszowej pandzie, która miała moc kręcenia wskazówkami zegara w odwrotnym kierunku, tak że cofał się czas. Panda oznajmiała na początku show: „Pimpa”.
Siedział przede mną zatem Pimpa-Wolf i przedstawiał zalety trzeźwienia. Ostatnio gustował w amfie, chociaż przyznawał, że jest zbyt mejnstrimowa i że byle szczeniaka to kąsa.
Pimpa w życiu miał niełatwo. Był zawodowym wojskowym, ale skończył jako barman w knajpie, która zbankrutowała. Zostały mu tylko słabe znajomości. Mieszkała u babci Na Skarpie. To taka część miasta, która kończy się kataraktą. Dalej jest przepaść i zależnie od wyznania: morskie potwory, żółwie, słonie, czasami św. Piotr.
Brał amfę - wierną towarzyszkę powrotów. Wojskowym był zawodowym, miał nawet żonę. Miał nawet ślub, który przebiegał według wszystkich dobrych podoficerskich wzorców. Bracia broni stworzyli szpaler z szabel, grały jej surmy zbrojne, na zwycięstwo, na ochotę. Dziewięć miesięcy po ślubie urodziła mu się córka.
Nie przeżyła miesiąca. Jego małżeństwo nie uniosło tej śmierci. Pimpa zaczął pić. Żona chciała go wyleczyć. Widelcem wyskrobał sobie esperal z pleców. Żona odeszła, praca odeszła, odeszły lampasy i szary ich strój. Odeszło służbowe mieszkanko. Został za to nałóg. Pimpa przestał pić. Zaczął eksperymentować. We wszelkiego rodzaju używkach odurzających podniecało go to, że mógł stać się nowym człowiekiem. Ale dragi i alkohol nie zmieniały niczego. Dalej był smutnym Pimpą, który co roku 1 listopada zapala świeczki nad ośmiokilową trumienką córki.
I teraz zamknął się w toalecie z Punkowym Prozaikiem. Zaproponował mu amfę zmajoną z koką. To był jedyny sposób, żeby amfa stała się mniej mejnstrimowa. Lider zespołu Córka Józefa Fritzla szybko się obudził. Autopilot w jego głowie - na ogół nakazywał mu zgubienie się w knajpie - podpowiedział: „Pić”. Kasy nie było. Więc wyszedł z Pimpą i próbował stręczyć za kasą. Usiłował nawet zdziesionować jakichś małolatów, ale Pimpa go powstrzymała. No i taktycznie nazbierali po półgodzinie na sześć piw. I tylko zdrowy rozsądek pozwolił Józkowi zgubić obstawę zbrojną. Bez Pimpy wszedł do naszego mieszkania na Łaziennej.



Filip dalej rozmawiał z Żaną i nie zanosiło się, aby ta znajomość miała przed sobą jakieś dalsze perspektywy. Po chwili minęły nas bliźniaczki Olsen, otoczone wianuszkiem starszych nagrzanych panów:
- Won stąd, wy kurwy jebane! - Żana nagle wrzasnęła na całe Avanti.
- Przepraszam, koleżanki z branży? - zapytałem grzecznie.
- Nie! To kurwy zwyczajne! Za prochy dupę dają! Zębów już z tego wszystkiego nie mają!
Olsenki się zatrzymały. Mołdawianka wstała gwałtownie - z twarzą zmienioną od alkoholu, z oczami nabiegłymi okrzepłą czerwienią, z wymiocinami na różowej koszulce - wstała i głosem niepodobnym do siebie, wyciągając rękę z drżącym wskazującym palcem, rzekła tajemne i bezczelne:
- Kol nidre, igammemus giatme mammath!
I zemdlała, a strużka jej śliny przybrała na chwilę ciemniejszą barwę. Kurwy oddające się za prochy zaśmiały się, ukazując rząd nierównych zębów przyczernionych od dragów i zaniedbania.
Następnego dnia opowiadano w mieście, że Olsenki zabrały się taksówką na przedmieścia do knajpy dla prostych robotników, wśród których rzadko trafiał się taki co miał komplet palców u ręki. I w tym podłym lokalu te niewinne istoty w piłkarzyki i rzutki wygrały kratę piwa od barmana, cztery stówy i spłaciły dwóch dilerów. Klątwa nie zadziałała.
Żana dopiła drinka Mołdawianki i zaczęła zabierać się do wyjścia. My także.
- Może się kiedyś spotkamy, tak w innych okolicznościach? - zapytał Filip.
- Wolałabym nie. Wyglądacie naprawdę OK - pożegnała się Żana.

Punkowy Prozaik próbował położyć się spać w naszym mieszkaniu, wszak o godz. 18 w Dworze Artusa była nasza wielka i ważna impreza literacka. Miał się pojawić wiceprezydent miasta, ktoś z urzędu marszałkowskiego i dyrektorka wydziału kultury. Nie mógł wyglądać nieszykownie. Gdy wróciliśmy do domu, zastaliśmy go w łóżku opartego o ścianę. Wiernie podtrzymywał się butelką zdobytego na ulicy piwa. I spał, mimo że jego fizjologia buzowała. Położyliśmy się spać, wierząc, że nie będzie broił.
Ale on, zaraz gdy zasnęliśmy, podszedł do okna. Rozsunął wertykale i jął patrzeć na ulice. Ulica była nudna. Nic się nie działo. Bardziej nudne było wnętrze tego pokoju, w którym spędził wiele nocy. Nuda. Położył się znów. Butelka znów robiła za kręgosłup. Ale to mało. Wstał. Przekonał się znów, że ulica jest nudna. Nic się nie działo. Próbował włączyć radio. Nic się nie działo. Położył się. Zapalił papierosa. Sposób, w jaki pochylał się do niego, wydał mu się piękny. To jest piękno w swej istocie najpierwszej. To jak prostuję kark do wódki, jak zginam kark do papierosa.
Podszedł do okna. Przypomniało mu się, że nuda za oknem. Że dzieci nudzą się zimą. Albo w deszcz. Położył się. Przypomniał mu się papieros założony w popielniczce. Zaczął palić, zaczął o nim zapominać. Przez chwilę wsłuchiwał się w rytmy chrapania domowników. Nudziły mu się szybko. Może trochę mój bezdech go niepokoił. Wstał do okna, ale nie otworzył wertykali. Przypomniało mu się, że nuda. Nic się nie dzieje. Zaczął wertować książki. Głównie książki tego postmodernisty z Olsztyna. Siweckiego. Czytał przypisy. Szkoda było mu czasu na tekst główny i zrozumiał, że w przypisach drzemie mądrość. Albo przepisy. Słowiński, Głowiński, Słowińska. Biblioteczka pozytywnego filologa. Banał. Zapomniał znów, że za oknem nuda i do wertykali bieży. A tam nic się nie dzieje. To może wyjdę z pokoju? Ta myśl zmaterializowała mu się w słowa. Za głośne. Rytm chrapania jakby się zmienił. Ktoś dostał bezdechu. Nieoperowalna wada przegrody nosowej się odezwała.
Wyszedł do przedpokoju, w którego suficie była średniowieczna belka, wielka niespełniona miłość miejskiego konserwatora zabytków. Wielka niespełniona zdobiona jakimiś tajemnymi średniowiecznymi ściegami belka z wielkim średniowiecznym gwoździem. Józek nie wyznawał się na gotyku.
Wszedł od razu do pokoju sąsiadek - Magdy i Beaty, z których pierwsza była dupą, a druga lesbijką, nieszczęśliwie kochającą się w dupie. Ta nieszczęśliwa kochanka przychodziła do nas i pokazywała akty dupy, która amatorsko malowała ikony - tylko to umiała, bo nie znała perspektywy.



Prozaik nie wiedział, co zrobić ze swoją naćpą. Oglądał jak urzeczony tanie imitacje ikon Nowosielskiego, chociaż dupa zastrzegała, że nie zna jego twórczości. W końcu sięgnął do worka na brudną bieliznę.
Czuł ich seks, zapach ich potu. Czuł dreszcz podniecania, gdy lesba patrzyła na dupę, czuł każdą koronkę, czuł każdy węzeł bielizny. Każdy splot, każdą wilgoć. Rozumiał ją. Dotykał stelaży ich biustonoszy, miejsc na ramiączkach, których kolor zniekształcił pot. Krople potu na ich podbrzuszach. To czuł. Najświętsze miejsca ich lesbijskiego pokoju. Ich lesbijskiego podniecenia, gdy odkrywały, że nie wstydzą się swojej fizjologii. Kropla wstydu. Śmiertelne rany miesiączek. Bielizna zakrywająca ranę kobiecości. Ciętą i kłutą. Józek czuł, jakby poznał je od wewnątrz. Pajęcza koronka. Koronka z grzybni. Grzybnia koronki. Stwardniałe od seksu miejsca.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie weszła Magda. Zastygła. Chciała coś powiedzieć, chciała krzyknąć, on naruszył jej mir, święty mir intymności pokoju, intymności jej stringów, fig, biustonoszy z przezroczystymi tasiemkami. Bielizny w kermity i jabłka. Chciała powiedzieć, ale jej ściśnięte gardło więziło głos. Punkowiec to też wyczuł, wiedział, że jedna kropla jej moczu przetoczyła się kanalikami i zostawiła ślad. Dowód.
- Cśśśś - powiedział. - Cśśśś. I przyłożył palec do ust. - Cśśś, bo zgwałcę.
Ominął ją i znów skierował palce do ust: - Cśśś.
Gardło Magdy zamarło. Józek wrócił do łóżka i położył się z głową opartą o butelkę. I w tej samej gimnastycznej pozycji zastaliśmy go pod wieczór, gdy rozsądek nakazywał zimny prysznic, intensywną kawę, ciepłe śniadanie. Szykowała się przecież debiutancka impreza literacka. W garniturach i pod krawatem.